Pokazywanie postów oznaczonych etykietą UK. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą UK. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 14 czerwca 2015

Studiujemy w Wielkiej Brytanii



Coraz większa liczba osób zainteresowana jest podjęciem studiów w Wielkiej Brytanii. Nie chodzi tu tylko o studiowanie języka angielskiego, lecz również innych przedmiotów. W tym wpisie chciałbym najpierw zastanowić się nad kwestią czy warto, a następni omówić pokrótce procedurę starania się o miejsce na brytyjskim uniwersytecie.

1. Czy warto studiować w Wielkiej Brytanii?
Najprostsza i jednoznaczna odpowiedź brzmi: tak. Wielka Brytania znajduje się w ścisłej czołówce krajów prowadzących badania naukowe i już sam ten fakt wiele mówi. Oczywiście uniwersytety są lepsze i gorsze, lecz nawet bardzo słaby brytyjski uniwersytet bije na łeb na szyję polską czołówkę, czyli UJ i UW.
Praca ze studentem jest doskonale zorganizowana. Przede wszystkim, nie ma wielkiej liczby zajęć – najczęściej stawiamy się na wykłady, ćwiczenia i laboratoria trzy lub cztery razy w tygodniu. Wykładowcy są doskonale przygotowani, a sam proces nauki jest wspomagany przez dokładne określenie wymogu zaliczeń przedmiotów; wszystko dostajemy na początku semestru ślicznie rozpisane i wystarczy trzymać się wymagań. Nie będzie tak jak polskim uniwersytecie, gdzie wykładowcy biorą wymagania z sufitu, a panie z dziekanatu… Może zostawmy ten temat. Każdy wie, kim jest przysłowiowa “pani z dziekanatu”.
Dyplomy brytyjskie mają dużą wartość na rynku pracy – po prostu nie musimy udawać, że jesteśmy fachowcem w swojej dziedzinie. I nikt nie zapyta nas, czy faktycznie znamy angielski ;)

2. Jak się zabrać za przygotowania do studiów?
Przede wszystkim musisz jak najszybciej określić CO chcesz studiować. Sprecyzuj więc, czy ma to być Materiałoznawstwo czy może Hotelarstwo. Ten wybór jest bardzo ważny, ponieważ określa, jakie przedmioty maturalne będą ci potrzebne.
Warto porozmawiać szczerze z rodzicami, warto przemyśleć swoje życie i zastanowić się, kim chcemy być. Następnie siadamy przy komputerze i zaczynamy klikać po stronach uczelnianych. Są one przeważnie świetnie zorganizowane i tam znajdzie szczegółowe wymagania na wymarzonym kierunku (który po angielsku nazywa się „course”). Zakładam, że interesują nas studia licencjackie albo inżynierskie.
Kiedy już mamy określony kierunek, warto zastanowić się, jaka strategia wyboru MIEJSCA będzie dla nas odpowiednia. Tu możliwości jest kilka:
a) mamy w Wielkiej Brytanii rodzinę albo znajomych, którzy zgodzą się nas „przytulić” na 3-4 lata – możemy się wtedy zdecydować na uniwerytet w tym mieście, a to będzie oznaczać ogromną oszczędność na zakwaterowaniu,
b) chcemy studiować na konkretnym uniwersytecie, gdyż to tam są nasze wymarzone studia – dobrze, to też rozsądna strategia,
c) bierzemy pod uwagę czesne i tu robi się ciekawie – pamiętajmy, że studia w Anglii są dość drogie (ok. 9000 funtów za rok czesnego), natomiast niedawno Szkocja znacząco obniżyła czesne dla Szkotów oraz – uwaga! – dla osób z Unii Europejskiej, czyli dla Polaków też (1820 funtów). Przykład tutaj: Edinburgh University – Accounting http://www.ed.ac.uk/studying/undergraduate/fees?programme_code=UTACCFIMAH

3. Który uniwersytet jest dobry?
Poniekąd na to pytanie udzieliłem już odpowiedzi powyżej – każdy będzie lepszy od polskiego. Jednak między samymi uniwersytetami brytyjskimi różnice są spore. Możemy więc:
a) kierować się opinią znajomych, którzy już w Wielkiej Brytanii studiują – wiemy w co się pakujemy, gdyż opieramy się na informacjach z pierwszej ręki,
b) poszukać naszego uniwersytetu na jakiejś liście rankingowej – jednym z wiarygodnych rankingów jest ranking Times Higher Education. Więcej informacji pod tym linkiem https://www.timeshighereducation.co.uk/world-university-rankings/,
c) kierować się… wymaganiami podanymi na stronie kierunku, który chcemy studiować.

4. Jakie wymagania trzeba spełnić, by studiować w Wielkiej Brytanii?
Aby studiować w Wielkiej Brytanii, powinniśmy być rezydentem któregoś z krajów Unii Europejskiej. Osoba posiadająca obywatelstwo polskie ma więc prawo studiować w WB. Kolejny wymóg, jaki musimy spełnić, to zdanie matury. I tu zaczyna się robić ciekawie…
Pamiętajmy, że to uniwersytet określa, jakie przedmioty mamy zdawać. Przykładowo, aby studiować Petroleum Engineering (4 Years) [MEng] na Manchester University, musimy zdać trzy przedmioty na poziomie rozszerzonym, a w tym obowiązkowo matematykę oraz jeszcze jakiś przedmiot z grupy „science” (biologia, chemia lub fizyka). Trzeci przedmiot wybieramy dowolnie; może to być angielski. Strona tego kierunku tutaj: http://www.manchester.ac.uk/study/undergraduate/courses/2016/06140/petroleum-engineering-4-years-meng/entry-requirements/
Jeśli zerknąłeś na stronę podaną powyżej, zobaczyłeś trzy magiczne literki – tutaj są to AAA. Każda literka oznacza jeden przedmiot tzw. A-levels, co odpowiada polskiej maturze rozszerzonej. A to ocena bardzo dobry, niżej są B i C. Najlepsze uniwersytety wymagają zdania egzaminów końcowych na A*, co czyta się „a star”. Jak łatwo zauważyć wymagania AAA to więcej niż ABB, natomiast wymagania na poziomie BBC są już dość niskie.
Lecz jak to ma się do polskiej matury? Otóż każdy uniwersytet z osobna określa, w jaki sposób przelicza oceny brytyjskie na polskie procenty. Jeden uniwersytet może uznać, że A to 90%, a inny „wyceni” A na 92%. Do tych informacji jest bardzo trudno się dokopać na stronach uniwersyteckich, ale niektóre instytucje podają takie informacje. Przykładowo wymagania dla polskich kandydatów na Edinburgh University prezentują się tak: http://www.ed.ac.uk/studying/international/country/europe-russia/poland/matura.

5. Jak to jest NAPRAWDĘ z wymaganiami brytyjskich uniwersytetów?
Część z was zatarła już pewnie rączki z radości pomyślała sobie: „Super, zdaję trzy przedmioty rozszerzone, jakoś nastukam te 80-85% i jestem przyjęty”. Oj, naiwni, naiwni…
Jeśli uniwersytet zdecyduje się rozpatrzyć wasze podanie i nada mu statusu „Rejected” (odrzucone), wówczas wystosuje tzw. ofertę (offer). Oferta może być bezwarunkowa lub warunkowa (conditional offer). Ponieważ jesteś licealistą i jeszcze nie zdawałeś matury, możesz liczyć co najwyżej na „conditional offer”. W tej ofercie uniwersytet określi JAK WYSOKO masz zdać maturę i będzie to podane w procentach. Przykładowo, jedna z moich tegorocznych uczennic starała się o przyjęcie na The University of Glasgow, a ten zażyczył sobie zdania trzech przedmiotów rozszerzonych na min. 90% (!) oraz… zdania KAŻDEGO z pozostałych przedmiotów wybranych na maturze na nie mniej niż 80%.
Jak widać, brytyjski uniwersytet dba o równomierny poziom kandydata i trzeba się mocno sprężać, aby te warunki spełnić. O naszym przyjęciu bądź nieprzyjęciu decydować też będzie wynik z matury podstawowej. Mało tego, niektóre uniwersytety rezerwują sobie prawo wglądu w wyniki z egzaminu gimnazjalnego.

6. Wymagania językowe
Dla kandydatów spoza Wielkiej Brytanii uniwersytety stawiają dodatkowo wymagania językowe. Jeśli więc nie chodziliśmy do anglojęzycznej szkoły średniej, wówczas musimy udowodnić znajomość języka angielskiego. Najprościej przystąpić do egzaminu IELTS, Academic Module. UWAGA! Matura z angielskiego NIE zwalnia z przystąpienia do IELTS.
Egzamin IELTS różni się tym od innych egzaminów językowych, że jest taki sam dla wszystkich. Jest on jakby miarką, którą przykłada się do każdego kandydata, by sprawdzić, jaka jest jego znajomość języka. IELTS składa się z czterech części: Reading, Listening, Writing i Speaking. Każda część oceniana jest osobno na skali od 0 do 9, a następnie wynik jest przeliczany na wynik łączny. Uniwersytety najczęściej życzą sobie IELTS na poziomie 6.5 do 7.5, z zastrzeżeniem, że żadna z części nie może być zdana niżej niż np. 6.0. Dokładniej przyjrzymy się IELTS w inny wpisie, ale poniżej dwie dość ważne uwagi.
Najtrudniejszą częścią IELTS jest Writing. Na dwa wypracowania jest tylko 60 minut i trzeba się naprawdę uwijać, by zdążyć. Przede wszystkim nie wolno nam ominąć żadnej części polecenia (za to jesteśmy mocno karani) i musimy posługiwać się płynny, eleganckim angielskim. Reading i Listening są do ogarnięcia bez problemu. Wszyscy przeważnie boją się części Speaking, ale jest ona bardzo prosta i sympatycznie prowadzona. Warto więc zapoznać się z testami i ćwiczyć pisanie pod kątem doświadczonego lektora.
IELTS możemy zdawać wielu miastach w Polsce, a sesje organizowane są bardzo często. Jeśli nie jesteśmy zadowoleni z wyniku, możemy bardzo szybko powtarzać egzamin. Wyniki mamy w ciągu dwóch tygodni i są one ważne tylko dwa lata. Najlepiej zdać IELTS po maturze.

7. Ile potrzeba pieniędzy?
Wiele osób patrzy wyłącznie na czesne na brytyjskich uniwersytetach, stąd rosnące zainteresowanie Szkocją (w końcu 1820 funtów to ok. 10,000 złotych). Niestety, większość z was nie zdaje sobie sprawy z kosztów życia.
Studiując w Wielkiej Brytanii mamy dwie opcje:
a) wynajmujemy sobie gdzieś pokój sami lub
b) korzystamy z akademika przy uniwersytecie.
Zacznę może od tego drugiego. Akademik to wygodne rozwiązanie, ponieważ mamy zagwarantowany jednoosobowy (!) pokój. Na kilka pokoi będzie przypadać łazienka i kuchnia. Pamiętajmy też, że w cenie akademika mieści się całodzienne wyżywienie. A jaka to cena? Zależy od uniwersytety i wynosi od 5 tys. do 8 tys. funtów. Pamiętaj o jednym – opłata za akademik jest wnoszona JEDNORAZOWO Z GÓRY! W pewnych przypadkach można ją rozratować, lecz musimy dysponować poręczycielem, który ma stałą pracę na terenie Wielkiej Brytanii. Jeśli nie dysponujesz kwotą 35-45 tys. złotych, którą jesteś w stanie wyłożyć jednorazowo, zapomnij o akademiku.
Może lepiej znaleźć pokój samemu? Pamiętajmy o dwóch rzeczach: bardzo, naprawdę bardzo ciężko szuka się pokoju przez internet z Polski. Landlord chce zobaczyć osobę, której wynajmie pokój albo dom, a my też wolelibyśmy przecież zobaczyć w jakim stanie jest nasze przyszłe lokum. Wiele osób poszukuje lokali i pokoje rozchodzą się bardzo szybko. Druga sprawa to tzw. „deposit” – i tak za mieszkanie musimy wyłożyć dwukrotność czynszu z góry, czyli pokój będzie nas kosztował kilkaset funtów. Potem płacimy co miesiąc albo co tydzień.

8. Wiem, co chcę studiować, mam kasę i co teraz?
Załóżmy jednak, że zdecydowałeś się na studia w Wielkiej Brytanii oraz masz pewne środki finansowe. Jak wygląda rekrutacja na studia krok po kroku?
Najpierw musimy wytypować 3-5 uniwersytetów według następującego klucza: „dream university” – tutaj bardzo bym się chciał dostać, ale szanse mam niewielkie; „main choice” – tu się raczej dostanę bez problemów; „last resort” – to uniwersytet słaby, na który na pewno się dostaniemy, jeśli powinie nam się noga gdzie indziej. Kierujemy się przy tym wymaganymi ocenami, czyli nasz klucz może wyglądać tak: AAB, BBC, BCC. NIE POPEŁNIAJMY błędu pchania się na uniwersytety na takim samym poziomie, np. 4 razy AAB, gdyż jeśli odwalą nas na jednym, odwalą nas też  najpewniej na pozostałych.
Kolejny krok to rejestracja w systemie UCAS (https://www.ucas.com/ucas/undergraduate/getting-started), który obsługuje wszystkie uniwersytety brytyjskie. Tutaj wprowadzamy nasze dane i wybieramy uniwersytety. Wszystko możemy zrobić samemu, z wyjątkiem jednego etapu, kiedy będzie nam potrzebny nauczyciel z naszej szkoły, gdyż tylko taka osoba może nam zapewnić referencje oraz podać przewidywane oceny („predicted grades”).
Najlepiej nie odkładać rejestracji i założyć konto już we wrześniu w klasie maturalnej. Mamy wtedy cztery miesiące na ogarnięcie wszystkiego, gdyż najpóźniej do 15 stycznia musimy wysłać nasze podanie.
Bardzo ważnym komponentem naszego podania jest tzw. „personal statement”. Musimy w kilkuset słowach, rzecz jasna angielskich (!), przedstawić się i wyjaśnić, dlaczego chcemy studiować dany przedmiot i to jeszcze w Wielkiej Brytanii. Z doświadczenia moich uczniów wiem, że przygotowanie eleganckiego i przekonywującego „personal statement” zabiera dużo czasu. Na stronie UCAS jest ładnie wyjaśnione co w tym wypracowaniu powinno się znajdować. Koncentrujmy się na przebiegu nauki, naszych osiągnięciach, wyjaśnijmy, dlaczego to my powinniśmy zostać przyjęci. Błędy ortograficzne i gramatyczne są niedopuszczalne, tak samo korzystanie z internetowych gotowców. Pamiętajmy, że z wyjątkiem uniwersytetów w Cambridge i Oxfordzie nikt nie organizuje egzaminów wstępnych, więc „personal statement” to jedyna okazja, by przemówić własnym głosem.
Kiedy już wypełniliśmy wszystkie rubryczki, wysyłamy nasze podanie i czekamy…
Czekanie może trwać bardzo krótko, niektóre uniwersytety odpowiadają już z początkiem lutego, a na niektóre trzeba czekać i dwa miesiące. Jeśli dostanie „rejected”, mówimy „trudno”, bo i tak nic nie poradzimy. Jeśli dostaniemy „conditional offer” – podwajamy nasze wysiłki, by zdać maturę jak najwyżej.

9. Co zrobić, kiedy powinie się noga?
Jeśli wszystkie uniwersytety odwalą nasze podanie, nie ma się czym przejmować. W Wielkiej Brytanii istnieje też instytucja college’u, więc może aplikować tam i studiować tzw. HNC (Higher National Certificate) albo HND (Higher National Diploma). Jeśli uda nam się dostać do college’u – a nie jest to drogie i trudne – wówczas może też studiować nasz przedmiot, a po pomyślnym zdaniu egzaminów końcowych… wskakujemy na drugi albo trzeci rok studiów, gdyż koledże mają podpisane umowy z uniwersytetami.


piątek, 27 września 2013

O wygranych i przegranych, czyli rzecz o emigrantach z Polski



Dla Martynki


Ten artykuł został sprowokowany wpisem, jakiego na Facebooku dokonała jedna z moich były studentek. Jest to osoba, która kilka lat temu po studiach wyjechała z Polski, pracowała w kilku krajach i skończyła kolejne studia, tym razem już za granicą. We wpisie oznajmia, że wyjazd z ojczystego kraju dał jej dużo. Potraktujemy więc jej wpis, jako pretekst to rozważań, czy emigracja z Polski to rzecz dobra czy zła.

Jeszcze dziesięć lat temu wyjazd z Polski był rzeczą bardzo drogą i bardzo kłopotliwą. W tzw. "Europie" byliśmy obywatelami drugiej kategorii, a przeprowadzka była uciążliwa i droga. Problematyczne było uznawanie wykształcenia oraz kwalifikacji. Po naszym wejściu do Unii Europejskiej granice nagle się otworzyły, a spadek choćby cen biletów lotniczych doprowadził do tego, że wiele, naprawdę wiele osób pomyślało: "Może warto wyjechać?".

Ważnym powodem dla wielu emigrujących była zapaść gospodarcza, jaka zapanowała w Polsce w latach 2003-2005. Pamiętam sam, jak przecierałem oczy ze zdumienia w sklepach widząc galopujące ceny, a to co działo się na stacjach benzynowych przypominało horror. Wielu ludzi, szczególnie młodych, stało przed dylematem: albo żreć przysłowiową trawę albo wyjechać. I wyjechało.

Głównym kierunkiem dla wyjeżdżających stała się Wielka Brytania, po części ze względu na wysokie zarobki (rzecz jasna w porównaniu z ówczesnymi polskimi), a po części ze względu na łatwość przenosin. Wynajęcie pokoju czy mieszkania jest bardzo łatwe, a praca była w ilości nielimitowanej. (To ostatnie sformułowanie rozumieć dosłownie, ponieważ w UK nie istnieje żaden oficjalny limit nadgodzin, którego pracownik nie może przekroczyć. Pracujesz tyle, ile chcesz.)

Po części idea wyjazdu za granicę uwiodła też "młodych, zdolnych". Wreszcie mogli rozwinąć skrzydła, wyrwać się z polskiego marazmu i bylejakość, popracować w innym kraju, skonfrontować się z zachodnimi koledżami i uniwersytetami. Wydaje mi się, że wpuszczenie nas do Unii Europejskiej miało to właśnie na celu: uwieść fachowców i odebrać nam młodych, pracowitych ludzi. Otwarcie granic dało Polakom wolność, lecz jest w moim przekonaniu wolność w zaspokajaniu swojego egoizmu i swoich pragnień. Dlaczego tak myślę?

Społeczeństwo jest czymś więcej niż sumą jednostek. Działając w pojedynkę lub z rodziną jesteśmy w stanie zbudować dom i zapewnić sobie w miarę godny byt, lecz nasze możliwości kończą się – niemalże dosłownie – na naszym podwórku. Sami nie zbudujemy drogi, nie zapewnimy sobie skutecznej opieki medycznej, nie zorganizujemy edukacji. Do tego musimy mieć pewne instytucje, które – przynajmniej w teorii – będą dbały o to, żebyśmy mieli prąd, wodę i gaz przez 24 godziny na dobę, które zapewnią nam ochronę policji i podeślą karetkę, kiedy dostaniemy zawału. Oczywiście większość czytelników parsknęła właśnie śmiechem, ale proszę czytać dalej.

Nasze społeczeństwo, polskie społeczeństwo, działa. Kulawo, bo kulawo, ale jednak działa. Jednym z przejawów tej działalności jest edukacja. Kiedy urodzi się mały Antek czy Kasia, wiemy, że za siedem lat pójdą oni do szkoły. Ale, ale... Ktoś tę szkołę musiał wybudować; ktoś musiał wykształcić nauczyciela, który w tej szkole uczy; ktoś musiał zbudować chodnik, po którym Antek i Kasia będą szli do szkoły. Te rzeczy nie wzięły się z powietrza. Za zapewnienie infrastruktury (to szkoła, kreda i tablica) ktoś musiał zapłacić i byli to podatnicy. Za pensje nauczycieli, którzy edukowali Kasię i Antka, też musiał ktoś zapłacić. Zgadza, płacili podatnicy. I istnieje domniemanie, cicha umowa społeczna, że Kasia i Antek niejako zwrócą te pieniądze, pracując w naszym kraju i płacąc tu podatki.

Widać tu jasno i wyraźnie perfidię rządów krajów takich jak Wielka Brytania czy Niemcy, które zaplanowały i prowadzą względem Polski politykę neokolonialną. Tak jak przez setki lat Brytyjczycy rabowali swoje kolonie wywożąc z nich surowce i towary, tak samo teraz drenują nasze społeczeństwo kradnąc to, co mamy najcenniejsze: młodych, zdolnych, pracowitych ludzi.

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Na naszej działce sadzimy jabłonkę. Przez kilka lat podlewamy ją, przycinamy, dbamy o nią i czekamy, aż pojawią się pierwsze jabłka. Jest to nasza inwestycja i liczmy na zysk w postaci smacznych i zdrowych jabłek, które zjemy z naszą rodziną. Kiedy już na drzewku pojawiły się i dojrzały pierwsze jabłka, przychodzi w nocy złodziej i je kradnie. Nasz "zysk" wyparował, a na kolejne jabłka musimy czekać przez rok.

Alegoria jest oczywista. Jabłkiem jest polskie dziecko, które przez wiele lat pielęgnujemy i w które inwestujemy. Przede wszystkim dzieckiem zajmują się rodzice i to oni poświęcają mu horrendalną ilość czasu i pieniędzy. Jednak w dziecko inwestuje też społeczeństwo i tego nikt nie może kwestionować. Nad Antkiem i Kasią w szkole męczy się pani Ania, która uczy je czytać i pisać. Potem pałeczkę przejmują kolejni nauczyciele i wkładają oni niekiedy mniej, a niekiedy więcej energii w uczenie Antka i Kasi. Edukacja trwa trzynaście lat ("zerówka" jest obowiązkowa) i kosztuje kilkadziesiąt tysięcy złotych. Rzecz jasna, rodzice płacą za to w podatkach, ale kosztem kształcenia jesteśmy niejako obciążeni po równo (nie sposób ustalić, kto płaci za kogo). Analogia ze złodziejem jest nie do końca prawdziwa: dzieci to nie jabłka i mają wolną wolę. Na to właśnie liczą Niemcy, Brytyjczycy czy Francuzi.

Dziwnym nie jest, że młody człowiek chce poznawać obce kraje, a często też chce zarobić na "godne" życie. Dlatego politycy unijni wyją zgodnym chórem o wolności wyboru, o prawie do samostanowienia się, o prawie do swobodnego poruszania się. Doskonale bowiem wiedzą, że z krajów takich jak Polska nie wyjadą emeryci czy pięcioletnie dzieci, ale właśnie młodzi ludzie. Na Zachód będzie ich pędzić ciekawość świata, ambicje, a najczęściej przymus ekonomiczny (co na polski tłumaczy się "nie mam co włożyć do gara"). Jabłko więc chce być zerwane i ukradzione, ponieważ politycy zachodniej Europy tak sprytnie zaprojektowali ten system.

Z punktu widzenia naszego, polskiego społeczeństwa jest to jednak zwykła kradzieć. Człowiek, który emigruje z Polski, nie pracuje tutaj, nie płaci tu podatków, nie buduje tutaj społeczności. Przez kilkanaście lat – niekiedy ponad dwie dekady – pielęgnujemy, uczymy i edukujemy dziecko, a potem tracimy je. Powtórzmy to wyraźnie: tracimy młodego, zdolnego, pracowitego człowieka w szczycie możliwości fizycznych i intelektualnych. Nie piszę tutaj o osobach, które wyjeżdżają na kilka tygodni czy kilka miesięcy, by podreperować swój budżet. Piszę o ludziach, którzy wybrali pracę na zachodnich uniwersytetach. Piszę o ludziach, którzy od kilku lat mieszkają i pracują poza granicami kraju, a do Polski wpadają okazyjnie. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie oceniam tu indywidualnych decyzji, ani wyborów podjętych przez konkretnych ludzi. Nie mnie to robić. Jednak warto zdać sobie sprawę z istnienia zaiste diabelskiego mechanizmu, który działa jak odkurzacz i odsysa nam co roku kilkadziesiąt tysięcy osób z rynku pracy.

Co dzieje się z emigrantami? Na pewno wiele osób czytających ten wpis pomyślało sobie: Przecież w emigracji nie ma nic złego. Przecież ci ludzi wyjadą, a potem wrócą. Przecież będą przesyłać pieniądze do Polski, będą potem zakładać tu firmy. Wrócą doświadczeni i zahartowani, z pomysłami i kapitałem. O'rly? Nie uważam, by tak miało się stać.

Od wejścia do Unii Europejskiej minęło już kilka lat (za chwilę będzie to dekada). Jakoś nie widać fali wracających z kapitałem i pomysłami. Dzieje się tak dlatego, że emigranci starają się ułożyć sobie życie na Zachodzie. Wynajmują domy, potem je kupują. Potem kupują jeszcze większe. Mają stabilną i dobrze płatną pracę. Zakładają swoje własne firmy. A wiele z tych osób ma dzieci. Stąd decyzja, aby zostać, aby przepracować "jeszcze jeden rok", z którego robi się kolejny rok i kolejny... Po kilku latach nie ma już do czego wracać, ponieważ nikt zdrowy na umyśle nie wróci do zarobków rzędu 1200-2000 złotych na rękę. A próba zbudowania w Polsce własnej firmy mało komu się udaje. Dlatego ci ludzie zostaną w Anglii, Irlandii, Niemczech czy Holandii na wiele, wiele lat. Być może dopiero na starość zdecydują się o powrocie do Polski, gdyż dziwnie to umierać na obcej ziemi.

Diabelskie to zaiste. Pozwalają nam odwalić czarną robotę z wychowaniem i wprowadzeniem w życie młodych ludzi, a potem je od nas, uwodząc je zarobkami i możliwościami. A potem będzie jeszcze gorzej. Za kilkanaście lat zwali się do Polski rzesza emerytów, którzy zażądają dostępu do szpitali, przychodni zdrowia i domów opieki. I kolejny raz będziemy odwalać brudną, niewdzięczną robotę, gdyż ktoś będzie musiał zajmować się tymi starymi ludźmi. Oczywiście, przywiozą oni swoje emerytury, będą mieli zgromadzony pewien kapitał, jednak nie zajmą się budowaniem społeczeństwa, a jeśli już to będą czynić to w niewielkim stopniu, gdyż człowiek w wieku sześćdziesięciu lat nie może już mieć dzieci i nie ma ochoty na ryzykanckie pomysły typu założenie "start-upa".

I na tym polega właśnie neokolonializm XXI wieku: na bezwzględnym i konsekwentnym wydrenowaniu zasobów z innych krajów, a tymi zasobami są obecnie ludzie. To młodzi ludzie mają pomysły i energię, by te pomysły wcielać w życie. To oni są gotowi ponieść ryzyko, by zmienić coś w swoim życiu. I teraz pora na uderzenie się we własną pierś – moje pokolenie, czyli pokolenie obecnych czterdziestolatków, oraz pokolenia starsze, gdzieś popełniły błąd. Nie zapewniliśmy młodym ludziom odpowiednich warunków do pracy i rozwoju. I nie nauczyliśmy młodych ludzi, że jeśli są niezadowoleni z warunków życia w Polsce, to nie powinni z niej uciekać, lecz starać się ją zmienić.

Decyzja o emigracji jest decyzją bardzo trudną. Niekiedy jest to decyzja podjęta w sposób pozytywny (wyjeżdżamy świadomie, kierując się chęcią zdobycia doświadczenia i wiedzy), lecz bardzo często emigracja jest tylko ucieczką. Jednak każdy emigrant to człowiek przegrany – być może tylko na pewien czas – dla społeczeństwa polskiego, gdyż jest to osoba, która podjęła decyzję kierując się wyłącznie interesem własnym. Każdy emigrant może jednak stać się jednostką wygraną dla polskiego społeczeństwa, kiedy zda sobie sprawę z tego, że przebywając za granicą w niczym nie poprawia sytuacji społeczeństwa, które zostawił za sobą, a bycie Polakiem to coś więcej niż posiadanie paszportu z orzełkiem.

Daleki jestem od narzucania komukolwiek co ma robić i jakie decyzje ma podejmować. Być może emigracja na kilkanaście lub kilkadziesiąt lat jest dobra. Być może warto wyjechać do "Ju-Kej", postudiować, popracować, a potem wrócić do Polski. Być może warto poznać miłość swojego życia w postacji Grega czy Lucy i zdecydować się na pozostanie w zagranicznym kraju. Konsekwencje swoich decyzji poznamy dopiero po wielu, wielu latach. Dlatego jedyna rzecz, o którą proszę, to zastanowienie się nad kilkoma kwestiami. Dlaczego wyjeżdżam z Polski? Co takie pociąga mnie w obcych krajach, że decyduję się na wyjazd? Co takiego uwiera mnie w Polsce, że chcę wyjechać? Czy uważam, że mam jakiś dług względem polskiego społeczeństwa? Jeśli tak, na czym on polega i jak chcę go spłacić?

Jeśli jesteś emigrantem i chcesz sobie postawić te pytania – wygrałeś. A prawdziwymi przegranymi będą ci, którzy wzruszą ramionami i powiedzą: "O czym pieprzysz koleś. Wali mnie to". Prawdziwy Polak myśli o swoim kraju i społeczeństwie, które go ukształtowało, i zadaje sobie takie pytania. Niezależnie od tego, czy aktualnie przebywa w Bielsku-Białej, Bradford czy Lejdzie.

(Autor tego wpisu spędził rok w Anglii, wycierając półki w markecie Tesco w Bracknell.)


środa, 19 września 2012

The Story of Karol, the bus driver (or how the Brits drain us)



To Marta R., who made me tell this story


It may seem surprising but I don't have a driving licence. My parents had a car once, and they sold it because my father – being an utterly independent person – was constantly irritated at other drivers. And those were the times when only six or seven families living in our block of forty flats had cars. Petrol was scarce; one had to buy fuel with coupons or find somebody who knew somebody who sold stolen petrol. We didn't have a car, later I was not interested in having one and, over the course years, I grew pretty sure that I will never have a driving licence.

In my everyday life I have to rely on public transport: I use minibuses to get to my home town, I use trains to get to the college in Katowice, and in Bielsko, the place where I live, I use city buses. Actually, Bielsko has quite a good network of bus lines (although buses are running less and less frequently). The buses itself are modern – the popular joke is that finally everybody can manage a million-dollar Mercedes with a driver – but the quality of service hasn't changed for the past ten years. Why? The answer is simple: we have new buses, but we also have new, inexperienced drivers, who still think that they drive a truck loaded with sacks of potatoes. This usually makes for interesting rides. So, what had happened to experienced drivers?

Today, I shared my experiences as a passenger with one of my students and she asked a simple question: What happened to experienced drivers? I told her the story of Karol.

Karol is a bus driver. He is thirty-something, has a wife of the same age and a daughter, who is eight. Karol comes from an average family: his parents worked in cotton factories here in Bielsko, lost their jobs after the fall of the communist regime in the early 1990s, found other jobs and somehow they managed to bring up Karol and his two brothers. Karol went to the kindergarten for three years, at the age of seven he started his eight-year primary school (we had a different system), and finally he went to a five-year technical school because he wanted to be a mechanic. As you can easily calculate, his education took sixteen years.

Although part of his life was under the communist regime, it was quite easy for Karol to adapt to the new economic system. He was skilled and mechanics were in demand. He was a courier and drove a small van, then he switched to trucks but the company went bankrupt. Karol was lucky and when there was an opening for a bus driver, he did a special course and got a job with the public transport company in Bielsko. In the meantime, Karol got married to Helena, they had a lovely daughter and life became predictable for them. And then, in 2004, Poland joined the European Union.

First, a small trickle of really desperate people sought employment in the UK. These people visited Poland and talked about better life. Helena and Karol had a dream: they wanted a small house in the suburbs of Bielsko, but with Karol's salary it was impossible to get a mortgage. Helena had to stay with the child because none of the grandparents could baby-sit. And then there were stories about jobs for lorry drivers and bus drivers, all kinds of well-paid jobs offered by British companies. Karol talked to his friends who in turn had friends actually working in the UK and he learnt that with his experience he would be offered job with decent salary, a crash course in English and a small flat. Of course, being an EU citizen he would be able to work legally, he would pay taxes, he would be insured, he would be eligible for benefits. And he would earn 2,000 pounds sterling per month, which was five to six times more than his meagre 2,000 zloty which was his monthly salary in 2004.

Karol spent some time thinking, then he talked to his wife and they decided to go to the land of plenty. And it was really the promised land; they had a flat and enough money to start saving up for the future. Of course, driving on the left side was a strange experience for Karol, but only for the first five seconds. Of course, it took a while to sort out all the papers and permits because British bureaucracy – however efficient it is – is still bureaucracy. Karol's daughter had to change the school but you know, children adapt easily. At least, that's what they say. Karol's family is happier now and they have a chance to buy this little house on the outskirts of Bielsko.

On the personal level, this is a story of a family who has made a decision and – so far – is happy with it. But this story is much, much broader than you think...

Most of you would say that you aren't good with numbers, so let me remind you: Karol's education took sixteen years. The cost of educating a child in a state school is now around 4,000 zloty per year. At least, this is the amount of money which is refunded to schools by the government. We can safely assume that Karol's education cost about 100,000 zloty. This is the cost of paying his teachers, buying equipment for schools, paying electricity, heating and water bills etc. Karol's parents did not pay for his education directly because education is "free" in Poland. This means that all taxpayers sponsor education, regardless of the fact whether they have any children or not. This is the system and few people reflect on how it works. I am sure that Karol's parents didn't.

We may treat Karol's years of education as a period of investment: the child goes to school, teachers dedicate their skills and attention to him, taxpayers pour their money into the system. And voila, after sixteen or more years we are presented with an educated, productive citizen. The rule is – or at least should be – simple: the child takes, the adult pays back. Well, it is quite obvious that something went wrong in this case; Karol is an investment which paid back only partly. When he started contributing and paying his debt to the society, he was lured (or stolen, if you want) by another country.

I hope that now you see the complexity of the situation. When we look at individual cases, we see people who struggle in the Polish reality and who have every right to seek the way to improve their situation. This includes the right to travel and work in another country. But when we look at the problem from the time perspective, we see that the cycle of investing and contributing is becoming disrupted. To put it bluntly: our educational system works for the British, not for us, Poles. We educate and train tens of thousands people and we let others steal them when they in their most productive years.

My student was perplexed with this claim and she objected, saying that Poles who move to the UK still contribute to the Polish economy. Her argument was that: "Poles living and working abroad send money home". Well, let's do a simple calculation: there are around two million Polish people living and working in the UK, which means that their education cost roughly 160 billion zloty. That is 30 billion pound sterling. Officially, Poles send home around 1 bln pounds every three months. At this rate, we need 7.5 years just to get back money we invested in them. But we only calculated the cost of primary and secondary education. What about doctors and IT specialists who work in the UK? The cost of studying is not 4,000 zloty per year...

If we look at this issue from the perspective of the British government, it is all logical and justifiable: there are not enough qualified workers, so we need to get them somewhere. There is not enough time to educate and train them and we do need them right now, so what can we do? Here is the solution! Open the borders, give those Poles the right to live and work in our country (for God's sake, don't let them apply for citizenship) and keep the right to expel them if they are no longer useful. We may call it "the open door policy", "the right to exercise one's freedom" and smile broadly when they come to us.

However, if we look at this issue from the Polish perspective, we can clearly see that this "open door policy" is hurting us deeply. The young, brave, productive people leave the country and we simply don't know what is going to happen. Are they going to send money back home? Maybe... Are they going to come back to Poland after ten or twenty years with their savings? Paradoxically, the UK is TOO close for that to happen. What about their children? Will they be Polish at heart or will they become British (or English, or Welsh, or Scottish or Polglish or Welpoles or whatever)? And only when we ask these questions, will we realise that the British profit right know and for us the outcome is uncertain.

So what can we do? Tell the people who leave Poland that after one or two years their Polish citizenship is null and void? That would mean hurting people who have been hurt already. Ask the people who leave Poland to at least give back the money which was spent on their education? How would we enforce it? Or maybe the best solution is to ask ourselves the question: why are those people leaving? What can we do to stop them in Poland? And this is not the question for the Polish government, this inefficient and corrupt bunch of greedy, short-sighted politicians, but for all of us Polish people who stay. And we should also look at how the British have organised their country so that people from all over the world want to come to them. We should imitate all the good solutions, ignore the bad ones, and make our country attractive.

Karol would come back then, he would have his small house and at last I would be driven in a Solaris by an experienced driver :)