Przez kilkanaście miesięcy nie robiłem zdjęć. Nie był to świadomy urlop od fotografii, lecz zwykły brak potrzeby fotografowania. Jednak od pewnego czasu zaczęło mnie swędzieć pod czaszką i od czasu do czasu powtarzałem sobie: „Sfociło by się coś…”.
Miss Minolta zaczęła mieć swoje narowy – w końcu cyfrzak dobijający dziesięciu lat to jak stuletni aparat analogowy. Tu rzęzi, tam zgrzyta, czasem w samym środku sesji fotograficznej się rozkaszle i nie pomoże walenie w plecy. Fotografowanie tradycyjne zaś jest dla mnie dość kłopotliwe – trzeba kupić filmy, potem wywoływać, skanować, obrabiać. Bywa to przyjemne, ale za dużo jest w tym samego procesu, a za mało fotografowania. Zacząłem więc przemyśliwać nad zakupem nowego cyfrzaka: przeglądałem strony internetowe, podczytywałem recenzje i cicho klnąłem pod nosem, ponieważ w miarę „tentegowania w głowie” wszystko się komplikowało.
Pierwszym odruchem było kupno „luszczanki”, z czym natychmiast wiązały się dwie decyzje. Pełna klatka czy coś małego? Nikon czy Canon? Zerknąłem sobie na Allegro, aby zbadać ceny aparatów pełnoklatkowych i wybuchnąłem śmiechem. Dobrze, problem formatu mamy rozwiązany… Fotografowałem już kiedyś zarówno Nikonem, jak i Canonem, wiedziałem więc, że lepiej rozumiemy się z tym pierwszym aparatem. Jest to chyba kwestia ergonomii; mniej myślę przy obsłudze Nikona, łatwiej zgaduję, gdzie szukać potrzebnych mi funkcji. Problem wyboru firmy mogłem więc również uznać za odfajkowany.
Lustrzankę – zarówno analogową, jak i cyfrową – kupuje się ze względu na wymienną optykę. Do apartu można podpiąć najróżniejsze obiektywy: wszelkiej maści zoomy, stałki, szerokie kąty, portretówki. Ecie-pecie, sracie-pacie. Wejście w system Nikona oznaczałoby generowanie kolejnych kosztów, bo przecież przydałaby się „jasna pięćdziesiątka”, a potem trzeba by dokupić coś do fotografowania krajobrazu, a potem... I wtedy przypomniałem sobie turystów stojących w kolejce przed Natural History Museum. Co prawda większość fotografowała telefonami, lecz niektórzy mieli zawieszone na szyjach lustrzanki – wielkie, niezgrabne, ciężkie buły, które ustawicznie podtrzymywali jedną ręką. Wyobraziłem sobie taką zawieszkę na własnej szyi. I jęknąłem. No way…
W kolejce, która wiła się przed muzeum, moją uwagę przykuła dziewczyna z niewielkim, zgrabnym aparatem. Kontrast między tym maleństwem a przerośniętymi maszynami canikona był ogromny. Korzystając z tego, że kolejka co kilka metrów robiła zwrot o 180 stopni, przyglądałem się tej dziewczynie bezwstydnie i myślałem sobie: „O, takie coś bym chciał mieć”. Przypadek sprawił, że buszując w internetach kilka miesięcy póżniej, natknąłem się na recenzję tegoż właśnie aparatu i dowiedziałem się, że jest to Olympus OMD w systemie Micro 4/3.
Serce zaczęło mi się wyrywać do tego aparatu, lecz nadal miałem swoje opory. Choć obiektywy są względnie tanie (w stosunku do canikona), koszt samego korpusu nie należał do najmniejszych. A sam system Micro 4/3 jest niszowy. Uznałem więc, że nie mam zamiaru uwalić się nietypowym sprzętem i niemalże zdecydowałem się na najtańszego Nikona, kiedy w moim życiu nastąpiło krótkie spięcie.
Umowy z operatorami komórkowymi mają to do siebie, że co jakiś czas trzeba je odnawiać. Coraz mocniej wierzę w „planned obsolescence” (projektowanie produktów tak, by przestały funkcjonować po pewnym czasie), a to, co zaczęła wyczyniać moja komórka miesiąc (!) przed końcem umowy, upewniło mnie tylko, że moja wiara jest uzasadniona. Blackberry świrowało coraz mocniej, trzeba więc było wymyśleć jakiś nowy telefon. Łomatkoboska… Nie będę tu przytaczał całego procesu decyzyjnego. Ważne jest, że zakończył się dość zaskakująco: stanęło na… Ajfonie. O ile kocham komputery Apple i od wielu lat z nich korzystam, sam koncept telefonu dotykowego nie przekonywał mnie do siebie. Cóż, czas przeszły dokonany.
Tak oto przecięły się ze sobą dwa wątki, fotograficzny i telefoniczny, co zaskutowało krótkim spięciem. Przeglądając aplikacje (Ha! Godzinami by można…) natknąłem się na Hipstamatic, aparat w aparacie. Obwąchałem, poczytałem, przyjrzałem się zdjęciom w necie, odżałowałem dwa ełro (niecałe). I to był strzał w dziesiątkę.
Hipstamatic to bardzo prosta, lecz zarazem bardzo cwana aplikacja. Wizualizuje się w postaci klasycznego aparatu; dysponujemy body, wizjerem, obiektywami, filmami oraz fleszami. Wszystkie te elementy są rzecz jasna wirtualne: korpus aparatu można wymienić, wizjer może pracować w trzech trybach, a pozostałe elementy to nic innego jak filtry ubrane w apetyczne nazwy i opakowania. Dla mnie Hipstamatic ma dwie zalety: kwadratowy format zdjęcia oraz możliwość wykonywania zdjęć w rozdzielczości 6 megapikseli (chciałbym te swoje zdjęcia niekiedy wydrukować).
Ajfon jako aparat fotograficzny jest… świetny. Stare powiedzenie fotografów głosi, że „najlepszy aparat to ten, który masz ze sobą”. Ajfon jest niewielki, nieinwazyjny i zawsze gotowy do pracy. A mnie najbardziej cieszą… ograniczenia. Wbudowany w telefon obiektyw? Fajnie, nie muszę się zastanawiać, które zoomy i stałki zabrać ze sobą. Brak kontroli nad czasem i przysłoną? Fajnie, nie muszę myśleć o tym myśleć. Niewymienna bateria? Fajnie, nie muszę nosić zapasowych akumulatorków. Brak mocowań? Fajnie, nie muszę nosić filtrów
Mogę za to przyglądać się światu i fotografować :)
Study in Silence 01
Dress
(John S Lens, Uchitel 20 Film)
Study in Silence 02
Stitch
(John S Lens, Uchitel 20 Film)
Study in Silence 03
Bra
(John S Lens, Uchitel 20 Film)
Study in Silence 04
Pillow
(Lucifer VI Lens, Uchitel 20 Film)
Study in Silence 05
Pony
(John S Lens, Uchitel 20 Film)
Study in Silence Bonus
Pony in Colour
(John S Lens, Blanko Film)
(Kopiowanie, przetwarzanie i jakiekolwiek wykorzystywanie zdjęć z tej strony jest zabronione.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz