Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyjazd. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyjazd. Pokaż wszystkie posty

piątek, 27 września 2013

O wygranych i przegranych, czyli rzecz o emigrantach z Polski



Dla Martynki


Ten artykuł został sprowokowany wpisem, jakiego na Facebooku dokonała jedna z moich były studentek. Jest to osoba, która kilka lat temu po studiach wyjechała z Polski, pracowała w kilku krajach i skończyła kolejne studia, tym razem już za granicą. We wpisie oznajmia, że wyjazd z ojczystego kraju dał jej dużo. Potraktujemy więc jej wpis, jako pretekst to rozważań, czy emigracja z Polski to rzecz dobra czy zła.

Jeszcze dziesięć lat temu wyjazd z Polski był rzeczą bardzo drogą i bardzo kłopotliwą. W tzw. "Europie" byliśmy obywatelami drugiej kategorii, a przeprowadzka była uciążliwa i droga. Problematyczne było uznawanie wykształcenia oraz kwalifikacji. Po naszym wejściu do Unii Europejskiej granice nagle się otworzyły, a spadek choćby cen biletów lotniczych doprowadził do tego, że wiele, naprawdę wiele osób pomyślało: "Może warto wyjechać?".

Ważnym powodem dla wielu emigrujących była zapaść gospodarcza, jaka zapanowała w Polsce w latach 2003-2005. Pamiętam sam, jak przecierałem oczy ze zdumienia w sklepach widząc galopujące ceny, a to co działo się na stacjach benzynowych przypominało horror. Wielu ludzi, szczególnie młodych, stało przed dylematem: albo żreć przysłowiową trawę albo wyjechać. I wyjechało.

Głównym kierunkiem dla wyjeżdżających stała się Wielka Brytania, po części ze względu na wysokie zarobki (rzecz jasna w porównaniu z ówczesnymi polskimi), a po części ze względu na łatwość przenosin. Wynajęcie pokoju czy mieszkania jest bardzo łatwe, a praca była w ilości nielimitowanej. (To ostatnie sformułowanie rozumieć dosłownie, ponieważ w UK nie istnieje żaden oficjalny limit nadgodzin, którego pracownik nie może przekroczyć. Pracujesz tyle, ile chcesz.)

Po części idea wyjazdu za granicę uwiodła też "młodych, zdolnych". Wreszcie mogli rozwinąć skrzydła, wyrwać się z polskiego marazmu i bylejakość, popracować w innym kraju, skonfrontować się z zachodnimi koledżami i uniwersytetami. Wydaje mi się, że wpuszczenie nas do Unii Europejskiej miało to właśnie na celu: uwieść fachowców i odebrać nam młodych, pracowitych ludzi. Otwarcie granic dało Polakom wolność, lecz jest w moim przekonaniu wolność w zaspokajaniu swojego egoizmu i swoich pragnień. Dlaczego tak myślę?

Społeczeństwo jest czymś więcej niż sumą jednostek. Działając w pojedynkę lub z rodziną jesteśmy w stanie zbudować dom i zapewnić sobie w miarę godny byt, lecz nasze możliwości kończą się – niemalże dosłownie – na naszym podwórku. Sami nie zbudujemy drogi, nie zapewnimy sobie skutecznej opieki medycznej, nie zorganizujemy edukacji. Do tego musimy mieć pewne instytucje, które – przynajmniej w teorii – będą dbały o to, żebyśmy mieli prąd, wodę i gaz przez 24 godziny na dobę, które zapewnią nam ochronę policji i podeślą karetkę, kiedy dostaniemy zawału. Oczywiście większość czytelników parsknęła właśnie śmiechem, ale proszę czytać dalej.

Nasze społeczeństwo, polskie społeczeństwo, działa. Kulawo, bo kulawo, ale jednak działa. Jednym z przejawów tej działalności jest edukacja. Kiedy urodzi się mały Antek czy Kasia, wiemy, że za siedem lat pójdą oni do szkoły. Ale, ale... Ktoś tę szkołę musiał wybudować; ktoś musiał wykształcić nauczyciela, który w tej szkole uczy; ktoś musiał zbudować chodnik, po którym Antek i Kasia będą szli do szkoły. Te rzeczy nie wzięły się z powietrza. Za zapewnienie infrastruktury (to szkoła, kreda i tablica) ktoś musiał zapłacić i byli to podatnicy. Za pensje nauczycieli, którzy edukowali Kasię i Antka, też musiał ktoś zapłacić. Zgadza, płacili podatnicy. I istnieje domniemanie, cicha umowa społeczna, że Kasia i Antek niejako zwrócą te pieniądze, pracując w naszym kraju i płacąc tu podatki.

Widać tu jasno i wyraźnie perfidię rządów krajów takich jak Wielka Brytania czy Niemcy, które zaplanowały i prowadzą względem Polski politykę neokolonialną. Tak jak przez setki lat Brytyjczycy rabowali swoje kolonie wywożąc z nich surowce i towary, tak samo teraz drenują nasze społeczeństwo kradnąc to, co mamy najcenniejsze: młodych, zdolnych, pracowitych ludzi.

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Na naszej działce sadzimy jabłonkę. Przez kilka lat podlewamy ją, przycinamy, dbamy o nią i czekamy, aż pojawią się pierwsze jabłka. Jest to nasza inwestycja i liczmy na zysk w postaci smacznych i zdrowych jabłek, które zjemy z naszą rodziną. Kiedy już na drzewku pojawiły się i dojrzały pierwsze jabłka, przychodzi w nocy złodziej i je kradnie. Nasz "zysk" wyparował, a na kolejne jabłka musimy czekać przez rok.

Alegoria jest oczywista. Jabłkiem jest polskie dziecko, które przez wiele lat pielęgnujemy i w które inwestujemy. Przede wszystkim dzieckiem zajmują się rodzice i to oni poświęcają mu horrendalną ilość czasu i pieniędzy. Jednak w dziecko inwestuje też społeczeństwo i tego nikt nie może kwestionować. Nad Antkiem i Kasią w szkole męczy się pani Ania, która uczy je czytać i pisać. Potem pałeczkę przejmują kolejni nauczyciele i wkładają oni niekiedy mniej, a niekiedy więcej energii w uczenie Antka i Kasi. Edukacja trwa trzynaście lat ("zerówka" jest obowiązkowa) i kosztuje kilkadziesiąt tysięcy złotych. Rzecz jasna, rodzice płacą za to w podatkach, ale kosztem kształcenia jesteśmy niejako obciążeni po równo (nie sposób ustalić, kto płaci za kogo). Analogia ze złodziejem jest nie do końca prawdziwa: dzieci to nie jabłka i mają wolną wolę. Na to właśnie liczą Niemcy, Brytyjczycy czy Francuzi.

Dziwnym nie jest, że młody człowiek chce poznawać obce kraje, a często też chce zarobić na "godne" życie. Dlatego politycy unijni wyją zgodnym chórem o wolności wyboru, o prawie do samostanowienia się, o prawie do swobodnego poruszania się. Doskonale bowiem wiedzą, że z krajów takich jak Polska nie wyjadą emeryci czy pięcioletnie dzieci, ale właśnie młodzi ludzie. Na Zachód będzie ich pędzić ciekawość świata, ambicje, a najczęściej przymus ekonomiczny (co na polski tłumaczy się "nie mam co włożyć do gara"). Jabłko więc chce być zerwane i ukradzione, ponieważ politycy zachodniej Europy tak sprytnie zaprojektowali ten system.

Z punktu widzenia naszego, polskiego społeczeństwa jest to jednak zwykła kradzieć. Człowiek, który emigruje z Polski, nie pracuje tutaj, nie płaci tu podatków, nie buduje tutaj społeczności. Przez kilkanaście lat – niekiedy ponad dwie dekady – pielęgnujemy, uczymy i edukujemy dziecko, a potem tracimy je. Powtórzmy to wyraźnie: tracimy młodego, zdolnego, pracowitego człowieka w szczycie możliwości fizycznych i intelektualnych. Nie piszę tutaj o osobach, które wyjeżdżają na kilka tygodni czy kilka miesięcy, by podreperować swój budżet. Piszę o ludziach, którzy wybrali pracę na zachodnich uniwersytetach. Piszę o ludziach, którzy od kilku lat mieszkają i pracują poza granicami kraju, a do Polski wpadają okazyjnie. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie oceniam tu indywidualnych decyzji, ani wyborów podjętych przez konkretnych ludzi. Nie mnie to robić. Jednak warto zdać sobie sprawę z istnienia zaiste diabelskiego mechanizmu, który działa jak odkurzacz i odsysa nam co roku kilkadziesiąt tysięcy osób z rynku pracy.

Co dzieje się z emigrantami? Na pewno wiele osób czytających ten wpis pomyślało sobie: Przecież w emigracji nie ma nic złego. Przecież ci ludzi wyjadą, a potem wrócą. Przecież będą przesyłać pieniądze do Polski, będą potem zakładać tu firmy. Wrócą doświadczeni i zahartowani, z pomysłami i kapitałem. O'rly? Nie uważam, by tak miało się stać.

Od wejścia do Unii Europejskiej minęło już kilka lat (za chwilę będzie to dekada). Jakoś nie widać fali wracających z kapitałem i pomysłami. Dzieje się tak dlatego, że emigranci starają się ułożyć sobie życie na Zachodzie. Wynajmują domy, potem je kupują. Potem kupują jeszcze większe. Mają stabilną i dobrze płatną pracę. Zakładają swoje własne firmy. A wiele z tych osób ma dzieci. Stąd decyzja, aby zostać, aby przepracować "jeszcze jeden rok", z którego robi się kolejny rok i kolejny... Po kilku latach nie ma już do czego wracać, ponieważ nikt zdrowy na umyśle nie wróci do zarobków rzędu 1200-2000 złotych na rękę. A próba zbudowania w Polsce własnej firmy mało komu się udaje. Dlatego ci ludzie zostaną w Anglii, Irlandii, Niemczech czy Holandii na wiele, wiele lat. Być może dopiero na starość zdecydują się o powrocie do Polski, gdyż dziwnie to umierać na obcej ziemi.

Diabelskie to zaiste. Pozwalają nam odwalić czarną robotę z wychowaniem i wprowadzeniem w życie młodych ludzi, a potem je od nas, uwodząc je zarobkami i możliwościami. A potem będzie jeszcze gorzej. Za kilkanaście lat zwali się do Polski rzesza emerytów, którzy zażądają dostępu do szpitali, przychodni zdrowia i domów opieki. I kolejny raz będziemy odwalać brudną, niewdzięczną robotę, gdyż ktoś będzie musiał zajmować się tymi starymi ludźmi. Oczywiście, przywiozą oni swoje emerytury, będą mieli zgromadzony pewien kapitał, jednak nie zajmą się budowaniem społeczeństwa, a jeśli już to będą czynić to w niewielkim stopniu, gdyż człowiek w wieku sześćdziesięciu lat nie może już mieć dzieci i nie ma ochoty na ryzykanckie pomysły typu założenie "start-upa".

I na tym polega właśnie neokolonializm XXI wieku: na bezwzględnym i konsekwentnym wydrenowaniu zasobów z innych krajów, a tymi zasobami są obecnie ludzie. To młodzi ludzie mają pomysły i energię, by te pomysły wcielać w życie. To oni są gotowi ponieść ryzyko, by zmienić coś w swoim życiu. I teraz pora na uderzenie się we własną pierś – moje pokolenie, czyli pokolenie obecnych czterdziestolatków, oraz pokolenia starsze, gdzieś popełniły błąd. Nie zapewniliśmy młodym ludziom odpowiednich warunków do pracy i rozwoju. I nie nauczyliśmy młodych ludzi, że jeśli są niezadowoleni z warunków życia w Polsce, to nie powinni z niej uciekać, lecz starać się ją zmienić.

Decyzja o emigracji jest decyzją bardzo trudną. Niekiedy jest to decyzja podjęta w sposób pozytywny (wyjeżdżamy świadomie, kierując się chęcią zdobycia doświadczenia i wiedzy), lecz bardzo często emigracja jest tylko ucieczką. Jednak każdy emigrant to człowiek przegrany – być może tylko na pewien czas – dla społeczeństwa polskiego, gdyż jest to osoba, która podjęła decyzję kierując się wyłącznie interesem własnym. Każdy emigrant może jednak stać się jednostką wygraną dla polskiego społeczeństwa, kiedy zda sobie sprawę z tego, że przebywając za granicą w niczym nie poprawia sytuacji społeczeństwa, które zostawił za sobą, a bycie Polakiem to coś więcej niż posiadanie paszportu z orzełkiem.

Daleki jestem od narzucania komukolwiek co ma robić i jakie decyzje ma podejmować. Być może emigracja na kilkanaście lub kilkadziesiąt lat jest dobra. Być może warto wyjechać do "Ju-Kej", postudiować, popracować, a potem wrócić do Polski. Być może warto poznać miłość swojego życia w postacji Grega czy Lucy i zdecydować się na pozostanie w zagranicznym kraju. Konsekwencje swoich decyzji poznamy dopiero po wielu, wielu latach. Dlatego jedyna rzecz, o którą proszę, to zastanowienie się nad kilkoma kwestiami. Dlaczego wyjeżdżam z Polski? Co takie pociąga mnie w obcych krajach, że decyduję się na wyjazd? Co takiego uwiera mnie w Polsce, że chcę wyjechać? Czy uważam, że mam jakiś dług względem polskiego społeczeństwa? Jeśli tak, na czym on polega i jak chcę go spłacić?

Jeśli jesteś emigrantem i chcesz sobie postawić te pytania – wygrałeś. A prawdziwymi przegranymi będą ci, którzy wzruszą ramionami i powiedzą: "O czym pieprzysz koleś. Wali mnie to". Prawdziwy Polak myśli o swoim kraju i społeczeństwie, które go ukształtowało, i zadaje sobie takie pytania. Niezależnie od tego, czy aktualnie przebywa w Bielsku-Białej, Bradford czy Lejdzie.

(Autor tego wpisu spędził rok w Anglii, wycierając półki w markecie Tesco w Bracknell.)


piątek, 29 stycznia 2010

Jak wyjadę, to się nauczę

For Kasia and Kaja – thank you for inspiration :)


Wielokrotnie spotykałem się z radosną deklaracją "Jak wyjadę, to się nauczę". W tej deklaracji chodzi oczywiście o nauczenie się języka angielskiego za granicą, a słyszałem to magiczne zaklęcie z wielu ust. Wyjazd do Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Stanów Zjednoczonych ma być tym cwanym skrótem, który doprowadzi zaprowadzi nas na zielone łąki angielszczyzny, gdzie nażremy się, napasiemy i będziemy krakać jak tamtejsze krowy. O święta naiwności... Zawsze długo zastanawiam się nad przekłuciem balonika optymizmu, ale jeśli mam szansę porozmawiać dłużej na ten temat z marzycielem, przeważnie wygrywa u mnie uczciwość zawodowa i... przekłuwam. Pssssssss...

Zaznaczmy najpierw, że nie rozmawiamy o ludziach, których angielski jest na poziomie zaawansowanym. Oni już posługują się nim biegle, potrafią sobie poradzić w wielu sytuacjach i mają opanowane strategie uczenia się. Absolwent filologii angielskiej czy przedstawiciel handlowy podróżujący po całej Europie przeważnie wie, jak najlepiej wykorzystać pobyt w kraju anglojęzycznym. Jest jednak wiele osób, które zbytnio nie przykładały się w szkole do nauki angielskiego, z lenistwa czy ze strachu zdecydowały się na zdawanie matury podstawowej z tegoż języka, i nagle wpadły na genialny pomysł, by "coś" z tą słabą znajomością angielskiego zrobić. Remedium ma być wyjazd za granicę i nauka TAM. Są też osoby, które znają nieźle gramatykę oraz przyswoiły setki słówek, ale podświadomie czują, że coś jest nie tak. Brakuje im umiejętności płynnego, spontanicznego mówienia. Nagle zaczynają marzyć o rozbiciu szklanej szyby, która oddziela je od świata "prawdziwego" angielskiego. Oczywiście najprostszym środkiem jest wyjechać TAM i nauczyć się angielskiego na miejscu.

Niestety, to nie działa w ten sposób.

Jeśli chcemy nauczyć się posługiwać językiem angielskim płynnie i swobodnie, musimy zadbać o dwie rzeczy: (1) jak największą interakcję językową z żywymi ludźmi (po naszemu – musimy mieć z kim gadać) oraz (2) jak największą systematyczność w szlifowaniu naszej angielszczyzny (po naszemu – samo się nic nie zrobi).

Najszybciej rozwijamy się z języka obcego, jeśli możemy się nim posługiwać. Ponieważ przede wszystkim chcemy się nauczyć mówić w tym języku (pisanie to rzecz wtórna), musimy mieć okazję z Anglikiem, Amerykaninem czy innym autochtonem porozmawiać. Najlepiej, byśmy mieli do czynienia z kilkoma czy kilkunastoma osobami w przeciągu tygodnia, a sytuacja byłaby o wiele korzystniejsza dla nas, gdyby to były te same osoby. Świętym Graalem nauki angielskiego natomiast jest sytuacja, kiedy musimy współpracować z innymi ludźmi i wspólnie realizować pewien projekt albo cel.

Przełóżmy teraz ten teoretyczny opis na nasze. Wyjazd i praca w hotelu w charakterze pokojówki nie jest najszczęśliwszym pomysłem, gdyż nauczymy się co najwyżej nazw środków czyszczących i kilku prostych zwrotów. Praca w fabryce kanapek, gdzie siedzimy przy taśmie i segregujemy kromki chleba na jadalne i niejadalne, również nie zapewni nam odpowiedniej ilości kontaktu z językiem. Zatrudnienie się w pubie, gdzie będziemy przygotowywać na zapleczu posiłki to także niezbyt dobry pomysł. Widać więc, że jeśli chcemy wyjechać za granicę, by podciągnąć nasz angielski, musimy obrać inną strategię: należy szukać środowiska, gdzie będziemy zmuszeni do kontaktu z ludźmi. Musimy też pamiętać o jeszcze jednym niebezpieczeństwie – wszędzie czają się Polacy! Często jest tak, że pracę za granicą załatwiają nam krewni czy znajomi, gdyż są to jedyne osoby, które TAM znamy. Oni także znajdą nam mieszkanie, albo przechowają u siebie przez kilka miesięcy. Wskażą nam też polskie sklepy i przedstawią swoim znajomym, którzy... również są Polakami. W pracy na magazynie czy plantacji truskawek również będziemy otoczeniu Polakami. Nie łudźmy się więc, takie warunki nie służą rozwijaniu angielskiego.

Załóżmy jednak, że trafiliśmy do hotelowego baru, czy pracujemy już w pubie za kontuarem i mamy kontakt z klientami. Być może sprzątamy mieszkania i właściciele chętnie z nami porozmawiają. W czasie godzinnej przerwy na nocnej zmianie w hipermarkecie możemy porozmawiać z naszymi współpracownikami czy nawet z menadżerem. To już jest w miarę systematyczny i regularny kontakt z ludźmi. Trzeba jednak zacisnąć zęby i wykrzesać z siebie więcej. Jeśli nie potrafimy zmusić się do systematycznej nauki sami (a mało kto to potrafi), najlepszym rozwiązaniem jest zapisanie się na kurs angielskiego. Wystarczą choćby dwie albo cztery godziny tygodniowo, gdyż konieczne jest wymuszenie systematyczności i nawyku sięgania po słownik i ćwiczenia gramatyczne. Mamy też pod ręką lektora, czyli kompetentną osobę, która chętnie odpowie na nasze pytania.

Recepta jest jak widać bardzo prosta: nie zamykajmy się w polskim getcie; starajmy się wykorzystywać każdą sytuację, by porozmawiać po angielsku; pracujmy systematycznie ze słownikiem i gramatyką w ręce. To da efekty i pozwoli nam przebić się przez "szklaną szybę". A lepsza znajomość języka oznacza lepsze możliwości zatrudnienia. Po naszemu – większą kasę!

Warto wspomnieć o jeszcze jednym bardzo dobrym sposobie na naukę angielskiego za granicą. Niestety, jest on dostępny jedynie paniom. Jeśli naszym celem jest "wyjechać i się nauczyć", warto rozważyć pracę jako "au pair" (opiekunka do dziecka czy grupy dzieci). Oczywiście nie wyjeżdżamy, by pomagać naszej starszej siostrze wychowywać polskojęzyczne potomstwo, lecz znajdujemy anglojęzyczną rodzinę. Warto popytać wśród przyjaciółek i znajomych, czy ktoś nie chce "oddać" dobrej rodziny, gdyż wtedy mamy gwarancję, że trafi się nam sprawdzony pracodawca. Jako "au pair" będziemy mieli przede wszystkim kontakt z dziećmi, a dzieci to gaduły i świetni nauczyciele. Interesuje je każdy temat, posiadają ogromny zasób słownictwa i są niezmordowane w wyjaśnianiu i poprawianiu. A na dodatek są "bezobciachowe" i natychmiast zwrócą nam uwagę, że przekręcamy jakieś słowo albo źle go używamy. W domu będziemy mieli do czynienia z wieloma sytuacjami: trzeba pomóc w odrabianiu lekcji, obejrzeć razem film, omówić nowe zakupy, zająć się skaleczonym paluszkiem itd. To jest ogromna ilość sytuacji, z którymi nigdzie indziej się nie zetkniemy w takiej różnorodności i obfitości.