niedziela, 24 lipca 2011

O wymowie angielskiej słów kilka



Obiecałem swego czasu swoim studentom zajęcie się na tym blogu wymową angielską. Najpierw wyjaśnimy dwie kwestie ogólne, a potem przejdziemy do konkretów.

Sprawa pierwsza i podstawowa: czy dobra wymowa jest ważna? Takie pytanie należy natychmiast skontrować innym: a dla KOGO? Nie sądzę, by idealna wymowa była sprawą życia czy śmierci dla pracownika działu logistyki czy lekarza. Dla takich osób język angielski jest przede wszystkim narzędziem komunikacji, więc sądzę, że nie należy tutaj popadać w przesadę: wystarczy nie przekręcać wyrazów, wystarczy skupić się na tym, abyśmy byli zrozumiali. Pamiętajmy też, że obecnie najczęściej będziemy mieli kontakt zawodowy czy biznesowy z innym obcokrajowcem, dla którego język angielski również nie jest językiem rodzimym. Sprawy mają się trochę inaczej w przypadku językowych zawodowców, czyli anglistów. Ponieważ mamy być fachowcami w swojej dziedzinie, należałoby poświęcić trochę więcej uwagi nauce wymowy. Pytanie tylko... jakiej wymowy?

Wiele osób utożsamia dobrą wymowę angielską z tzw. RP (Received Pronunciation). Niekiedy stosuje się też określenie Queen's English, choć obecnie coraz powszechniejszy staje się termin Estuary English. Taki rodzaj wymowy możemy napotkać słuchając choćby BBC. O ile RP uważane jest za modelową wymowę w brytyjskiej odmianie języka angielskiego, pamiętajmy, że z punktu widzenia lingwistycznego taka wymowa to... aberracja. Trudno oszacować, ile osób posługuje się taką wymową w życiu codziennym lub zawodowym; spotkałem się z szacunkami rzędu 100-150 tys. osób.

Jak wspomniałem wyżej, RP to modelowa wymowa brytyjska, lecz przecież nie jest to jedyne państwo, w którym korzysta się z języka angielskiego. Jest on powszechnie używany w USA, Kanadzie, Australii, Irlandii, Nowej Zelandii, a także w Indiach czy wielu państwach afrykańskich. W każdym z nich używana jest inna wymowa i konia z rzędem temu, kto określi, która z nich jest "najlepsza", czy "wzorcowa". Patrząc się na sprawę z lingwistycznego punktu widzenia, od razu można powiedzieć, że jest to zadanie bezcelowe, ponieważ w lingwistyce nie ma subiektywnych kategorii "lepszego" czy "gorszego"; istnieją jedynie formy czy struktury bardziej lub mniej rozpowszechnione. Kierując się takim kryterium, należałoby uczyć się wymowy amerykańskiej, gdyż prawdopodobnie z taką spotykamy się najczęściej (dominacja muzyczna i filmowa jednak robią swoje). Oczywiście należałoby zadać teraz pytanie: a JAKIEJ wymowy amerykańskiej, gdyż istnieje wiele odmian regionalnych... Jak widać, problem przypomina rosyjską matrioszkę – znajdujemy rozwiązanie, odkrywając równocześnie, że w nim kryje się kolejny problem, a w nim kolejny, a w nim jeszcze jeden...

By jakoś przeciąć ten węzeł gordyjski, wyjaśnię, że dla mnie nieważne jest, jaką wymową będziemy się posługiwać, o ile będziemy komunikatywni i konsekwentni. Przyjęło się, że Europa jest niejako sferą dominacji brytyjskiej, a filologie angielskie na polskich uniwersytetach lansują raczej wymowę brytyjską. Dzieje się tak z przyczyn historyczno-praktycznych: sami wykładowcy najczęściej byli uczeni RP, więc uczą tego, co sami znają najlepiej. Jeśli chodzi o wprowadzenie innych odmian wymowy do repertuaru nauczanych przedmiotów, jest to bardzo trudne ze względu na to, że fachowców, którzy podjęliby się uczenia choćby kilku podstawowych odmian, nie jest wielu. Równie mało jest lingwistycznych omnibusów, którzy potrafią przełączać się z jednej perfekcyjnej wymowy na inną. Proszę więc przyjąć do wiadomości, że na filologii angielskiej w Polsce najczęściej spotkamy się z British English.

Spotkać się można niekiedy z nagannymi praktykami, kiedy to wykładowcy krytykują studentów posługujących się American English (czy innymi odmianami angielskiego). Takie sytuacje nie powinny mieć miejsca i świadczą raczej o tym, że sami wykładowcy nie rozumieją tego, że nie ma odmian lepszych czy gorszych. To, że komuś subiektywnie podoba się taka a nie inna wymowa, nie jest wystarczającym powodem, by ośmieszać innych. Studenci jednak też potrafią być nielepsi. W środowisku anglistów, a szczególnie anglistów-to-be, zdarzają się osoby, które chcą nauczyć się koniecznie czegoś unikalnego (np. akcentu północnokornwalijskiego) i za cel stawiają sobie zaimponowanie koleżeństwu, a niekiedy także upokorzenie czy ośmieszenie wykładowcy. Cóż to przecież za wykładowca, który nie ma w małym palcu akcentu północnokornwalijskiego, a w średnim – akcentu wschodnioszetlandzkiego. Pamiętajmy, że mamy ograniczoną ilość czasu i energii, więc lepiej je wykorzystać  na solidne nauczenie się jednej odmiany wymowy angielskiej. Ze względow praktycznych najprościej jest postawić na standardową wymowę brytyjską lub amerykańską, lecz jeśli ktoś ma ochotę posługiwać się irlandzką, kanadyjską czy australijską, będzie to tak samo mądra decyzja.

Jeśli uczymy się języka obcego (lub go nauczamy), powinniśmy kierować się zasadą "Primum non nocere". Wbijmy sobie do głowy dwie rzeczy: (1) nie ma żadnych wspólnych dźwięków polskich i angielskich; oraz (2) nie mieszajmy wymowy.

Nauczenie się wymowy to kwestia ćwiczeń. Przede wszystkim powinniśmy opanować angielskie dźwięki, gdyż stanowią one podstawowy budulec językowy. Odradzam tutaj czytanie opasłego dzieła Petera Roacha (link pod wpisem), gdyż można być mistrzem wiedzy teoretycznej, a kaleczyć dźwięki jak pijany dzięcioł grający dziobem serenadę na dębie. Przede wszystkim polecam książkę Bronisławy Bałutowej Wymowa angielska dla wszystkich. Jest to pozycja fachowa, napisana prosto i przystępnie, a autorka koncentruje się na ćwiczeniach i poradach dedykowanych dla Polaków. Warto też poszukać kursu Mimi Ponsonby How Now Brown Cow; mam do tej pozycji wielki sentyment, gdyż był to nasz podstawowy podręcznik na zajęciach z fonetyki. Z pewnym wahaniem wspomnę tutaj podręczniku How Much Wood Would a Woodchuck Chuck autorstwa Anny Mańkowskiej, Marty Nowackiej i Magdaleny Kłoczowskiej. Niestety nie miałem okazji pracować z tą książką, więc nie mogę ocenić jej przydatności. Wspominam zaś o niej za względu na osobę pani Mańkowskiej, która uczyła mnie fonetyki (niestety, nie widzę jej nazwiska na liście pracownikow IFA UJ). Z zasobów internetowych poleciłbym Pronunciation Tips, które znajdują się na stronie BBC Learning English.

Kiedy uczymy się wymowy, pamiętajmy, by nie mieszać wymowy brytyjskiej i amerykańskiej. Tam, gdzie Anglicy używają "krótkiego o" (ɒ), Amerykanie często stosują "a" (ɑː). Brytyjczyk powie więc /tɒp/, natomiast Amerykanin powie /tɑːp/. Czy już wiecie, skąd wziąło się "tap model"? Kolejny problem, to wymowa "długiego a": wyraz "grass" Brytyjczycy wypowiadają /grɑːs/, natomiast Amerykanie mówią /græs/. Proszę też sprawdzić wymowę brytyjską i amerykańską wyrazów: "schedule", "leisure", "route" i "vase". Prawda, że to ciekawe pułapki?

Zwróćmy też uwagę na akcentowanie wyrazowe, choćby w słowie "adult": dla Brytyjczyka to /ˈæd.ʌlt/, gdzie akcent pada na pierwszą sylabę. Amerykanin powie /əˈdʌlt/, akcentując drugą sylabę. Inne ważne wyrazy, które akcentuje się odmiennie to (podaję za Davidem Crystalem):
AmE BrE
ballET BAllet
deBRIS DEbris
ADDress adDRESS
INquiry inQUIRy
MAGAzine magaZINE

Przejdźmy do innych problemów z wymową. Pamiętajmy, że istnieje grupa homografów, czyli par wyrazów pisanych w ten sam sposób, gdzie miejsce akcentowania zmienia się w zależności od tego, czy jest to czasownik, czy rzeczownik. Poniżej kilka przykładów:

SUSpect (v) – susPECT (n)
IMport (v) – imPORT (n)
EXport (v) – exPORT (n)

NB Pamiętajmy, że w wyrazie "export" zmienia się też początkowy dźwięk! W rzeczowniku znajduje się "e" – /ˈek.spɔːt/, natomiast w czasowniku "i" – /ɪkˈspɔːt/. Jeśli w tym miejscu zaliczyliście już facepalma, to proszę zerknąć na amerykańska wymowę czasowników "import" i "export"...

Wymowa angielska potrafi się zmienić. Nic w tym dziwnego, przecież język ewoluuje razem z użytkownikami. Pamiętam jak dziś sytuację, kiedy dr Zielińska-Długosz beształa nas na seminarium pomocniczym (czy jak je zwał), że pomidor to po angielsku /təˈmɑː.təʊ/ i nie ma w tym wyrazie żadnego "ej". Przyszło poczekać kilkanaście lat i co? Longman Dictionary of Contemporary English. 3rd Edition z 2004 roku podaje już formę dopuszczalną /təˈmeɪ.t ̬oʊ/, a Cambridge Dictionary Online potwierdza to, wskazując jednocześnie, że to forma amerykańska. Podziękowania należą się studentowi, który zwrócił mi uwagę na to zjawisko oraz przyniósł słownik, by pokazać, że to forma udokumentowana. Constant vigilance!

Jednym z problemów szczególnie bolesnych dla Polaków to "długie o" na początku wyrazu. Notorycznie przekręcamy takie wyrazy jak "author", "Australia", "Austria" czy "August". Niestety, nie wolno ich wypowiadać z polskim "au" na początku. Musimy sobie wbić do głowy, że znajduje się tam /ˈɔː/ lub /ɒ/.

Ogromną pułapką jest też dźwięk nazywający się "schwa" /ə/, czyli "krótkie e", albo "odwrócone e". Ponieważ niewprawne ucho nie jest w stanie go wyłapać, najczęściej zastępujemy go jakimś podobnym dźwiękiem, np. "krótkim o" albo "krótkim a". "Schwa", które jest słabym dźwiękiem, występuje powszechnie i zasługuje raczej na osobny wpis, gdyż naprawdę potrafi narobić zamieszania.

Na koniec garść typowych polskich przekrętów, czyli wyrazów, które są notorycznie i powszechnie źle wypowiadane (wymowę zaczerpnąłem z Cambridge Dictionary Online):

journey
Nie wolno wymawiać "dżournej". Prawidłowa wymowa to /ˈdʒɜː.ni/, czyli z "długim e".

delete
Polacy notorycznie wypowiadają to słowo jako "delete", "delejt" czy "dilejt". Prawidłowa wymowa to /dɪˈliːt/, czyli z "długim i" oraz akcentem na drugą sylabę.

either
Pamiętajmy, że Brytyjczycy mówią /ˈaɪ.ðə/, czyli na początku wyrazu jest dwugłoska. Amerykanie mówią /ˈiːðə/, czyli stosują "długie i".

meant
Formę przeszłą oraz imiesłów bierny od czasownika "mean" wypowiadamy nie jako "miint", lecz /ment/.

oven
Jedno z najczęściej maltretowanych słów. Pamiętajmy, że litera "v" nie jest NIGDY wypowiadana jako "ł", więc nie wolno mówić "ołen". Warto też zwrócić uwagę, że na początku nie ma dźwięku "o". Prawidłowa wymowa to /ˈʌv.ən/.

tidy
Wyraz ten często jest przekręcany i wypowiadany jako "tidi". Prawidłowa wymowa to /ˈtaɪ.di/.

bear / beer
Prawidłowa wymowa wyrazu "niedźwiedź" to /beər/, czyli z dwugłoską "ee". Natomiast "piwo"  to po angielsku /bɪər/.

whole
W tym wyrazie znajduje się dwugłoska trudna dla Polaków, więc radzimy sobie z nią tak, że przekręcamy ten wyraz, wypowiadając go "łoul", "łol" czy "whoul" (sic!). Niestety, trzeba przyswoić niewygodną kombinację "h" z dwugłoską "ou", czyli /həʊl/.

tourist
W tym wyrazie nie ma "ju"! Prawidłowa wymowa to /ˈtʊə.rɪst/.

blood
Wiadomo, że dwie litery "oo" powinny być wypowiadane jako "u". Niestety tutaj mamy do czynienia z wyrazem-pułapką, który wypowiadamy prawidłowo jako /blʌd/.

flood
Podobna sytuacja jak wyżej. Wyjątek, który wypowiadamy jako /flʌd/.

vehicle
Nie wypowiadamy tego wyrazu jako "wehicle" albo "wehikel". Prawidłowa wymowa to /ˈviː.ɪ.kl/.

psychology, physics
Polacy widzą literkę "p", więc koniecznie chcą ją wypowiedzieć. Stąd mamy potworki w rodzaju "psajkolodży" czy "physiks". Prawidłowa wymowa tych wyrazów to /saɪˈkɒl.ə.dʒi/ oraz /ˈfɪz.ɪks/.


A teraz garść ciekawych i zabawnych linków.

Dla osób baaardzo zainteresowanych terminologią fonetyczną i fonologiczną, Peter Roach udostępnia za darmo rozbudowany glosariusz, czyli English Phonetics and Phonology Glossary (A Little Encyclopaedia of Phonetics) tutaj 

Jeśli chcemy usłyszeć, jak prawidłowo wypowiadać "plosives", czyli zgłoski zwarto-wybuchowe, proszę obejrzeć ten wywiad z Rowanem Atkinsonem (od 5:24). Jaś Fasola produkuje śliczne "p" i "b". Wywiad jest tutaj

Jeśli ktoś chce posłuchać Brada Pitta, który posługuje się pewną szczególną odmianą angielskiego, proszę zajrzeć tutaj 


Wspomiane we wpisie zasoby

BBC Learning English, Pronunciation Tips tutaj

Anna Mańkowska, Marta Nowacka, Magdalena Kłoczowska How Much Wood Would a Woodchuck Chuck tutaj 

Peter Roach English Phonetics and Phonology: A Practical Course, 3rd Edition tutaj


środa, 20 lipca 2011

Konwencja pop, czyli rzecz o podręcznikach Cz. 4 (ostatnia)



Jak pewnie uważni czytelnicy zauważyli, nie posługuję się nigdzie określeniem "podręcznik szkolny". Jest to z mojej strony działanie celowe, gdyż uważam, że w Polsce nie istnieją podręczniki szkolne przeznaczone do nauki języka angielskiego. Owszem, jest spora liczba podręczników kursowych, lecz nie istnieje podręcznik napisany z myślą o Polakach, który byłby czymś więcej niż zbiorem trywialnych tekstów polepionych kolorowymi obrazkami i ćwiczeniami leksykalno-gramatycznymi. Dzieje się tak z dwóch przyczyn. Po pierwsze, pozwoliliśmy przejąć rynek wydawniczy potentatom zagranicznym, którzy realizują własną politykę wydawniczą. Po drugie, w głupocie i bezmyślności pozwalamy (rękami Ministerstwa Edukacji Narodowej), by podręczniki były takie, jakie są. Nie stawiamy żadnych wymagań, nie domagamy się, aby podręcznik SZKOLNY był czymś więcej niż podręcznik kursowy.

A przecież podręcznik szkolny powinien prezentować i realizować pewną filozofię edukacyjną. Mówiąc prostszymi słowami – powinien prezentować pewną wizję świata. Podręcznik powienien jasno wskazywać priorytety edukacyjne, powienien wskazywać, na co stawiamy jako społeczeństwo i edukatorzy. Jeśli przyjrzymy się podręcznikowi do języka angielskiego, widać jasno, że wolimy wizję świata, która jest fragmentaryczna, niespójna i strywializowana. Podręczniki są o wszystkim i o niczym, a prędzej można w nich znaleźć informacje o przysłowiowej "dupie maryni" niż wiadomości, które wykraczają poza "tu i teraz". Nie mam tutaj za złe wydawnictwom zagranicznym czy krajowym przygotowywania takich podręczników. Wydawnictwo służy zarabianiu pieniędzy i przygotowuje pewne produkty tj. podręczniki. Gorsza sprawa, że my na te produkty się godzimy.

Jak rozwiązać taką sytuację? Jednym z wyjść wydaje się konkurs ministerialny, gdzie podstawą opracowania podręcznika byłaby specyfikacja dokładnie określająca, co chcemy otrzymać od wydawcy oraz to, czego NIE chcemy. W specyfikacji można określić, że w podręczniku nie wolno umieszczać zadań zamkniętych. Można też zakazać praktyk w rodzaju mnożenia komponentów podręcznika. I tak dalej, i tak dalej. Wydawcy, którzy wygrywają taki konkurs, zostają dopuszczeni do przygotowywania podręczników szkolnych odpowiadających naszej wizji edukacyjnej. Pozostałym dziękujemy. Można się też zastanowić nad tym, czy taki konkurs miałby być organizowany cyklicznie, czy też MEN powinno wydać zbiór zaleceń, których wydawcy mają przestrzegać. Uważam jednak, że powinniśmy przestać traktować podręczniki do języka angielskiego jako produkt, gdzie jedynym kryterium ich opracowywania jest zysk wydawcy. Przede wszystkim podręcznik powinien odpowiadać pewnej wizji edukacyjnej.

Skąd wziąć taką wizję? Uczciwie odpowiem tutaj, że nie wiem (a przynajmniej "jeszcze nie wiem"). Zastanawiając się nad kwestiami związanymi z podręcznikami doszedłem do miejsca, gdzie wkraczamy już w obszar polityki, obszar, gdzie trzeba decydować o wizji państwa i społeczeństwa. Kto i w jaki sposób miałby decydować to już zupełnie inna "bajka". Zostawmy to na razie.

Czy podręczniki do języka angielskiego się zmienią w perspektywie kolejnych kilku lat? Odpowiedź jest prosta: nie. Po pierwsze, MEN nie podejmuje żadnych działań, aby przygotować i wdrożyć długofalową sensowną politykę kształcenia naszych dzieci. Po drugie, zmiany nie leżą w interesie wydawców. O wiele prościej i wygodniej (i taniej!) jest przygotowywać nowe podręczniki na bazie starych oraz korzystać ze sprawdzonych rozwiązań. Jakakolwiek innowacja to niepotrzebne ryzyko oraz dodatkowe koszty reklamowania produktu o odmiennej filozofii. Jeśli nie pojawią się czynniki zewnętrzne, np. nowe wymagania MEN, czy zbuntowani nauczyciele żądający nowych, innych książek, wydawcy nie zmienią swojej polityki. Musimy tu też pamiętać o tym, że opracowanie podręcznika przeznaczonego wyłącznie na rynek polski jest po prostu mało opłacalne. Krajowe wydawnictwa z kolei nie dysponują wystarczającymi środkami finansowymi, by samodzielnie opracować serię podręczników i wprowadzić ją na rynek.

Wspominam wyżej o "zbuntowanych" nauczycielach. Model sprzedaży podręczników na rynku polskim polega na tym, by bezpośrednio dotrzeć do nauczycieli i przekonać ich, że książki naszego wydawnictwa są najlepsze. W tym celu wydawcy zatrudniają reprezentantów handlowych, którzy po prostu odwiedzają szkoły i rozmawiają z nauczycielami. Nauczyciele są "zachęcani" na różne sposoby, aby dokonać właściwego wyboru. Przede wszystkim wydawnictwa rozdają tzw. gratisy, czyli podręczniki, podręczniki nauczyciela, dodatkowe materiały itd. Nauczyciele są też zapraszani na spotkania zwane szumnie "konferencjami", gdzie mogą spotkać się z innymi nauczycielami (a kto nie lubi się spotkać ze znajomymi) oraz otrzymać dyplom uczestnictwa, który jest im potrzebny do awansu zawodowego. Oczywiście na takiej konferencji przekonywani są, że książki wydawnictwa XYZ są najlepsze. Aby dyrektorzy szkół nie protestowali przeciwko takim praktykom, wydawnictwa sponsorują konkursy szkolne i międzyszkolne (książki na nagrody zawsze się znajdą), fundują sprzęt multimedialny czy po prostu książki do biblioteki szkolnej. Nikt nie będzie przecież gryzł ręki, która go głaszcze.

Takie praktyki są bardzo opłacalne dla wydawnictw, gdyż decyzję o wyborze podręcznika podejmuje nauczyciel. Jeśli przyjmiemy, że jeden nauczyciel uczy trzy klasy (sześć grup), wówczas jego decyzja oznacza zakup setki podręczników. Przekonujemy jednego człowieka, a wyskakuje nam sprzedaż rzędu kilku tysięcy złotych. Jeśli przekonamy wszystkich anglistów w szkole, aby korzystali z naszych podręczników, zapewniamy sobie sprzedaż roczną rzędu kilkunastu tysięcy złotych. Zwróćmy uwagę na to, że sami uczniowie, ani ich rodzice nie mają NIC do powiedzenia przy wyborze podręcznika. Nauczyciel decyduje więc o sposobie wydatkowania CUDZYCH pieniędzy, kierując się przy tym w dużym stopniu własnym interesem, czy też interesem szkoły. Myli się natomiast ten, kto sądzi, że nauczyciele dokonują solidnych, dogłębnych analiz podręczników dostępnych na rynku. Po pierwsze, podręcznik sprawdza się w działaniu, co oznacza, że należałoby pouczyć z niego przez rok, aby mieć podstawę do wygłaszania uzasadnionych opinii. Po drugie, podręczników jest na rynku zatrzęsienie, więc żaden nauczyciel nie jest w stanie obejrzeć wszystkich książek, a co dopiero przetestować je w działaniu. Po trzecie, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, więc mamy swoje zwyczaje, upodobania i uprzedzenia.

W jaki sposób nauczyciele podejmują decyzje o wyborze podręcznika? Strategii jest tylu, ilu ludzi, a najczęściej mamy do czynienia z wypadkową kilku. U niektórych nauczycieli obowiązuje "prawo pierwszych połączeń". Trzymają się kurczowo podręczników, z których byli sami uczeni, lub też przywiązani są do pewnego wydawnictwa i wierzą w niezłomnie w jego wyższość i nieomylność. Często o wyborze podręcznika decyduje szata graficzna (stąd tyle kolorów, zdjęć i obrazków), albo oferta gratisów. Nauczyciele wybierają też podręcznik, kierując się względami emocjonalnymi. Zdarzyło się tak w mojej karierze, że jedna z koleżanek z czystej przekory i złośliwości nagle podjęła decyzję o zmianie podręcznika nie informując o tym pozostałych anglistów. Chciała sobie w ten sposób podbudować ego i zaistnieć w szkole. Well, we are all only human... Zdarzają się też takie sytuacje, że nauczycielowi po kilku latach znudzi się podręcznik i nagle szuka czegoś nowego. Niektórzy nauczyciele chcą wręcz mieć do czynienia z nowymi podręcznikami, więc ustawicznie wprowadzają do szkoły nowości. Ważną rolę odgrywa też trend. Spotkało to wydawnictwo Egis, które wstrzeliło się w rynek zupełnie przypadkiem z podręcznikiem "Enterprise" pod koniec lat 90-tych zeszłego stulecia. Po dekadzie dominacji wydawnictwa OUP wielu nauczycieli było już znudzonych i przekarmionych, więc z radością powitali nowości. Jak widać, rynek podręczników nie różni się niczym od innych... Podręczniki wybiera się też niekiedy stadnie, gdyż poczucie przynależności do pewnej grupy jest dla nas bardzo ważne. Sprawdza się tutaj zasada "One million flies can't be wrong...".

Taka sytuacja jest bardzo wygodna dla wydawnictw. Decyzje o zakupie podręczników podejmowane są przez jedną osobę, niekiedy przez kilka. Osoby te nie liczą się z kosztami, ponieważ nie wydają swoich pieniędzy. Wybór jest często wypadkową kilku czynników, więc wydawca stara się odgrywać jak największą rolę w tym procesie i koniecznie chce szeptać do ucha nauczycielom "Pick me... pick me... pick me...". Dopóki więc nauczyciele nie "postawią się" wydawnictwom i nie zażądają innych książek, sytuacja się nie zmieni. Bunt nauczycieli musiałby jednak przyjąć formę zorganizowaną (może jakaś fundacja czy stowarzyszenie na rzecz polepszenia zawartości książek do angielskiego), gdyż jednostki nie mają wielkiego wpływu na wydawców. Nie oszukujmy się jednak tutaj – prawdopodobnie jedynie niewielka część anglistów miałaby ochotę na takie zmiany.

Póki co, sytuacja raczej nie ulegnie zmianie. Podręcznikami do języka angielskiego będzie nadal rządziła "konwencja pop", czyli o wszystkim i niczym bez ładu i składu. Bliżej będzie podręcznikowi do wszelkich "Bigbrotherów" czy programów Kuby Wojewódzkiego, gdyż filozofią autorów i wydawców jest "miło, lekko, przyjemnie, ciut kontrowersyjnie, lecz bez przesady". Wydawnictwa polskie nie zdecydują się na przełamanie tego trendu, gdyż nie mają odpowiednich zasobów finansowych, a także boją się konfrontacji z molochami o wypracowanej reputacji i ustalonej pozycji na rynku. Polscy autorzy będą nadal pełnili rolę pomocniczą, gdyż niepisanym prawem jest to, że dobry podręcznik to napisany przez kogoś z obco brzmiącym nazwiskiem. Podręczniki nadal będą jedynie adaptowane na rynek polski, gdyż prawa ekonomii są nieubłagane. Bardziej opłaca się przygotować jedną matrycę i wdrukować teksty polskie w część nakładu, niż tworzyć od podstaw książkę na potrzeby jednego kraju. Z takich podręczników będą się uczyć nasze dzieci i z nich będą czerpać wizję świata. Jedynie działania ze strony MEN lub opozycja ze strony zorganizowanej grupy nauczycieli (lub jedno i drugie razem) byłyby wystarczająco silnymi bodźcami, które mogłyby wpłynać na zmianę polityki wydawniczej i kształt podręczników do języka angielskiego.

Nie oczekuję tutaj od nikogo przyjęcia mojego punktu widzenia. Jeśli już jednak czytacie tego bloga, zastanówcie się nad jednym pytaniem: czy edukacja to "konwencja pop", czy może chodzi o coś więcej? Chętnie przeczytam Wasze komentarze.



wtorek, 19 lipca 2011

Konwencja pop, czyli rzecz o podręcznikach Cz. 3


W poprzednich dwóch wpisach omówiliśmy pokrótce aspekty fizyczne podręczników do języka angielskiego oraz sposób przygotowywania takich książek. Po raz zająć się ich zawartością merytoryczną oraz systemem sprzedaży książek.

Pierwszą rzeczą, jaką napotyka nasze oko na okładce, jest tytuł. Podręczniki do języka angielskiego posiadają tytuły krótkie, najczęściej jedno- lub dwuwyrazowe. Przyjęła się konwencja, aby wyraze te były angielskie. O tym, że dana książka jest podręcznikiem, jesteśmy informowani dopiero w podtytule, ponieważ nazwa książki (a najczęściej całej serii książek) musi być mocna. Przyjęło się więc, że tytułem jest "power word" (moje określenie), które musi być krótkie, łatwe do wymówienia i pozytywne w wydźwięku. Oto garść takich tytułów zaczerpnięta z list podręczników dopuszczonych do użytku szkolnego: New Friends, Starland, SuperKids, Look! (klasy IV-VI); Connections, Switch into English, Can Do, New Adventures, New Inspiration, Access, English in Mind, Challenges, To the Top, Say Yes! (gimnazjum). Wydawcy starają się grać na optymistycznych skojarzeniach na zasadzie "nowe jest lepsze" (powszechnie stosowane "new"). Inny kierunki to sugerowanie uczniom i nauczycielom innowacyjności i atrakcyjności podręcznika ("inspiration", "challenges", "adventures") albo odwoływanie się do inteligencji i spraw umysłowych ("in mind"). Niektórzy stosują też taktykę nazewniczą, którą można określić krótko: "pałą między oczy". Używanie wyrazow w rodzaju "super" czy zwrotów "say yes" albo "to the top" to już, delikatnie mówiąc, bombastyczność i przesada. Kiedy wchodzimy do szkoły średniej, która kończy się egzaminem maturalnym, tytuły już raczej nakierowują naszą uwagę na cel edukacyjny: Matura Masters, Success, Real Life, Matura Traveller, Matura Explorer, New Horizons. Ta akurat praktyka jest uzasadniona, ponieważ cel podręcznika jest jasno określony, lecz znowu widzimy nachalne nadużywanie "power words" w rodzaju "masters", "new", "success".

Taka praktyka tytułowania podręczników do języka angielskiego nie odbiega niczym od praktyk nazewniczych stosowanych w innych branżach. Produkt ma się wyróźniać i kojarzyć pozytywnie, może też intrygować, więc nazwa podręcznika musi być skonstruowana w sposób ciekawy i atrakcyjny. Nikt nie daje produktom leczniczym nazw chemicznych, ponieważ zwykły człowiek nie spamięta nazw w rodzaju "Cetirizini dihydrochloridum". Takie nazw źle się kojarzą, są zbyt uczone i trudne do zapisania. Nazwą leku musi być "power word", więc nasze "cetirizini di-cośtam" posiada ciekawą i intrygującą nazwę handlową "Zyrtec". Na podobnych zasadach konstruuje się nazwy samochodów czy innych produktów. Jak widać, dla wydawców podręczniki do języka angielskiego nie różnią się niczym od leków czy samochodów.

Wspominaliśmy już tutaj, że podręcznik jest skonstruowany z jednostek. Przeważnie w jednostce mamy do czynienia ze wszystkim po trochu. Jest tu tekst do czytania, tekst do posłuchania, ćwiczenia dające możliwość porozmawiania, odrobina gramatyki, sekcja poświęcona pisaniu. Wydawcy stosują różne strategie, niekiedy znajdziemy też ramki z wymową, albo informacje kulturowe. Podręczniki przygotowujące do egzaminów wypełnione są wszelkiego rodzaju radami i strategiami, które mają uczniowi pomóc w uporaniu się z tak arcytrudnym zadaniem jak rozwiązanie testu wielokrotnego wyboru...

O ile takie aspekty nauczania jak gramatyka czy wymowa są w miarę "neutralne", to często spotykam się z krytyką tekstów, jakie przeznaczone są do czytania i słuchania. Te teksty pełnią kilka funkcji w książce. Przede wszystkim mają one umożliwić uczniom zapoznanie się z wypowiedziami dłuższymi niż jedno zdanie. Teksty są również źródłem słownictwa z danego zakresu tematycznego, mogą też ilustrować stosowanie pewnych struktur gramatycznych, a także służą często jako podstawa do rozmów i dyskusji. O czym mamy więc rozmawiać? Wystarczy nam nawet krótkie zetknięcie z jakimkolwiek podręcznikiem, abyśmy zauważyli, że istnieje pewien zestaw żelaznych tematów, które się pojawiają oraz pewien żelazny zestaw tematów, które się NIE pojawiają. Doborem tematów rządzi tytułowa "konwencja pop".

Kolejny raz musimy wrócić do dwóch kwestii: kim są autorzy podręczników oraz do czego służy podręcznik. Dla tych, którzy nie czytali poprzednich wpisów z tego cyklu przypominam: autorzy to najczęściej Anglicy uczący angielskiego w Wielkiej Brytanii lub w szkołach językowych na całym świecie; a podręczniki służą do zarabiania pieniędzy. Aby zrozumieć, w jaki sposób ukształtowała się "konwencja pop", musimy pokrótce przyjrzeć się autorom i wydawcom.

W książkach Toma Clancy'ego spotkałem kilkakrotnie zdanie: "Talent goes where the money is". Zastanówmy się, jakie pieniądze znajdują się w branży edukacyjnej. Otóż zarobki nauczycieli języka angielskiego są bardzo niskie. Stawka za godzinę (60 minut) uczenia to kilkanaście funtów, a pamiętajmy, że nauczyciel uczy w szkole językowej kilkanaście godzin w tygodniu. Za górną granicę uważa się trzydzieści godzin. Oznacza to, że przy stawce 15 funtów za godzinę, nauczyciel uczący 30 godzin zarabia 450 funtów tygodniowo brutto. Takie zarobki w Wielkiej Brytanii wpadają w kategorię zarobków gównianych. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ do uczenia angielskiego wcale nie trzeba mieć "talent", wystarczy być tylko Anglikiem i skończyć kurs CELTA (jest to jednomiesięczne szkolenie, które jest uznawane przez renomowane (sic!) szkoły językowe na całym świecie). Dlatego profesja nauczycieli angielskiego roi się aż od wszelkiego rodzaju rozbitków życiowych: osób, które straciły chęć pracy, albo zostały wywalone z roboty; osób, które chcą podróżować i zarabiać przy okazji pieniądze; osób, które nie potrafią sobie radzić we współczesnym społeczeństwie i rezygnują z wyścigu szczurów. Nauczanie języka angielskiego posiada niestety jeszcze jedną cechę – kariery się w tej branży nie zrobi. Człowiek zostaje "ticzerem" i jest to przeważnie bilet w jedną stronę. Jeśli "ticzer" nawet posiadał wykształcenie z innej dziedziny, po kilku latach wypada z obiegu i przestaje się liczyć na rynku pracy. W nauczaniu istnieje tylko jeden stopień zawodowy, jedna pozycja: ET, English teacher. Jedynie jednostki unikalne, ambitne i pracowite, mogą zostać DOS-em (Director of Studies) czy autorem książek, albo założyć własną szkołę językową. 99% ticzerów może jednak tylko egzystować na granicy minimum socjalnego, poza głównym nurtem społeczeństwa.

Właśnie dzięki takim a nie innym zarobkom w branży nauczania języka angielskiego znajduje się wyjątkowo duży odsetek "niebieskich ptaków" czy gospodyń domowych, dla których pieniądze są tylko dodatkiem do pensji męża. Jeśli nawet takie osoby decydują się pisać podręczniki do języka angielskiego, owoce ich pracy świadczą o ich mentalności i zainteresowaniach. Jeśli więc raziły was w podręcznikach do angielskiego infantylne tematy, czy brak jakiegokolwiek klucza doboru tekstów, przyjrzyjcie się autorom i już wiecie, jakiego to rodzaju ludzie. Płytka i infantylna książka, w której tematy kręcą się wokół globalnego ocieplenia, szokujących trywialności czy aktorów holywoodzkich to po prosty efekt pracy płytkiego i infantylnego autora, który postrzega uczniów jako osoby... płytkie i infantylne.

Dlaczego w podręcznikach nie znajdziemy pewnych treści? Otóż podręcznik do języka angielskiego nie jest wyłącznie efektem pracy autora. Ogromny wpływ ma redakcja, a ta kieruje się jedną zasadą: maksymalizacji zysków. Pierwszym kryterium przy pisaniu podręczników jest "nie wolno obrazić ucznia". A ponieważ ludzie są przeczuleni na wielu punktach, wydawcy świadomie pomijają różnorodne tematy. Skoro ludzie nie lubią rozmawiać o sprawach przykrych, wyrzućmy z podręczników śmierć, choroby czy wszelkiego rodzaju nieszczęścia, jakie mogą się nam przydarzyć. Można oczywiście zostawić abstrakty w rodzaju meteoru uderzającego w naszą planetę. Skoro pewne tematy mogą okazać się kontrowersyjne, wyrzućmy z podręczników kwestie narodowościowe, religijne czy światopoglądowe. Pamiętajmy też, że ludzie czują się niewygodnie lub wręcz źle, jeśli temat jest zbyt naukowy lub zbyt abstrakcyjnyl, więc starajmy się ich nie urazić. Takie tematy nie mogą się w książce znaleźć. Kolejnym trendem, jaki można zaobserwować w podręcznikach do języka angielskiego, to unikanie tzw. dominacji kulturowej. Uczniowi można zapodać kilka przydatnych zwrotów, lecz nie wolno przybliżać kultury brytyjskiej czy amerykańskiej, ponieważ byłby to "imperializm językowy", czyli poniżanie ucznia. Podsumujmy, podręcznik ma być jak piosenka wakacyjna czy holywoodzki hit: prosty, niekontrowersyjny i stereotypowy, gdyż uczeń ma wyjść z zajęć uśmiechnięty, radosny i pełen chęci powrotu do szkoły językowej. To przyniesie najwięcej zysków wydawcy. Czy jednak to przynosi najwięcej zysków uczniowi i społeczeństwu?

Wykonajmy kilka eksperymentów myślowych. Wyobraźmy sobie podręcznik, w którym nie ma żadnych zadań zamkniętych. Dla osób nieobeznanych z terminologią metodyczną: zadanie zamknięte, to takie, w którym nie trzeba podawać samodzielnie wymyślonej odpowiedzi, lecz należy jedynie dokonać wyboru spośród opcji nam dostępnych. Nie trzeba być tytanem intelektu, aby zauważyć, iż zadania zamknięte zabijają kreatywność i samodzielność. W testach wielokrotnego wyboru wystarczy zaznaczać mechanicznie odpowiedzi A lub B lub C. Zadajmy sobie pytanie, czy zależy nam na takim właśnie społeczeństwie; na pozbawionych kreatywności i samodzielności biernych "zaznaczaczach"? Kolejny eksperyment myślowy: wyobraźmy sobie podręcznik do języka angielskiego, gdzie znajdują się teksty naukowców i filozofów. Najlepiej w wersjach oryginalnych. Wydawcy pewnie wyją tu ze wściekłości, gdyż takie teksty mogą obrazić czytelnika, gdyż będą "zbyt trudne i nudne". My jednak zadajmy sobie pytanie, czy nie warto się zaznajamiać z tekstami, które kształtowały naszą wspólną kulturę? Pamiętajmy też, że nasi uczniowie uczą się równocześnie innych przedmiotów: biologii, chemii, fizyki czy matematyki. Czy naprawdę będzie dla nich tak trudne przeczytać tekst Jareda Diamonda, Carla Sagana czy Francisa Cricka?

Trzeci eksperyment będzie już wymagał od nas wspięcia się na palce. Wyobraźmy sobie podręcznik do języka angielskiego, w którym znajdą się informacje o Polsce, o naszej symbolice narodowej, czy historii. Zdarza się przecież tak, że w rozmowie z obcokrajowcami musimy tłumaczyć im pewne kwestie czy zjawiska specyficznie polskie. Czy nie byłoby przydatne, aby podręcznik przygotowywał nas do takich rozmów? Niestety stoi to w sprzeczności z "konwencją pop", która zakłada zignorowanie wszelkich drażliwych tematów jak patriotyzm, czy etniczność. A potem dziwimy się, że nie znamy angielskich odpowiedników takich słów jak "godło narodowe", "osiedle mieszkaniowe" czy "województwo"...

Czwarty eksperyment będzie polegał na wyobrażeniu sobie podręcznika do języka angielskiego, gdzie znajdziemy ten sam tekst w wersji angielskiej i polskiej. Na lekcji angielskiego można przecież dokonać analizy obydwu tekstów, zastanowić się nad tłumaczeniem i jego jakością. Idealna okazja, aby przypomnieć sobie wiadomości z zakresu szeroko rozumianej gramatyki języka polskiego, więc mamy tu niejako "dwa w jednym". Nie tylko uczymy się angielskiego, lecz powtarzamy wiadomości z języka polskiego. Zaznajamiamy się z warsztatem pracy tłumacza. Trzeba tu jednak zapytać, jak taki podręcznik ma przygotować Anglik czy Amerykanin, który nigdy w Polsce nie był? Albo jak był i spędził tu kilka lat, to z ledwością nauczył się zamawiać piwo i białą kawę w restauracji? Ciekawe uwagi na temat zamykania się "ticzerów" i "expatów" w anglojęzycznych mikrospołecznościach można przeczytać zresztą na blogu Fluent in 3 Months (link pod wpisem).

Dla osób niezaspokojonych mam jeszcze piąty niewielki eksperyment: wyobraźmy sobie książkę, w której znajduje się polecenie "Naucz się tekstu na pamięć". Oburzone wycie rozlega się już chyba ze wszystkich stron. Wydawcy uznają takie polecenie za torturowanie bezbronnego ucznia, za przejaw jakiejś prehistorycznej dydaktyki. Autorzy wydawanych obecnie podręczników zapowietrzyli się pewnie dokumentnie, gdyż w ich przekonaniu nie wolno zmuszać uczniów do takich "nonsensownych" czynności. A przecież uczenie się tekstu na pamięć pomaga wyrobić koncentrację oraz wyczulenie na szczegół. Pozwala nam też przygotować się do wykonywania czynności nudnych, ale niezbędnych w późniejszym życiu zawodowym. Niestety stoi ono w jaskrawej opozycji do "konwencji pop", która stanowi, że wszystko musi być proste, łatwe, przyjemne i zajebiste.

Przypuszczam, że przynajmniej kilka osób roześmiało się na głos czytając cztery powyższe akapity, lub przynajmniej pokręciło z politowaniem głowami. "Co to za bzdury?", pomyśleliście sobie. A teraz zastanówcie się, dlaczego tak myślicie. Jeśli trudno wam zmienić perspektywę patrzenia, oznacza to, że obcowanie z podręcznikami do języka angielskiego już ukształtowało wasz sposób myślenia. I tutaj dochodzimy wreszcie do sedna rozważań.




Przydatne linki:

Listy z podręcznikami dopuszczonymi do użytku szkolnego w Polsce tutaj

Kim jest Jared Diamon tutaj

Kim był Francis Crick tutaj

Kim był Carl Sagan tutaj

Blog Fluent in 3 Months i wpis Why moving to a country may not lead to learning the language & what learners & expats CAN do tutaj