wtorek, 5 kwietnia 2011

Kumulacja, czyli dlaczego sześciolatki do szkół z przymusu nie trafią

Minister Katarzyna Hall od 2007 roku prowadzi systematyczny demontaż systemu szkolnictwa w naszym kraju. Oprócz wprowadzenia nowej podstawy programowej zawdzięczamy jej również pomysł polegający na posłaniu sześciolatków do szkół, który MEN usiłuje nad wyraz nieudolnie wprowadzić od dwóch lat w życie. Jako ojciec dziecka, które urodziło się w 2005 roku, pozwolę sobie tutaj na opublikowanie prognozy co do tego, jak sześciolatkowe zamieszanie się skończy.

MEN co prawda zdecydował, że od roku szkolnego 2009/10 obowiązkiem szkolnym objęte zostają dzieci w wieku sześciu lat, lecz na okres trzech lat decyzja o posyłaniu potomstwa do szkoły została przy rodzicach. Jeszcze w tym roku rodzice będą mogli samodzielnie decydować, czy sześciolatka do szkoły posłać, czy zostawić na rok w przedszkolu. Niewielu rodziców skorzystało z tego wątpliwej jakości przywileju. Większość zdecydowała na razie, że tradycyjne siedem lat to odpowiedni wiek, by dziecko posłać do szkoły. O ile MEN przyjęło taki werdykt społeczeństwa bez niepokoju w 2009 roku, o tyle obecnie – po naborze szkolnym z 2010 roku – w wywiadzie, jaki minister Hall udzieliła "Rzeczpospolitej", pojawiły się wyraźne oznaki paniki (link pod wpisem). Nie dziwota. Wygląda na to, że w tym roku rodzice również wstrzymają się z posyłaniem sześciolatków do szkoły (sam tak zrobię z własnym dzieckiem), a to oznacza "kumulację" w roku 2012, kiedy do szkół trafią dzieci z rocznika 2005 (siedmiolatki) i 2006 (sześciolatki). Przynajmniej tak to wygląda w teorii.

Co zatem stanie się w ciągu najbliższego półrocza? Rodzice, kierując się instynktem opiekuńczym i potrzebami swoich dzieci, nie rzucą się masowo, by posyłać dzieci do szkół. Wydziały oświaty i dyrekcje szkół otrzymają (lub już pewnie otrzymały) ponaglenia, by starać się zwabić jak najwięcej sześciolatków. Rząd będzie trąbił na prawo i lewo o korzyściach, jakie dziecko odniesie z wcześniejszego startu szkolnego, by tylko ratować się przed kolejną kompromitacją. Przed wakacjami sytuacja wyjaśni się, gdyż wtedy będzie ostatecznie wiadomo, ile sześciolatków zostało zapisanych do szkół. I wtedy będzie straszno i grożno...

Można przyjąć, że rodzice nie doznają nagłego przypływu pozytywnych uczuć do pomysłu wcześniejszego posyłania swoich pociech do szkoły. Pasywność, która przecież nic nie kosztuje, będzie tu jednocześnie demokratycznym wyborem, a jego skutkiem będzie to, że władze państwa oraz samorządy staną przed zadaniem przyjęcia blisko 600 tysięcy dzieci do szkół w 2012 roku. Natychmiast ciśnie się na usta różnorakie pytania: skąd wezmą się pieniądze na dodatkowe etaty nauczycielskie? Jak samorządy mają sobie poradzić z widmem dwóch zmian? Jak będzie wyglądać liczebność oddziałów szkolnych? Dla przypomnienia podam, że rząd, który z jednej strony chce przyśpieszyć edukację i wtłoczyć dodatkowe paręset tysięcy dzieci do szkół, jednocześnie systematycznie likwiduje placówki szkolne. Być może będą forsowane pomysły w rodzaju zwiększenia wielkości oddziałów (niech uczy się 40 dzieci razem, kiedyś przecież tak było...), czy wprowadzenia dwóch zmian. Upadną one ze względu na banalny brak funduszy. Myślę więc, że rząd ponownie rozwiąże problem po swojemu, czyli zrobi tak, aby nic nie zrobić, a jednocześnie dołożyć wszystkim problemów.

Jak będzie to "rozwiązanie" problemu wyglądało? Po wakacjach minister edukacji narodowej, Katarzyna Hall, w swej łaskawości ogłosi, że... rząd nie będzie wciskał na siłę dwustu lub trzystu tysięcy sześciolatków do szkół. Wytłumaczy to, a jakże, dobrem dzieci, które nie mogą przecież trafić do przepełnionych sal, ani uczęszczać na popołudniowe zmiany do szkół pozbawionych świetlic. Rząd, który przez cztery lata ma w d*pie znalezienie rozwiązania dla problemu, który sam wykreował, nagle zacznie się troszczyść o najmłodszych obywateli. Winą zresztą zostaną obarczone samorządy, które nie dość skutecznie zachęcają rodziców do wcześniejszego posyłania dzieci do szkół. Proszę, mamy winnych, to nieskuteczne samorządy! To włąsnie minister Hall obwieści oficjalnie z dumą we wrześniu lub październiku Anno Domini 2011.

Dlaczego ta reforma jest zaplanowana tak bezmyślenie? Odpowiedź jest prosta: mądre planowanie to coś, o czym polscy politycy – niezależnie od swoich przekonań i przynależności partyjnych – nie mają bladego pojęcia. Nikt nie zadał sobie pytania "A co stanie się, jeśli rodzice masowo NIE poślą dzieci dobrowolnie do szkół wcześniej?". Nikt nie zadał sobie trudu przemyślenia konsekwencji zjawienia się w szkołach "skumulowanego" podwójnego rocznika, a pamiętajmy, że te dzieci pobierałyby nauki przez piętnaście lat (jeśli uwzględnimy również studia).

Polskich polityków i urzędników ministerialnych cechuje jednak nie tylko bezmyślność, ale również tchórzostwo. Sądzę, że minister Hall wystraszona wizją tysięcy wściekłych rodziców oraz walących się finansów oświaty, po prostu wycofa się rakiem z tej reformy. Oczywiście nie będzie to wycofanie się honorowe, czyli przywrócenie przepisów nakazujących, by naukę w szkołach dzieci rozpoczynąły od siódmego roku życia. Nie, nie, nie! Ministerstwo straciłoby twarz – wdrożona została przecież nowa podstawa programowa, trybików maszyny nie da się zatrzymać. Aby minister Hall nie musiała wypijać nawarzonego przez siebie piwa, oraz by mogła równocześnie podlizać się wyborcom, zostanie utrzymane obecne rozwiązanie: wybór zostanie u rodziców.

Wpisuje się to zresztą doskonale w tradycję naszej biurokracji. Mieliśmy niedokończoną reformę systemu kształcenia nauczycieli, która co prawda wprowadziła kolegia nauczycielskie, ale "zapomniała" o wprowadzeniu możliwości kontynuowania nauki na dziennych studiach magisterskich. Uczelnie skwapliwie skorzystały z możliwości wzbogacenia się na absolwentach kolegiów, odmawiając im prawa do bezpłatnej kontynuacji nauki i wprowadzając odpłatne SUM-y. W roku 2000 przygotowywaną przez wiele lat Nową Maturę odwołano już PO rozpoczęciu roku szkolnego, gdyż tak nakazywał interes polityczny (był to w końcu rok wyborów). To nic, że przez dwa lata młodzież wbijano do głowy warunki nowego egzaminu. W końcu to na idiotów wyszli nauczciele, którzy musieli "odszczekiwać" swoje zapewniania o Nowej Maturze, a nie urzędnicy ministerialni. Oni do szkół rzadko zaglądają...

Obecnie wygląda na to, że zaliczymy kolejną wpadkę biurwokratów, której skutki będą takie "jak zawsze". Rodzice dzieci urodzonych w 2006 roku do samego końca nie będą pewni, czy ich pociechy będą musiały, czy też nie. Zostawienie możliwości wyboru rodzicom postawi dyrektorów szkół podstawowych w sytuacji, kiedy nie będą nigdy znali liczebności oddziałów klas pierwszych. A będą przecież musieli zakładać, że nagle wszystkim rodzicom odbije szajba i zapiszą... Skutkiem tego to właśnie dyrekcje szkół będą zniechęcać (!) rodziców sześciolatków, by dzieci jednak nie zapisywali. Ironię tej sytuacji każdy czytelnik chyba widzi: nauczyciele będą zniechęcać do rozwiązania, które wcześniej ogłaszono cudownym (bo wyzwania cywilizacyjne, i nowe technologie, i dzieci mamy teraz mądrzejsze...). Boki można ze śmiechu zrywać. Jednak będzie to rozsądna postawa ze strony dyrekcji szkół – siedmiolatki i tak trzeba przyjąć, więc lepiej mieć przewidywalną ilość dzieci w szkole. A to oznacza zniechęcanie rodziców sześciolatków. Kolejny przejściowy przepis zacznie funkcjonować w sposób trwały w naszym prawodawstwie, tak jak przejściowo miał funkcjonować podatek Belki czy opłata na drogi zawarta w cenach paliwa. I kolejne rządy będą toczyły wieloletnie boje z potworkiem zrodzonym z ministerialnego łona. Jak te boje się potoczą, można sobie wyobrazić...

Oczywiście porzucenie rozpoczętej reformy w pół drogi to tylko jeden z możliwych scenariuszy, lecz obserwując i analizując od wielu lat decyzje rządzących, byłbym skłonny uważać go za najbardziej prawdopodobny. Paradoksalnie, byłoby to rozwiązanie przyjazne obywatelom. Pewien drobny obszar, jakim jest możliwość podjęcia decyzji, kiedy własne dziecko wysłać do szkoły, zostałby wyrwany ze szponów urzędasów. Z ulgą odetchnęliby rodzice dzieci urodzonych w końcówce roku kalendarzowego, gdyż mogliby w zgodzie z prawem posłać do szkoły siedmiolatka. Rozwiązanie takie podniosłoby również świadomość obywatelską, ponieważ zaoferowanie wyboru oznacza przekazanie odpowiedzialności obywatelom. A obywatele, będący jednocześnie rodzicami, z pewnością starannie przemyśleliłby decyzję o tym, kiedy posyłać swoje pociechy do szkoły, gdyż taka decyzja odbijałaby się na życiu dziecka przez resztę życia. I na pewno podejmowaliby w stosunku do własnych dzieci decyzje lepsze niż MEN. Cóż... najbliższe pół roku zapowiada się ciekawie...



Wywiad z minister edukacji, Katarzyną Hall tutaj

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Poprawione wydanie "United Kingdom at a Glance"


W styczniu br. pojawiło się trzecie wydanie United Kingom at a Glance, które zawiera poważną modyfikację: każdemu tekstowi towarzyszy obecnie ramka z zapisem wymowy nazw własnych oraz trudniejszych wyrazów. Ramki zostały przygotowane przez dr. Arkadiusza Rojczyka z Uniwersytetu Śląskiego. Ja się ogromnie cieszę, gdyż książka wreszcie zyskała kształt, jaki marzył mi się od samego początku. Nareszcie nie trzeba zastanawiać się, jak wypowiedzieć nazwisko czy rzadszą nazwę. 

Jeśli kupujecie książkę w księgarni, zajrzyjcie do środka, by upewnić się, czy aby na pewno macie w rękach egzemplarz z wymową nazw własnych. Osobom zaopatrującym się w księgarniach internetowych radzę zapytać sprzedawcy, które wydanie książki kupują.

Czym zajmuje się dr A. Rojczyk? Opowiedź znajduje się tutaj :)


sobota, 5 lutego 2011

Rzecz o babraninie



To infinity, and beyond!  (Buzz)



Zapoznaliśmy się już pokrótce z egzaminem FCE, pora teraz zerknąć na wyższe poziomy: Certificate in Advanced English (CAE) oraz Certificate of Proficiency in English (CPE). Obydwa egzaminy należą do tzw. Cambridge ESOL English examinations, czyli serii egzaminów "kejmbridżowskich". Opanowanie materiału na poziomie CAE oznacza osiągnięcie poziomu C1 w skali Rady Europy, a CPE – poziomu C2. Czy jest coś powyżej CPE? By zacytować pewien zespół muzyczny – "to już jest koniec, nie ma już nic".

Chronologicznie, wpierw funkcjonowały egzaminy FCE oraz CPE, natomiast CAE jest stosunkowo świeżym wynalazkiem. Ponieważ ten ostatni egzamin został upchnięty pomiędzy dwoma istniejącymi, Cambridge ESOL miał niejakie problemy z wyregulowaniem jego poziomu. Po ostatnich poprawkach jest już trochę lepiej, ale nadal egzaminowi CAE jest bliżej do CPE. Szczególnie mocno odczuwają to osoby, które zdały już FCE, a chcą przygotować się do kolejnego egzaminu. O ile egzamin FCE jest stosunkowo prosty i przejrzysty, jeśli chodzi o zakres materiału gramatycznego i leksykalnego, sprawy się już komplikują przy CAE i CPE.

Przede wszystkim musimy pamiętać, że jeśli chodzi o gramatykę wszystkie egzaminy Cambridge ESOL testują... to samo. Brzmi to paradoksalnie i pewnie kilka osób wybuchnęło śmiechem po przeczytaniu tego twierdzenia, lecz jest to prawda. Sam przekonałem się o tym dość boleśnie, przygotowując pewnego gimnazjalistę do egzaminu PET (poziom B1). W swoim zadufaniu uznałem, że zagadnienia w rodzaju Passive Voice (strona bierna), czy Reported Speech (mowa zależna) na pewno są zbyt zaawansowane i nie warto się nimi przejmować. Błąd, błąd, błąd... W testach oczywiście znajdowały się przykłady z tymi strukturami, a podręcznik również je uwzględniał. Baaardzo spieszyliśmy się przed egzaminem, by jednak z tymi zagadnieniami się zapoznać. Każdy egzamin uwzględnia więc te same struktury, lecz wszystko odbywa się na zasadzie "im dalej w las, tym więcej drzew". O ile egzamin PET czy FCE testuje proste i oczywiste zastosowania Conditionals, Reported Speech czy Passive Voice, sprawy komplikują się na poziomach CAE i CPE. Mówiąc językiem potocznym, ucząc się gramatyki do CAE i CPE, zaczynamy przyswajać głównie rzadkie zastosowania konstrukcji, wyjątki i duperelne duperela.

Podobnie ma się rzecz ze słownictwem. Dobre przygotowanie do CAE i CPE oznacza wbicie sobie do głowy sporej ilości idiomów, konstrukcji z przyimkami czy czasowników złożonych (zwanych powszechnie "frejzalami", od "phrasal verbs"). Coraz więcej jest rzadkich i wyszukanych słówek, a sam egzamin CPE nie oszczędza nam niczego. Jednak ważne jest to, że nie chodzi tylko o czysto ilościowy wzrost naszej wiedzy. Egzaminy CAE i CPE sprawdzają naszą wiedzę ogólną, oczytanie i umiejętność myślenia. Spotykam się często z opinią wśród studentów, że są to "testy na inteligencję". I to chyba najlepsze podsumowanie specyfiki egzaminów CAE i CPE. Nie wystarczy nam więc tylko opanowanie pewnej ilości słownictwa i bezmyślne wyuczenie się gramatyki, byśmy dali radę przebić się przez egzaminacyjne zadania. Będziemy musieli również posiąść umiejętność "wgryzania" się w teksty, czy operowania bardziej wyszukanym, zróżnicowanym stylem. Jak widać, egzaminy dają fory osobom oczytanym i ze sporą wiedzą ogólną.

Nie odpowiem tu na pytanie, czy warto zdawać CAE albo CPE. Wszystko zależy od naszych indywidualnych potrzeb, chęci i wolnego czasu. Jeśli chcemy wgryzać się w angielski, albo potrzebujemy solidnego certyfikatu poświadczającego znajomość angielskiego, posiadanie dyplomu CAE lub CPE jest oczywiście o wiele bardziej prestiżowe niż FCE. W codziennym życiu nie będzie nam raczej potrzebny angielski na poziomie wyższym niż na poziomie CAE (odnoszę się jedynie do potrzeb laików). Przystępowanie do egzaminu CPE uznałbym już raczej za zajęcie dla prawdziwych "freaków" językowych – jeśli ktoś ma kilometry wolnego czasu i kocha angielski, to dlaczego nie... Jeśli zaś chcemy studiować w Wielkiej Brytanii, dyplom CAE z oceną A lub B nam wystarczy – gdyby uczelnia respektowała wyłącznie egzamin IELTS, uzyskanie wtedy wymaganej oceny również nie będzie dla nas problemem. Z wymogiem posiadania dyplomu CPE zetknąłem się tylko w przypadku studiów na kierunku "speech pathologist" (ciekaw jestem, ile osób planuje to studiować w Anglii).

Kolejne pytanie, które często pada to: ile czasu potrzeba na przygotowanie się do CAE lub CPE? Odpowiedź znowu nie jest łatwa, gdyż wszystko jest funkcją czasu, częstotliwości i zaangażowania. Zakładając oczywiście, że startujemy z poziomu "mocnego" FCE, przygotujemy się do CAE nawet i w pół roku, jeśli będziemy spędzać nad angielskim po 20-30 godzin tygodniowo. Jeśli natomiast nasza nauka ogranicza się do mizernych 3-4 godzin, wówczas i dwa albo nawet trzy lata będą zbyt małą ilością czasu. Pamiętajmy też, że liczy się nasze zaangażowanie, by wchłonąć jak najwięcej różnorodnych tekstów i osłuchać się solidnie. Dzięki temu stworzymy dobrą podstawę, która pozwoli nam wspiąć się na wyższy poziom znajomości języka. Przerobienie samego podręcznika to zbyt mało. Musimy czytać książki (zarówno powieści jak i pozycje popularnonaukowe), zaglądać do gazet w wersjach papierowych lub elektronicznych, słuchać nagrań, pisać (!), oraz roz-ma-wiać, czyli bezustannie obracać gruszką betoniarki, w której znajduje się nasz angielski. Jednym słowem, czeka nas sporo babraniny... Ale jaka to przyjemna babranina!

Czy do egzaminów CAE i CPE należy przygotowywać się samemu czy z lektorem? Również i tutaj trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi: wszystko zależy od naszej samodyscypliny i nawyków. Lektor nie wbije nam wiedzy młotkiem do głowy, na tym poziomie już się tak nie da. Można też oczekiwać, że osoba marząca o CAE czy CPE będzie już potrafiła uczyć się samodzielnie. W mniejszych miejscowościach zresztą nie jest łatwo znaleźć kogoś, kto podejmie się przygotowania do CPE (odsetek absolwentów anglistyk, którzy czują się dobrze ucząc na tym poziomie jest zadziwiająco niski...) i wcale nie mam na myśli przysłowiowego Pcimia Dolnego.

Dla porządku dodajmy jeszcze, że obecnie absolwenci filologii angielskiej po studiach licencjackich powinni znać język kierunkowy (czyli angielski) na poziomie CAE (tj. C1), a magistrzy – na poziomie CPE (tj. C2). Cóż z tego, że jest to regres w stosunku do sytuacji sprzed dekady, kiedy korzystanie z materiałów na poziomie CPE było powszechne już na I roku studiów – takie są wymogi ministerialne, gdyż urzędnikom ładnie spasowały rubryczki i krateczki.





Przydatne materiały do CAE i CPE

Podręcznik
Seria "Objective" (CUP) sprawdza się kolejny raz (Objective CAE, Objective Proficiency): modularna budowa, dużo "tips & tricks", dostępne Self-study Edition.

Słowniki
Warto zaopatrzyć się w któryś z dużych słowników: Oxford Advanced Learner's Dictionary czy Longman Dictionary of Contemporary English (tu już wiele zależy od osobistych preferencji). Ciekawą alternatywą dla anglofilów, którzy potrzebują również informacji kulturowych jest Longman Dictionary of English Language and Culture.

Słownictwo i gramatyka
BJ Thomas Advanced Vocabulary and Idiom (Longman) – dużo, dużo materiału :)
Richard Side and Guy Wellman Grammar and Vocabulary for Cambridge Advanced and Proficiency (Longman) – zaskakuje nietypowymi, inteligentnymi ćwiczeniami

Materiały dodatkowe
Past papers, past papers, past papers..., czyli potrzebne nam będą zbiory testów regularnie publikowane przez CUP.




Więcej informacji o CAE tutaj

Więcej informacji o CPE tutaj

Informatory o egzaminach wraz z nagraniami można pobrać tutaj