Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podręczniki do angielskiego. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podręczniki do angielskiego. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 10 marca 2015

O podręcznikach wieloletnich



1. Wprowadzenie
W tym roku kalendarzowym będzie miało miejsce wdrożenie właściwego etapu operacji „podręcznik wieloletni”. Uczniowie klasy IV szkoły podstawowej, klasy I gimnazjum oraz klasy I szkoły ponadgimnazjalnej po raz pierwszy zetkną się z książkami które zgodnie ze zmianą wprowadzoną w ustawie o systemie oświaty będą wykorzystywane przez trzy lata. Uczniowie szkoły podstawowej oraz gimnazjum otrzymają podręczniki „darmowe”.

2. O co chodzi?
Od wielu lat rodzice narzekali, że podręczniki szkolne kosztuja majątek. O ile wydatek rzędu 300-400 złotych w szkole podstawowej jest jeszcze do przełknięcia, rodzice gimnazjalistów muszą liczyć się z wydatkiem kilkuset złotych. Sprawa przestaje być zabawna, jeśli mamy dwójkę czy trójkę dzieci, gdyż jednorazowo trzeba wyłożyć ponad tysiąc złotych. W swojej dobrotliwości rząd postanowił ulżyć ciężkiej doli obywateli – a przy okazji zapunktować sobie u nich w roku wyborczym – i znowelizował ustawę o systemie oświaty, skupiając się głównie na podręcznikach. Uczeń ma otrzymać darmowy zestaw podręczników, a ustawodawca przewidział nawet coroczną kwotę na zakup materiałów ćwiczeniowych.
Wyjaśnijmy od razu – te podręczniki NIE są darmowe. Przygotowanie książki, jej druk i dystrybucja kosztują (i to niemało), więc ktoś musi wydawcom za to zapłacić. W budżecie zostały zarezerwowane na to środki – w 2015 roku jest to kwota 290 mln złotych, która urośnie do 529 mln złotych w roku 2021. Ponieważ rząd nie posiada własnych pieniędzy, na wieloletnie podręczniki zrzucimy się wszyscy w postaci podatków.

3. Jak wygląda podręcznik wieloletni?
Nowelizacja ustawy o systemie oświaty wprowadziła dość ważna zmianę. Do tej pory podręcznik szkolny musiał posiadać tzw. numer dopuszczenia (musiał zostać sprawdzony i zatwierdzony do użytku szkolnego przez zespół ekspertów ministerialnych). Numer dopuszczenia obejmował wszystkie komponenty podręcznika, w tym zeszyty ćwiczeń. Również repetytoria, które tak chętnie wykorzystywano w gimnazjach i liceach, musiały posiadać numery dopuszczenia. Po nowelizacji ustawy jedynie sam podręcznik wieloletni będzie musiał posiadać taki numer, a w wszystkie inne materiały będą zwolnione z tego wymogu. Ministerstwo, które wcześniej przydzieliło sobie prawo kontrolowania wszelkich treści podręcznikowych, o dziwo teraz z tego prawa zrezygnowało.
Podręcznik wieloletni z założenia ma służyć trzem kolejnym rocznikom uczniów. W przypadku podręczników do nauki języka angielskiego – bo przecież takie interesują nas na tym blogu najbardziej – oznacza to w praktyce jedną bardzo ważną rzecz: zakaz pisania w książce. Uczniowi nie będzie wolno wypełniać zadań ani dopisywać sobie znaczeń słówek, czy notować na marginesie objaśnień nauczyciela. Książka ma być przekazana kolejnemu rocznikowi w stanie dziewiczym, a za wszelkie uszkodzenia rodzice będą ponosili sankcje.
I podręczniki faktycznie zmieniają swoją postać. Ze stron wydawnictw językowych można już pobrać przykładowe jednostki podręczników wieloletnich. Zmianie uległy wszystkie ćwiczenia polegające na zaznaczaniu właściwych wyrazów czy wpisywaniu brakujących elementów. Uczeń ma udzielić odpowiedzi w zeszycie.

4. Czy zmieni się sposób pracy z uczniem?
Zakładając, że nauczyciel zdecyduje się na pracę z podręcznikiem wieloletnim (nie jest to takie oczywiste, gdyż zmieniona ustawa dopuszcza również inne metody pracy), możemy zakładać, że w szkołach zostaną wprowadzone zeszyty przedmiotowe. Uczeń będzie musiał prowadzić przez cały rok zeszyt, w którym znajdą się notatki i odpowiedzi do ćwiczeń z podręcznika wieloletniego. O ile jestem sobie w stanie wyobrazić prowadzenie zeszytów w szkole podstawowej, mam spore wątpliwości, czy uda się wyegzekwować to u gimnazjalistów. Bierny opór uczniowskiej materii potrafi być ogromny, a zeszyt zawsze może „siem zgubić” czy zniknąć w magiczny sposób.
Przyjmijmy jednak wariant optymistyczny – nauczyciel wprowadza zeszyt do języka angielskiego i udaje mu się to przeprowadzić. I co teraz? Kazać uczniom notować same odpowiedzi? Zeszyt zacznie przypominać klucz do podręcznika. Cóż uczniowi dadzą same słówka, czy fragmenty zdań, albo odpowiedzi bez pytań? Nauczyciel może więc kazać uczniom przepisywać całe zdania, czy wręcz całe ćwiczenia. Będzie to miało dwojakie skutki: po pierwsze, część uczniów będzie protestować czynnie i biernie, gdyż w obecnych czasach napisanie kilkunastu zdań przerasta możliwości przeciętnego ucznia; po drugie, nawet jeśli nauczycielowi uda się zagonić uczniów do przepisywania ćwiczeń, oznaczać to będzie spowolnienie tempa pracy w czasie lekcji. No i w ten sposób zafundowaliśmy sobie konflikt interesów. Na czym on polega?
Obecnie nauczyciele często realizują podręcznik przez półtora roku. Powszechne są praktyki przerabiania dwóch części podręcznika przez dwa lata, lub praca z podręcznikiem przez kilkanaście miesięcy, a następnie przerzucenie się na repetytorium gimnazjalne. Po wprowadzeniu podręcznika wieloletniego zniknie taka możliwość pracy, gdyż urzędnicy założyli, że wszystkie dzieci są identyczne i podręcznik ma być przerobiony w rok. Wszystko jest zgodne z ich logiką, gdyż podręcznik ma być przekazany uczniom z kolejnego rocznika. Nauczyciele stracą więc możliwość elastycznej pracy z książką, natomiast samo tempo prowadzenia lekcji może ulec spowolnieniu. Czyli klasyczny pat: książkę, którą dotychczas przerabiałem w półtora roku mam obecnie przerobić w rok pracując wolniej.
Pewnie niektórzy czytelnicy już wyczuwają instynktownie rozwiązanie tego problemu – uczeń zostanie poproszony o przepisanie ćwiczeń w domu. Na lekcji zadania zostaną rozwiązane ustnie, być może nauczyciel podyktuje krótką notatkę, jednak w imię oszczędności czasu zeszyt trzeba będzie prowadzić w domu.

5. Podręcznik wieloletni a rodzice
Nowelizacja ustawy o systemie oświaty wprowadziła tzw. dotację celową przyznawaną na wyposażenie szkół w podręczniki lub materiały edukacyjne. Przykładowo, w klasach IV-VI jest to kwota 140 złotych na podręczniki na ucznia oraz 25 złotych rocznie na materiały ćwiczeniowe (rocznie na jednego ucznia). Szkoła, kupując podręczniki, nie może przekroczyć tej kwoty. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że w ustawie znalazło się kilka prawdziwie szatańskich zapisów.
W przypadku uszkodzenia, zniszczenia lub niezwrócenia podręcznika lub materiału edukacyjnego, szkoła może żądać od rodziców ucznia zwrotu kosztu tegoż. I teraz ciśnie się na usta pytanie: co to jest „uszkodzenie podręcznika”? Narysowanie jednej kreski? Odruchowe wypełnienie ćwiczenia? Uszkodzenie okładki? Książki mają to do siebie, że noszone do szkoły zużywają się. Dowcipni koledzy mogą książkę porysować lub podrzeć. I co wtedy? Obawiam się, że szkoły mogą–  i będą – żądać zwrotu kosztów. Za „darmowy” podręcznik trzeba będzie płacić po raz drugi, tym razem z własnej kieszeni.
Niektórzy rodzice wykażą się zapobiegliwością: skoro uszkodzenie podręcznika wieloletniego będzie skutkować zwrotem kosztów, może lepiej zabezpieczyć się i kupić dziecku drugi egzemplarz książki, w której będzie mogło sobie pisać. Podręcznik wydany przez szkołę odkładamy wtedy na półkę i na koniec roku szkolnego oddajemy go w stanie praktycznie dziewiczym. I tu mamy zarzewie kolejnego konfliktu, gdyż nauczyciel może sobie nie życzyć pisania po książkach, natomiast argument „Ale to mój prywatny egzemplarz” spotka się z kontrą „I tak masz przepisać ćwiczenie do zeszytu”. Widać, że wiele będzie zależało od polityki danej szkoły, czy wręcz danego nauczyciela.

6. A kto za to płaci?
Kolejnym szatańskim zapisem, jaki znalazł miejsce w nowelizacji ustawy o systemie oświaty, jest zmiana wprowadzona w art. 22 ac.1. Cytuję w pełnym brzmieniu (podkreślenie moje):

Uczniowie szkół podstawowych i gimnazjów mają prawo do bezpłatnego dostępu do podręczników, materiałów edukacyjnych lub materiałów ćwiczeniowych, przeznaczonych do obowiązkowych zajęć edukacyjnych z zakresu kształcenia ogólnego, określonych w ramowych planach nauczania ustalonych dla tych szkół.

Zapis ten, to nic innego jak szach-mat zarówno dla szkoły, jak i rodziców. Z jednej strony uczniowie „mają prawo do bezpłatnego dostępu”, lecz przecież nie oznacza to obowiązku (!) zapewnienia dowolnych podręczników oraz materiałów edukacyjnych i ćwiczeniowych przez szkołę. Z punktu widzenia nauczyciela, to ogromny kłopot, ponieważ nie wolno mu ani prosić rodziców o zakup materiałów, ani nawet go sugerować. A skąd szkoła ma wziąć środki finansowe przekraczające kwotę dotacji? Do tej pory mieliśmy system, który zgrzytał i świstał, lecz pozwalał na zakup ćwiczeń lub przeprowadzenie zrzutki na papier do ksero.

7. Kto będzie wybierał podręcznik wieloletni?
Ustawa stanowi, że zespół nauczycieli prowadzących nauczanie na danym szczeblu edukacyjnym ma wskazać „jeden podręcznik do zajęć z zakresu danego języka obcego nowożytnego”. Mniejsza z tym, że szlag trafia dotychczasową autonomię nauczyciela w kwestii wyboru książki, z której ma nauczać. Sprawy będą się miały jeszcze gorzej. To nie angliści będą wybierać podręcznik do angielskiego.
Kwota, jaką dyrektor szkoły może przeznaczyć na jednego ucznia to 140 złotych w klasach IV-VI oraz 250 złotych w gimnazjum. Z tej kwoty 1% ma stanowić koszt obsługi, więc tak naprawdę będzie to 138,60 zł oraz 247,50 zł. Biorąc pod uwagę różnorodność podręczników publikowanych przez multum wydawnictw, konia z rzędem temu, komu uda się ulepić szkolny zestaw podręczników zadowalający wszystkich nauczycieli (szczególnie w dużych szkołach). Ponieważ wydawnictwa lubią podsuwać gotowe rozwiązania, stanie to, co miało miejsce w zeszłym roku: wydawcy zaoferują pakiety dla klas IV-VI w cenie 138,60, a dla gimnazjów – za 247,50 zł. Dyrektorowi szkoły będzie o wiele prościej „przyklepać” jeden kompletny pakiet dla szkoły niż przebijać się przez różnorodne oferty, próbując zadowolić polonistów, matematyków, anglistów i nauczycieli pozostałych przedmiotów. A co lepsze, ustawa jest w tym względzie wyjątkowo jednoznaczna. Tak, zespoły nauczycieli zgłaszają propozycje podręczników. Tak, rada rodziców musi udzielić swojej opinii. Lecz to dyrektor zatwierdza „zestaw podręczników lub materiałów edukacyjnych obowiązujący we wszystkich oddziałach danej klasy przez co najmniej trzy lata szkolne”. Mało tego, to dyrektor  posiada głos decydujący.
Ciekawi mnie też kwestia wyboru podręcznika wieloletniego w szkołach prowadzących nauczanie na różnych poziomach. Niektóre szkoły dzielą uczniów na grupy ze względu na poziom zaawansowania, lecz kto jest w stanie przewidzieć trzy lata naprzód, jacy uczniowie trafią do naszego gimnazjum?

8. Czym to się skończy?
Najbliższy rok szkolny 2015/2016 będzie czasem wielkiego chaosu. Szkoły będą po raz pierwszy przechodziły przez procedurę szkolnego zestawu podręczników, więc okaże się, czy dyrekcje idą na łatwiznę i sięgają po pakiety, nie licząc się przy tym ze zdaniem nauczycieli, czy może będzie jednak miejsce na pewne manewry i dobranie odpowiedniego podręcznika do języka angielskiego.
Od września nauczyciele będą wypracowywać nowe metody pracy. Wielu anglistów ma już świadomość, że trzeba będzie zmienić podejście i obecnie zastanawia się, co robić: wybrać inny podręcznik? pracować tylko na materiałach edukacyjnych i ćwiczeniowych? a może pracować bez podręcznika? Ustawa dopuszcza te możliwości, gdyż jedynym obowiązkiem jest zrealizowanie podstawy programowej. W szkolnictwie wypracowanie nowych metod pracy trwa kilka lat, gdyż jest to proces polegający na bezustannym dopasowywaniu się do ucznia i dostrajaniu do warunków narzuconych przez przepisy. Wielu nauczycieli odkryje, że tempo pracy z klasą spada, więc będzie eksperymentować z nowymi metodami. Czy będzie to oznaczało „przekopywanie” na dom mechanicznych czynności jak osławione „write in your notebook”?

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Jak zabrać się za wydawanie swoich książek

Dla Beaty B. i Teresy P.

W fejsbukowej grupie “Nauczyciele angielskiego” od pewnego czasu padają systematycznie pytania: Jak zostać autorem? Jak wydać książkę? Do kogo mam się zgłosić ze swoimi pomysłami? Jako osoba, która już kilka książek do nauki angielskiego wydała, chciałbym się podzielić swoim doświadczeniem.

1. Skąd brać pomysły?
Chyba każdy nauczyciel – nie tylko anglista – wcześniej czy później chce wydać podręcznik. Zaczyna nam się marzyć a to jakaś nowa gramatyka angielska, a to zbiór ćwiczeń, albo wręcz chcielibyśmy opracować „coś rewolucyjnego”. Bardzo wiele osób jednak pozostaje na etapie marzeń i tylko nieliczni zaczynają nadawać wychodzić poza fazę przeczuć i intuicji, nadając swoim pomysłom postać konkretnych tekstów bądź ćwiczeń.
Najlepsza metoda – rzecz jasna to tylko moje skromne zdanie – to branie pomysłów na książki i materiały do nauki angielskiego z lekcji. Dobrze jest w trakcie prowadzenia zajęć lub po nich zadawać sobie następujące pytania:
a) Co mi się podoba w materiałach z którymi pracuję? Co mi się w nich nie podoba?
b) Czego brakuje mi w materiałach, z którymi pracuję?
c) Jakich materiałów na danym poziomie językowym i dla danej grupy wiekowej mi brakuje?
Warto nauczyć się analizować dostępne książki i materiały, a także spojrzeć na edukację naszych uczniów szerzej. Wówczas, zapewniam was gorąco, pomysły zjawią się same. W ten sposób wymyśliłem „Angielskie wyrazy kłopotliwe”; po prostu byłem już znużony wielokrotnym tłumaczeniem tych samych grup wyrazów bliskoznacznych moim uczniom. Postanowiłem więc uporządkować i usystematyzować ten materiał w postaci książki. Jej zaletą miała być przejrzystość: każda grupa wyrazów była objaśniona prostym, jasnym językiem (po polsku), a każdemu użyciu słówka towarzyszył przykład. Pomysł bardzo się spodobał w wydawnictwie Egis i w taki oto sposób zadebiutowałem blisko 10 lat temu. Wydawca sam zaproponował wykonanie następnego logicznego kroku i dwa lata później w 2007 roku ukazały się ćwiczenia („Angielskie wyrazy kłopotliwe. Ćwiczenia”).
Ja w tym czasie myślałem już o kolejnej książce. Bardzo brakowało mi na rynku książki, która w sposób prosty, lecz wyczerpujący wprowadzałaby ucznia w świat geografii, historii, kultury i życia codziennego krajów anglojęzycznych. Zacząłem projektować taką książkę, spisywałem tematy, a potem zabrałem się za pisanie przykładowych tekstów i ćwiczeń. W taki sposób narodziła się książka „United Kingdom at a Glance”, którą opublikowało WSz PWN.
Wielokrotnie spotykałem się z opinią, że „United Kingdom at a Glance” to książka świetna, „ale”. Zawsze jest jakieś „ale”. Nauczyciele zwracali uwagę na to, że brakuje dodatkowych ćwiczeń, szczególnie Reading Comprehension. Jedna z osób korzystających z książki napisała do mnie tak: „Gdyby tak do każdego tekstu mieć kompletną lekcję…” Przeczytałem te słowa i pomyślałem sobie „To jest to”. Sam poszukuję głównie materiałów ćwiczeniowych, więc zacząłem kombinować, jak by tu wymyśleć elastyczną formułę lekcji z zakresu realioznawstwa. Tak narodził się pomysł na serię materiałów do kopiowania i przybrał on konkretną formę za sprawą wydawnictwa Polonsky. Książka „Let’s Visit Ireland” miała stanowić pomoc dla zabieganego, przeciążonego pracą nauczyciela.
Jak widać, pomysł na książkę pojawi się, jeśli będziemy potrafili:
a) rozwiązać typową, uniwersalną bolączkę,
b) zareagować na życzenie wydawcy,
c) wymyśleć książkę, którą „czekają wszyscy”,
d) słuchać osób, które na codzień korzystają z naszych materiałów.

2. Jak pomysłom nadać kształt?
Jeśli mamy już pomysł na książkę, warto nadać mu konkretną postać. W żargonie zawodowym nazywa się to „propozycja wydawnicza”. Najczęściej przybiera ona postać krótkiego opisu książki, w którym podajemy następujące elementy:
a) proponowany tytuł,
b) grupę docelową (Jaki wiek? Jaki typ szkoły?),
c) przewidywane komponenty (CD? Aplikacja na komórkę? Zeszyt ćwiczeń?),
d) zakres tematyczny (czyli po prostu spis treści),
e) układ jednostki
f) przewidywaną objętość (w stronach i znakach, materiał ilustracyjny),
g) mocne cechy książki (czyli w jaki sposób wyróżnia się na tle konkurencji),
h) pozycje konkurencyjne na rynku,
i) informacje o autorze (bądź autorach).
Moją zasadą jest, że jeśli nie jestem w stanie w jednym zdaniu (!) wyjaśnić komuś na czym polega mój pomysł na książkę, wówczas nie ma nawet sensu brać się za pisanie propozycji wydawniczej. Przykładowo istotę „Let’s Visit Ireland” da się przedstawić tak:
Let’s Visit Ireland” to podręcznik do kopiowania na poziomie B1/B2 o objętości 15 jednostek po 4 strony A4 każda, przedstawiający przekrojowo tematy związane z geografią, historią, kulturą i życiem codziennym Republiki Irlandzkiej oraz Irlandii Północnej.
Staramy się, aby nasza propozycja wydawnicza była maksymalnie zwięzła, gdyż redakcja nie ma ochoty czytać elaboratów – wystarczą 2–4 strony jasnego, klarownego opisu. Do propozycji wydawniczej warto dołączyć tzw. Sample Unit, czyli po prostu próbkę materiału. Jeśli chcemy tworzyć podręcznik, naprawdę wystarczy jedna jednostka. Rozgarnięty redaktor zorientuje się o co nam chodzi widząc już kilka stron materiału. Jeśli przygotowujemy książkę z ćwiczeniami, można przygotować kilka różnych, aby redakcja zyskała pojęcie, co chcemy zrobić.
Możemy takie materiały sformatować, czyli nadać im pewną postać graficzną. Nie przesadzajmy jednak z dziwacznymi krojami czcionek, nie kradnijmy ilustracji i fotografii, do których nie mamy praw majątkowych, nie starajmy się wykonać pracy za projektanta i grafika. Jeśli układ książki tego wymaga (np. tekst będzie w dwóch łamach), pokażmy to przygotowując Sample Unit. Jeśli jest nam potrzebny obrazek, wówczas wystarczy wyszukać coś na tzw. stocku (najbardziej znany to chyba Shutterstock) i osadzić miniaturkę. Da to pojęcie redakcji, jak nasza książka ma wyglądać. Plik z Sample Unit zapisujemy jako PDF, gdyż mamy gwarancję, że wyświetli się poprawnie na innych komputerach.
Odradzam zdecydowanie plan polegający na napisaniu całej książki i wysłaniu jej do redakcji. To jeden z najbardziej elementarnych błędów popełnianych przez początkujących autorów. Jeśli zajdzie potrzeba przerabiania materiału – a zajdzie! – wówczas może się okazać, że ilość zmian do naniesienia jest tak wielka, iż prościej byłoby napisać książkę od początku. Wydawca może też uznać, że nasza książka ma w sobie to coś, ale… i wtedy trzeba siedzieć, płakać i adaptować. Po co sobie strzelać w nogę?
Pamiętajmy, by nasze materiały przetestować. Wykorzystajmy w tym celu: uczniów prywatnych, kółko w szkole, zwykłą lekcję (jeśli nam czasu i ochoty wystarcza), zajęcia w szkole językowej. Nie bójmy się rozmawiać o naszych pomysłach z koleżankami i kolegami: prośmy o przeglądnięcie i mały, malutki feedback. Proponujmy wykorzystanie na ich zajęciach. Każda, naprawdę każda uwaga jest cenna, a dzięki nim nasza propozycja wydawnicza i Sample Unit będą bardziej dopracowane. Jeśli w waszej książce jest sporo materiału w języku angielskim, dajcie próbkę do przejrzenia solidnemu native speakerowi. Swoją drogą, przekonacie się, kto jest solidny (obieca, zrobi lekcję i odezwie się), a kto ma was głęboko w nosie.

3. Dokąd się udać z propozycją wydawniczą?
Kiedy mamy już gotową propozycję wydawniczą z Sample Unit, wówczas zaczynamy kontakty z wydawnictwami. Jak to mawiał jeden z moich teacherów z czasów studenckich: „It is not important what you know, but who you know”. Idealna sytuacja jest wówczas, gdy znamy kogoś w wydawnictwie językowym. Jeśli ktoś z waszych kolegów lub koleżanek został redaktorem w wydawnictwie językowym, gratuluję. Wygraliście los na loterii, wasza książka wyląduje na odpowiednim biurku i ktoś ją PRZECZYTA.
Druga opcja to zapukanie do drzwi Wielkiej Siódemki: Pearsona, OUP, CUP, Macmillana, Egisa (Express Publishing), Nowej Ery oraz MM Publications. Są to wydawcy działający od lat na rynku polskim, którzy są zainteresowani głównie sprzedażą podręczników szkolnych. Zapukać można na dwa sposoby: piszemy maila na adres redakcji lub rozmawiamy z konsultantem handlowym (tzw. „repem”) na nasz region. Wysyłanie maila ma tę zaletę, że nic nie kosztuje, lecz nasza korespondencja może zostać wrzucona przez serwer do spamu, a nawet jeśli wyląduje na redakcyjnym komputerze, może zostać olana. Z konsultantami handlowymi jest ten problem, że reprezentują oni pion sprzedaży, a ten ma niewiele wspólnego z pionem redakcyjnym.
Kolejna opcja to zapukanie do któregoś z pomniejszych polskich wydawnictw językowych. Najpierw musimy przeanalizować, czy nasze materiały pasują do profilu danego wydawnictwa, a później postępujemy jak wyżej – mailujemy bądź dzwonimy.
Możemy też rzucić się na głęboką wodę i uderzyć do wydawnictwa zagranicznego, czyli do centrali firmy w przypadku Wielkiej Siódemki, czy też do mniejszej firmy pokroju wydawnictwa Helbling. Wydawcy faktycznie propozycje rozpatrują i odpiszą na nasze maile, choć może to zająć tygodnie.
Materiały można też wysyłać na strony zagraniczne w rodzaju OneStopEnglish prowadzoną przez Macmillana, bądź krajowe (Nowa Era prowadzi bank ćwiczeń przygotowanych przez nauczycieli). Wówczas liczmy na to, że ktoś dostrzeże nasze pomysły i złoży nam propozycję zostania autorem. Taki jest zresztą cel tych stron: wyłowić potencjalnych kandydatów na autorów.
A teraz wyleję kubeł zimnej wody na wasze głowy. Rozsądnie prowadzone wydawnictwo NIE jest zainteresowane propozycjami wydawniczymi z zewnątrz. Dlaczego? Książka do nauki języka angielskiego to nie literatura piękna, lecz… młotek. Jest to pewnego rodzaju narzędzie, które ma spełniać określony cel, czyli ułatwiać przekazywanie wiedzy i umiejętności. Jak każde narzędzie, może być zaprojektowane lepiej bądź gorzej. Czy powierzylibyście prace nad zaprojektowaniem książki amatorowi? No właśnie… Wydawca będzie raczej skłonny:
a) inwestować w sprawdzonych autorów lub
b) samodzielnie wyszukiwać autorów do przygotowania określonych materiałów.
W każdym wydawnictwie istnieje też twór nazywający się planem wydawniczym. Jest to po prostu lista książek, które wydawnictwo planuje wydać. Taki harmonogram jest tworzony z wyprzedzeniem wieloletnim – już wyjaśniam w dużym uproszczeniu: prace nad książką trwają przeważnie rok (od pomysłu do wydania), a w przypadku serii wydawniczych nawet kilka lat. Tak, Wielka Siódemka już planuje książki, które pojawią się na rynku za 5-7 lat. Dobrą analogią będzie tu rynek samochodowy; podręcznik szkolny jest jak samochód. Nowy model wchodzi na rynek, jest agresywnie promowany, sprzedaje się. Po kilku latach należy przeprowadzić face-lifting, czyli wprowadzić pewne zmiany. Po dwóch takich cyklach, które trwają łącznie 10-14 lat, produkt jest ubijany, a na jego miejsce wchodzi kolejna książka bądź kolejny model. Niewiele jest hitów na miarę podręcznika „Headway”, które są obecne na rynku dekadami. Zastanówcie się więc nad taką kwestią: jaka jest szansa, że wstrzelicie się w plan wydawniczy? Przypomina to błędne koło: jeśli pomysł jest świetny i wydawca też na niego wpadł, już wiadomo, kto będzie tę książkę pisał. Jeśli wasz pomysł jest świetny, jak wpasować go w wieloletnie plany wydawcy?

4. Czy ja to wytrzymam?
Załóżmy jednak, że udało się wam przebić ze swoją książką. Prawdziwe schody dopiero się zaczynają. Rynek wydawniczy jest nadal w Polsce stosunkowo młody, więc cały czas wypracowywane są dobre obyczaje, czy doprecyzowywane są oczekiwania w tej branży.
Jakie kwestie są ważne dla przyszłego autora? Jakie pytania należy sobie zadać? Poniżej krótka lista najważniejszych kwestii, które są absolutnie niezbędne.
A. Czy potrafię z redaktorem rozmawiać językiem redakcji?
Proszę pamiętać, że branża wydawnicza posługuje się swoim żargonem. Warto zaznajomić się z takimi terminami jak „arkusz wydawniczy”, „strona standardowa”, „apla” czy „rozkładówka”. Redaktor nie ma czasu nas tego uczyć, więc taką wiedzę musimy gdzieś zdobyć. Wygrani są tłumacze, gdyż oni mają pewien kontakt z branżą książkową.
Musimy jednak starać się bardziej. Grzechem wielu nauczycieli jest arogancja i przeświadczenie o ważności własnej. Niestety pracując dla wydawcy przestajemy być alfą i omegą, panem życia i śmierci, więc nie powinniśmy traktować redaktora, korektora czy graika jak naszego ucznia. Stajemy się tylko jednym z trybików w maszynie wydawniczej, w której najważniejszą osobą jest KLIENT. Dobra redakcja ma zawsze na celu dobro klienta, a nie świetne samopoczucie autora (Jest ono ważne, bo bez niego nie powstanie książka, lecz bez przesady).
B. Czy potrafię się szybko uczyć?
Pisanie książek uczy pokory i sprowadza do parteru. Nasza wiedza jest wielokrotnie sprawdzana i testowana, i nie chodzi mi tu tylko o wiedzę z zakresu języka angielskiego. Podam prosty przykład. Wykonywałem kiedyś korektę książki dla gimnazjalistów i nagle postawiłem oczy w słup. Autorka pisze bowiem: „Ireland has two capitals”. Nie wiem, czy był to błąd wynikający ze zmęczenia, czy po prostu wyszedł jej taki skrót myślowy. Faktem jest, że mój komentarz na boku strony był bardzo wredny.
Książki będą też wymagać od nas wielkiej precyzji i zwracania uwagi na detale. Wprawiłem kiedyś w konsternację współautorkę, która chciała podać w książce taki tytuł filmu – „Pirates of the Caribbean”. Poinformowałem ją, że NIE MA takiego filmu. Zareagowała złością i agresją (proszę zerknąć punkt wyżej), a para zeszła z niej dopiero wtedy, gdy pokazałem jej w IMDb, że najprawdopodobniej chodzi jej o jeden z trzech filmów z disneyowskiej franczyzy: Pirates of the Caribbean: The Curse of the Black Pearl, Pirates of the Caribbean: Dead Man's Chest, Pirates of the Caribbean: At World's End. Szczegóły, szczegóły, szczegóły… W pracy redakcyjnej nie chodzi bynajmniej o to, żeby dokopać autorwi i udowadniać mu jakim jest ignorantem. Redakcja nie ma czasu na takie zabawy, bo kosztują one realne pieniądze. Jeśli redakcja wytyka nam błędy i przeinaczenia, ma celu dobro książki.
C. Czy potrafię wytrzymać ten maraton?
Pisanie książki to wielomiesięczny maraton. Jeśli szybko zapalasz się do pomysłów i szybko rezygnujesz, daruj sobie. Nie nadajesz się do takiej pracy. Jeśli chcesz mieć wolne ferie i wakacje, pisanie nie jest dla ciebie. Jeśli lubisz się bawić ze swoim dzieckiem, forget it. Jeśli uważasz, że książka to taka prosta, przyjemna i oczywista sprawa, zajmij się szydełkowaniem.
Napisanie książki to żmudna dłubanina, która polega na wklepaniu do komputera pół miliona znaków. Tak, trzeba nacisnąć te klawisze 500 TYSIĘCY razy (dla książki o objętości 12 arkuszy wydawniczych). Trzeba pisać na termin, tworząc i przerabiając teksty, oraz konstruując ćwiczenia. Trzeba pisać wtedy, gdy słońce świeci i nic się nie chce. Trzeba pisać, gdy deszcz pada i nic się nie chce. Dlaczego? Ponieważ książka jest skończona wtedy, gdy jest wydrukowana i stoi na półce w księgarni.
Widziałem wielu entuzjastów pisania książek. Najczęściej kończyło się na rzucaniu pomysłów (i ty też tak najpewniej skończysz), a potem z książką wygrywał wakacyjny wyjazd, piwko w pubie czy zwykły brak wytrwałości. Te osoby, które naprawdę zabierały się za tworzenie książki, przegrywały często ze znużeniem, zmęczeniem i problemami codziennymi. Inni rozbili się o współpracę z redakcją. Nieliczni dociągnęli do końca, czego Wam wszystkim, potencjalnym Autorom, serdecznie życzę.

5. Praktyczne rady w pigułce
a) Notuj pomysły. Załóż katalog lub dokument w komputerze i notuj każdy pomysł.
b) Rozmawiaj o swoich pomysłach z koleżankami i kolegami. Znajdź osobę, z którą ci się dobrze myśli i która potrafi KONSTRUKTYWNIE skomentować twoje pomysły.
c) Buduj siatkę kontaktów. Nigdy nie wiesz, kto i do czego może ci się przydać.
d) Pisz. Za wszelką cenę przygotuj propozycję wydawniczą i wysyłaj ją do wydawnictw. Za którymś razem załapie, albo ciebie zapamiętają.
e) Dokształcaj się. Wyjdź poza szkołę, czytaj mądre książki, ROZWIJAJ swój angielski.
f) Oglądaj jak najwięcej podręczników, gdyż uczyć się trzeba od najlepszych. Oni się już wydali.

g) Po odmowie, otrzep się, wstawaj i do roboty. Na każdy udany projekt przypadają 3-4 odmowy, więc naprawdę nic się nie dzieje.

niedziela, 15 września 2013

Dlaczego podręczniki do języka angielskiego są tak drogie?


Jak co roku we wrześniu rodzice dzieci w wieku szkolnym z zaskoczeniem odkrywają, źe trzeba pociechom kupić podręczniki. Narzekaniom na ceny nie ma końca, a agresywne media i politycy chętnie podchwytują i rozdmuchują temat jakoby zbyt drogich książek. W tym artykule chciałbym wyjaśnić, skąd ceny podręczników się wzięły i co składa się na ich cenę, a potem zastanowimy się, czy książki aby na pewno są tak drogie jak nam się wydaje.

Kiedy na początku lat 90-tych XX wieku na rynek polski wchodziły zachodnie wydawnictwa jak Oxford University Press, Cambridge University Press czy Longam, nie zaprzątały one sobie głowy dostosowaniem cen do polskich zarobków. Importerzy i dystrybutorzy książek dysponowali cennikiem zachodnim i po prostu przeliczali cenę detaliczną książki na złotówki po aktualnym kursie. Nikogo nie obchodziło, że Kowalski czy Nowak zarabia X pieniędzy i jest to kwota kilkanaście razy mniejsza niż zarobki zachodnie. Cena książki była taka sama dla klienta w Anglii, Hiszpanii czy Polsce. Na mojej półce zachował mi się jeszcze egzemplarz pierwszego wydania "Essential English Grammar in Use", który w 1994 roku kosztował 165 tys. złotych. Przypominam, że było to jeszcze przed denominacją (kwotę należy podzielić przez 10.000, aby uzyskać cenę w nowych złotych).

Ludzie kupowali te książki bardzo chętnie, ponieważ "za komuny" nie było po prostu materiałów do nauki języka angielskiego. Wszyscy byli wyposzczeni i potwornie głodni, więc kupowali bez książki, słowniki i kasety bez szemrania. Wiele osób wspomina, że kolorowe książki zachwycały, a ich tematyka była ciekawsza i o wiele bardziej aktualna niż podręczniki Szkutnika czy tandemu Smólska-Zawadzka. Patrząc z perspektywy czasu, widać, że ówczesny rynek był po prostu rajem dla wydawców. Lektorzy obkupywali się w książki, anglistykę chciały studiować tysięce osób rocznie, każdy biegał na kursy, lekcje i korepetycje. W powszechnej świadomości zakodował się mem, że "książki do angielskiego to drogie są, ale cóż poradzić". Wydawcy doskonale o tym wiedzieli i robili wszystko, aby ten trend podtrzymać. Robią tak zresztą do dzisiaj.

Istnieje jednak druga strona medalu. Podręcznik kursowy do języka angielskiego to bardzo skomplikowane narzędzie w przygotowaniu i sprzedaży. Co składa się na jego cenę? Przede wszystkim, musimy zdawać sobie sprawę z tego, że osobą, która nieprzerwanie opiekuje się taką książką od samego początku do końca prac jest redaktor. Dla niezorientowanych wyjaśniam, że redaktor to osoba, która służy za pośrednika między autorem a wydawnictwem, a także dokonuje ustaleń z grafikami, ilustratorami i drukarnią. Zadaniem redaktora jest niejako kształtowanie książki i doprowadzenie jej do stanu, kiedy może ona już ujrzeć światło dzienne. Ponieważ podręcznik kursowy składa się z kilku części, a każda z nich z kilku komponentów, łatwo obliczyć, że redaktor musi zapanować nad kilkunastoma publikacjami, na które składają się: same podręczniki (czyli Student's Book), zeszyty ćwiczeń (czyli Workbook), zestawy nagrań, materiały dodatkowe, podręczniki dla nauczyciela (czyli Teacher's Book). To co wymieniłem stanowi minimum.

Przygotowanie podręcznika jest więc procesem długim i ciągnie się przez kilkanaście miesięcy, a niekiedy nawet kilka lat. Wydawnictwo musi więc zatrudnić redaktora prowadzącego, oraz kilku redaktorów pomocniczych i wypłacać im pensje. A teraz zadajmy sobie następujące pytanie: gdzie powstają ksiąźki kursowe? W Wielkiej Brytanii. Pensje muszą więc być dostosowane do realiów brytyjskich, tak więc samo utrzymanie zespołu redakcyjnego to kilkadziesiąt tysięcy funtów rocznie. Jeśli uwzględnimy zakup sprzętu i oprogramowania, a także koszty materiałów biurowych i utrzymania budynku, łatwo obliczyć, że jedynie prace redakcyjne nad podręcznikiem muszą kosztować kilkaset tysięcy funtów. A to dopiero początek...

Aby powstał podręcznik, ktoś musi przygotować jego treść. Za to odpowiedzialny jest autor, a raczej zespół autorów. Wystarczy zerknąć na okładkę dowolnego podręcznika, aby zorientować, źe nikt nie pisze go w pojedynkę. Dzieje się tak ze względu na dwa ważne powody: raz, że wydawca nie zaryzykuje współpracy z jedną osobą, która z różnych powodów może zawalić termin, a dwa – pracując w zespole można przypisać autorów do poszczególnych części książki i znacznie przyśpieszyć prace. Niestety to przyśpiesznie terminów ze względu na konkurencje zaczyna szkodzić samym podręcznikom. Nawet książki wydawane przez tak uznanych wydawców jak Oxford University Press, które obsesyjnie dbało o jakość, zawierają obecnie błędy w kluczach i literówki.

Autorzy piszący książkę muszą się z czegoś utrzymywać w trakcie pisania, więc wydawca musi wypłacić im zaliczki. Zdajmy więc następne pytanie: kto pisze podręczniki kursowe? Najczęściej to Brytyjczycy bądź Amerykanie (choć coraz częściej trafiają się autorzy innych narodowości). Koszty życia w tych krajach są doskonale znane, więc możemy śmiało obstawiać, że zaliczka dla jednego autora to kilka(naście) tysięcy funtów. Załóżmy, że autorów jest piątka... Właśnie dołożyliśmy do kosztów podręcznika kolejne kilkadziesiąt tysięcy funtów.

Dysponujemy więc zespołem redaktorskim oraz autorami, powstają już jakieś materiały. Musimy zadbać o projekt składu (a to kosztuje), wykupić czcionki i zdjęcia (a to kosztuje), zlecić przygotowanie ilustracji (a to kosztuje). Potem należy wynająć studio nagraniowe i aktorów, którzy dokonają nagrań. To wszystko kosztuje. Gotowy tekst należy sprawdzić, więc musimy zatrudnić korektorów. Koszta rosną, rosną i rosną...

Żadne szanujące się wydawnictwo nie wypuści podręcznika "w ciemno". Materiały przechodzą tzw. pilotaż, czyli wykorzystywane w zaprzyjaźnionych instytucjach, a potem nauczyciele i uczniowie przedstawiają swoje opinie. Rzecz jasna, pilotaż należy zorganizować, a to kolejny koszt.

Kiedy podręcznik jest już gotowy, należy wydrukować część papierową, a płyty muszą zostać wytłoczone. Druk odbywa się często na drugim końcu świata, książki należy więc dostarczyć do hurtowni. Wydawca za wszystko musi płacić. Zaczyna się też kampania reklamowa – kilkaset, a nawet kilka tysięcy egzemplarzy książki trzeba rozdać nauczycielom. Wydawcy organizują też spotkania z autorami podręczników, a także udostępniają materiały w sieci. Wynajęcie sal kosztuje, noclegi kosztują, serwery też trzeba kupić i utrzymać.

Istnieją jednak jeszcze dodatkowe koszta. Duże wydawnictwo będzie utrzymywać zespół naukowców, którzy zajmują się opracowywaniem materiału językowego. Samym jądrem takiego zespołu są osoby odpowiedzialne za tzw. korpus językowy. Sam korpus to prostu olbrzymia baza danych "nakarmiona" tekstami i nagraniami w języku angielskim. Każdy wyraz w takim korpusie jest otagowany na wiele sposobów, a samą bazę można przeszukiwać zadając różne zapytania. Dzięki temu wydawnictwo jest w stanie przygotować różnorodne słowniki – zarówno papierowe jak i internetowe – a także dysponuje bazą przykładów, które można wykorzystywać w podręcznikach i słownikach. Korpus trzeba bezustannie uzupełniać, więc mamy kolejny koszt stały.

A teraz zajmiemy się bardzo drażliwą kwestią, mianowicie gratisami. Dla wydawcy liczy się lojalność klientów, a za takich uznaje się nauczycieli danego przedmiotu. Jeśli przekonamy nauczyciela albo cały zespół w szkole, by skorzystali z podręczników naszego wydawnictwa, uzyskujemy sprzedaż rzędu kilkuset podręczników rocznie. Jeśli pomnożymy to przez cenę podręcznika, okaże się, że każda szkoła jest potencjalnie warta dla wydawnictwa kilkanaście tysięcy złotych rocznie (i mówimy tu o samym angielskim). Musimy więc w jakiś sposób przekonać nauczycieli, że to akurat nasze podręczniki są najlepsze. Wydawcy starają się przypodobać nauczycielom i sprawić, by ich praca była łatwiejsza. W tym celu przygotowywane są tzw. Teacher's Book. Po co nauczyciel ma się męczyć przygotowując lekcje samodzielnie, skoro można można rozpisać zajęcia etap po etapie, a w książce zamieścić też zapisy nagrań i klucze z odpowiedziami? Nauczyciele potrzebują alternatywnych materiałów, więc wydawca płaci za przygotowanie arkuszy z ćwiczeniami i rozdaje je za darmo. Nauczyciel otrzyma również podręcznik za darmo, jeśli przynajmniej kilkunastu uczniów kupi książkę, a także plany wynikowe i rozkłady materiału. Działają tutaj mechanizmy jak w każdym supermarkecie – kupujemy dużo, więc musimy dostać coś ekstra. Nie dzieje się tak, że nauczyciele wymusili coś na wydawnictwach. To raczej wydawcy, rywalizując ze sobą o względy nauczycieli, zaczęli się prześcigać w zgadywaniu myśli i zachcianek.

Nie są to rzecz jasna wszystkie składowe ceny podręcznika, ale zyskujemy już pewne pojęcie, że koszt przygotowania i sprzedaży książki to nie tylko koszt papieru i farby. W cenie podręcznika musi być uwzględniony koszt... wtopy. Nie wszystkie podręczniki sprzedają się świetnie, niektóre ponoszą sromotną klęskę, więc wydawca musi z czegoś pokryć straty. Po pieniądze wyciąga też ręce pazerne państwo – książki objęte są podatkiem VAT w wysokości 5% (dla porównania – w Wielkiej Brytanii nie ma VAT-u na książki). Za to wszystko płaci klient, czyli nabywca podręcznika. No właśnie, ile zapłaci?

Przyjrzyjmy się cenom podręczników, a za przykład niech posłużą podręczniki maturalne. W księgarni Bookcity bestselerami w tej kategorii są "Longman Repetytorium Maturalne 2012. Poziom podstawowy" (cena 65,36), "Matura Repetytorium. Poziom rozszerzony" wydawnictwa Express Publishing (cena 60,80), "Longman Repetytorium Maturalne 2012. Poziom rozszerzony" (cena 65,36), "Oxford Excellence for Matura 2012. Exam builder" (cena 63,75). Jak widać, ceny oscylują w okolicach 60 złotych, za co dostajemy solidną, obszerną książkę wypakowaną zadaniami i ćwiczeniami, a do tego nagrania. Odnieśmy tę kwotę do ceny innych towarów. Jeden podręcznik do angielskiego to równowartość: 4 kaw w Starbucksie, 5 czteropaków piwa Żywiec,  5% ceny podstawowej lustrzanki cyfrowej (Canon 1100D, cena 1199 zł w Media Markt), 4 tanich obiadów zjedzonych na mieście, 10,5 litra lepszej benzyny, mniej niż 2 normalne bilety wstępu do parku rozrywki (Parku Miniatur i Warowni w Inwałdzie, bilet normalny 38 złotych) albo 3 bilety do kina Helios na film 2D. Czy te sześćdziesiąt złotych za podręcznik do angielskiego to jakiś kosmos?

Popatrzmy się na cenę podręcznika z innej strony. Wszyscy uskarżają się na to, że podręcznika maturalnego nie da się przerobić w osiem miesięcy, jakie mają do dyspozycji klasy maturalne. Podręczniki są monstrualnych rozmiarów, a osiem miesięcy przekłada się na niewiele ponad trzydzieści tygodni nauki. Jaki jest tygodniowy koszt podręcznika? Dwa złote za tydzień? Przecież ludzie więcej wydają tygodniowo na hot-dogi czy gumę do żucia, nie wspominając o papierosach.

Powiedzmy jasno, że jeśli chodzi o materiały do języka angielskiego konkurencja na rynku jest ogromna. I dzięki temu ceny są trzymane w ryzach! Każde wydawnictwo z jednej strony chce zarobić jak najwięcej (ponieważ po to wydawnictwa są), lecz z drugiej strony nie moźe przesadzić z kosztami. Za katastrofę uznałbym natomiast sytuację, kiedy nasze kochane ministerstwo Którego-Nazwy-Lepiej-Nie-Wypowiadać wprowadziłoby tzw. otwarte podręczniki elektroniczne. Po pierwsze, byłby problem z czytnikami i tabletami. Zamówienie rządowe wyglądałoby jak przetarg na autostradę – wlokłoby się miesiącami, wszystkie specyfikacje zdąźyłby się zdezaktualiwać, a przepłacilibyśmy za sprzęt przynajmniej pięciokrotnie. Po drugie, kto utrzymywałby podręcznik otwarty? Kto by go aktualizował? Nagle okazałoby się, że jest do tego potrzebny zespół i pochłania on miliony złotych rocznie. Dziękuję ślicznie za taki monopol, wolę to, co mamy teraz.

Pamiętajmy o jednym – podręcznik to narzędzie takie samo jak młotek czy wiertarka. Służy on nam w celu zdobycia wiedzy i tak jak każdy inny intrument ma być wygodny i dobrze skonstruowany. Nie ma młotków za złotówkę, a nawet gdyby takie gdzieś były, należy się zastanowić, co one są warte. Młotek musi kosztować pewną określoną kwotę pieniędzy, i tak samo podręcznik do angielskiego. Zarówno zakup młotka, jak i znajomość języka angielskiego to pewna inwestycja, która z pewnością zwróci się w przyszłości. Niestety w Polsce dominuje niechęć do kupowania książek  (wszelakich, nie tylko podręczników), lecz sądzę, że jest to spowodowane tylko i wyłącznie tym, że uczniowie i rodzice nie widzą bezpośrednich korzyści z zakupy i wykorzystywania podręcznika. A krótkowzroczność rodziców objawia się dodatkowo tym, że nie potrafią odłożyć kilkunastu złotych miesięcznie na książki i co roku są "zaskakiwani" przez szkołę.

Jeśli jednak chcemy oszczędzać i uważamy, że podręczniki do języka angielskiego są za drogie, jest rozwiązanie alternatywne. W tzw. Karcie Nauczyciela znajduje się zapis dający uczącemu całkowitą (!) swobodę w doborze materiałów. Może więc nauczyciel wykorzystać darmowe kursy języka angielskiego choćby ze strony BBC Learning English. Może nauczyciel sięgnąć po nieprzebrane zasoby OneStop English. Można uczyć wykorzystując materiały autentyczne, albo... materiały gratisowe ze stron wydawców. Można uczyć metodami, które wymagają tylko ołówka i kartki papieru (są takie metody). Możliwości jest wiele, trzeba tylko chcieć. Jest też rozwiązanie ultymatywne: nauczyciel może stworzyć sobie własny, autorski kurs dostosowany do siebie i swoich uczniów.* Jednak to my, rodzice, powinniśmy mieć świadomość tego, co w szkole można i jeśli już przeszkadzają nam tak bardzo te megadrogie podręczniki, naciśnijmy na nauczycieli, aby zastosowali alternatywne metody. Inaczej będziemy mogli obwiniać jedynie SIEBIE za swoje lenistwo.


*Uważam, że każdy dobry anglista powinien być w stanie zaprojektować cykl zajęć, a nauczyciel podejmujący pracę w szkole powinien przez dwa lata uczyć z podręcznika, a potem mieć ZAKAZ wykorzystywania innych materiałów niż własnoręcznie opracowane przez trzy lata. Dlaczego? Żeby nie popaść w lenistwo i rutyniarstwo.

sobota, 24 września 2011

Grammar-Translation i Nowa Matura


Metoda Grammar-Translation (G-T) uznawana jest za jedną najstarszych metod uczenia języków obcych. Jej nieformalne założenia są następujące: podstawowe "składniki" język to gramatyka i słownictwo, a korzystania z nich uczy się poprzez tłumaczenie na język obcy i na język ojczysty. Zajęcia prowadzone są w języku ojczystym, gdyż w sposób świadomy musimy opanować najpierw zasady gramatyki języka obcego. Słownictwo również przyswajamy z wykorzystaniem języka ojczystego, gdyż ważne jest opanowanie obcojęzycznych wyrazów z ich ekwiwalentami. Wykorzystanie języka polega na tłumaczeniu zdań lub testów na język ojczysty i na język obcy.

Metoda Grammar-Translation ignoruje w duży stopniu naszą wiedzę o pracy ludzkiego mózgu, a także nie zwraca większej uwagi na funkcje językowe, czy też fakt, że język jest tylko jednym z narzędzi komunikacji międzyludzkiej. Jak widać z powyższego opisu, Grammar-Translation to metoda adresowana do ucznia starszego, który będzie rozumiał metajęzyk, czyli opis zasad rządzących językiem. Nie będę tutaj dokonował oceny tej metody, ani zasadności jej użycia, zaznaczę tylko, że sam byłem uczony języka angielskiego z jej wykorzystaniem. Pamiętać jednak należy, że metoda Grammar-Translation została potępiona w czambuł przez metodyków języka angielskiego, co znalazło potem swoje odbicie w podręcznikach. Obecnie przeważają różne formy tzw. podejścia komunikacyjnego (albo komunikatywnego), czyli Communicative Approach. Jako osoba pragmatyczna postawiłbym jedynie pytanie, jak kształcić tłumaczy nie korzystając z Grammar-Translation, jest to jedna temat obszerny, który wymagałby kolejnego wpisu.

Podejście komunikatywne (CA) oparte jest na zasadzie "English only". Na początku lat 90-tych XX wieku w Polsce nastąpił zachłyst tą metodą, szczególnie w kręgach metodyków, co samo w sobie jest zrozumiałe. Po dekadach odcięcia od kontaktu z żywym językiem, CA miało urok Świętego Graala. CA lansowały ze szczególnym uporem osoby, które same były uczone angielskiego raczej z wykorzystaniem metod tradycyjnych (G-T), zrywając tym samym z zasadą "what worked for me will work for you", a stawiając raczej na eksperymentowanie na żywym organizmie. Eksperymentowanie to było o tyle łatwiejsze, że nie był to organizm własny, ale uczniów i studentów.

Abstrahując już od słuszności metod i podejść w nauczaniu języka angielskiego, należy zwrócić uwagę na ogromną rozbieżność między modelem kształcenia języka, a formą egzaminowania. Jeśli przyjrzymy się podręcznikom języka angielskiego, zauważymy, że skonstruowane są one w oparciu o zasady CA. Praca z uczniem powinna więc odbywać się w języku angielskim, zasady rządzące gramatyką są marginalizowane i pełnią rolę służebną względem komunikacji, liczy się treść a nie forma. Jeśli natomiast choćby pobieżnie rzucimy okiem na arkusze egzaminacyjne Nowej Matury, natychmiast zauważymy, że polecenia sformułowane są w języku polskim, a treść i sens zadań z sekcji Wypowiedź Pisemna będą sprowadzały się w dużej mierze do... tłumaczenia na język angielski.

Napiszmy to jeszcze raz: uczymy według zasad (post)-komunikatywnego podejścia, a testujemy (po części) według zasad Grammar Translation. Szczególnie tzw. Krótka Forma Użytkowa sprowadza się w zasadzie do przetłumaczenia słynnych "czterech kropek", a w liście formalnym czy też nieformalnym (Dłuższa Forma Użytkowa) największą ilość punktów otrzymamy za ścisłe przekazanie ośmiu informacji. Jeśli chodzi o maturę na poziomie rozszerzonym, pisanie wypracowania odbywa się również na podstawie poleceń zredagowanych w języku polskim.

Z tych obserwacji możemy wyciągnąć szereg ciekawych wniosków. Po pierwsze, autorzy Nowej Matury uznali ucznia klasy maturalnej za niezdolnego do zrozumienia poleceń w języku angielskim. Co ciekawsze, istnieje ograniczona liczba typów zadań, jakie są wykorzystywane w arkuszach egzaminacyjnych, a więc twórcy Nowej Matury nie wierzą, by uczeń był stanie zapamiętać ze zrozumieniem kilkanaście standardowych formułek z poleceniami.

Po drugie, twórcy Nowej Matury wykazali się dziwną niekonsekwencją. W arkuszach egzaminacyjnych odeszli od testowania suchej wiedzy gramatycznej (czy słusznie, to temat na osobny wpis), a postawili na zadania w języku angielskim w częściach Rozumienie Słuchanego Tekstu i Rozumienie Pisanego Tekstu. Uznają więc, że zasada "English only" ma sens. Ciekawe, co było przyczyną zaprojektowania zadań do części Wypowiedź Pisemna wyłącznie w języku polskim? Być może przeważyło tchórzostwo (nie ryzykujmy wysokiej niezdawalności egzaminu), a być może była to zwykła bezmyślność (tak się komuś po prostu napisało i tak zostało). Redagowanie poleceń oraz samych zadań w języku polskim ma jednak tę konsekwencję, że uniemożliwia sprawdzanie bardzo ważnej rzeczy, a mianowicie REAGOWANIA na komunikaty w języku obcym. Pdobnie zresztą wygląda egzamin ustny – zestaw egzaminacyjny zawiera zadania zredagowane w języku polskim. Należy tylko dziękować opatrzności bożej, że sama rozmowa odbywa się w języku angielskim... 

Konsekwencje przyjęcia takiego podejścia przez CKE sięgają jednak jeszcze dalej. Autorzy podręczników szkolnych przyjęli strategię mimikry (jak najbardziej słuszną) i przygotowują podręczniki dostosowane do standardów i praktyk egzaminacyjnych. Dochodzi więc do kompletnego absurdu: uczeń klasy maturalnej, czyli osoba ucząca się angielskiego co najmniej szósty rok otrzymuje podręcznik, w którym polecenia i zadania przedstawione są w języku polskim. Zakomunikujmy to jeszcze raz prostymi słowami: podręczniki języka angielskiego nie uczą języka angielskiego, lecz przedstawiają niesamowity koktajl angielsko-polski. Ciekawie świadczy to zresztą o naszych oczekiwaniach względem ucznia kończącego szkołę ponadgimnazjalną – uznajemy go za niezdolnego do posługiwania się wyłącznie językiem angielskim, a jednocześnie chcemy, aby dokonywał niesamowitych wolt intelektualnych wcielając się w rolę tłumacza i reagował po angielsku na komunikaty przedstawione w języku polskim.

Zastanowić się trzeba, czego oczekujemy od ucznia po sześciu lub więcej latach nauki języka angielskiego. Jako osoba starająca się kierować zdrowym rozsądkiem odpowiedziałbym: "Uczeń ma swobodnie posługiwać się językiem angielskim". Myślę, że zdecydowana większość rodziców zgodzi się ze mną, a takie przekonanie opieram na wieloletnich kontaktach z rodzicami, którzy komunikują swoje oczekiwania jasno ("Ma mówić po angielsku"). Przedmiot "język angielski" nie jest od kształcenia przyszłych językoznawców, choć wiedza o zasadach gramatyki nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Nie jest też od kształcenia przyszłych tłumaczy. Na języku angielskim mamy się uczyć posługiwania językiem angielskim, czyli wyraźania naszych myśli i poglądów, oraz reagowania na komunikaty wypowiadane przez innych ludzi. Obecny system egzaminowania stanowi zaś wielotonową kotwicę, która skutecznie uniemożliwia wprowadzenie takiego systemu kształcenia.

Powiedzmy to jeszcze raz wyraźnie: jako nauczyciel licealny nie mogę prowadzić lekcji wyłącznie po angielsku, ponieważ formuła zadań wymusza na mnie prowadzenie zajęć po polsku. Nawet gdybym upierał się przy stosowaniu zasady "English-only", zaprotestują przeciwko temu rodzice i uczniowie. Być może osoby zaangażowane bezpośrednio w proces nauczania, czy eksperci CKE nie widzą absurdu takiej sytuacji. Jednak dla mnie obecny kształt Nowej Matury jest wynikiem chorych kompromisów i niejasnej polityki językowej. Jeśli już musimy więc egzaminować uczniów na koniec szkoły średniej (co nie jest takie oczywiste), zorganizujmy egzamin z języka angielskiego wyłącznie po angielsku. Dzięki temu oczyścimy podręczniki z "koktajlu anglopolskiego" i umożliwimy ambitnym nauczycielom kształcenie wyłącznie po angielsku. Dzięki takiemu rozwiązaniu skorzystamy wszyscy. 



środa, 20 lipca 2011

Konwencja pop, czyli rzecz o podręcznikach Cz. 4 (ostatnia)



Jak pewnie uważni czytelnicy zauważyli, nie posługuję się nigdzie określeniem "podręcznik szkolny". Jest to z mojej strony działanie celowe, gdyż uważam, że w Polsce nie istnieją podręczniki szkolne przeznaczone do nauki języka angielskiego. Owszem, jest spora liczba podręczników kursowych, lecz nie istnieje podręcznik napisany z myślą o Polakach, który byłby czymś więcej niż zbiorem trywialnych tekstów polepionych kolorowymi obrazkami i ćwiczeniami leksykalno-gramatycznymi. Dzieje się tak z dwóch przyczyn. Po pierwsze, pozwoliliśmy przejąć rynek wydawniczy potentatom zagranicznym, którzy realizują własną politykę wydawniczą. Po drugie, w głupocie i bezmyślności pozwalamy (rękami Ministerstwa Edukacji Narodowej), by podręczniki były takie, jakie są. Nie stawiamy żadnych wymagań, nie domagamy się, aby podręcznik SZKOLNY był czymś więcej niż podręcznik kursowy.

A przecież podręcznik szkolny powinien prezentować i realizować pewną filozofię edukacyjną. Mówiąc prostszymi słowami – powinien prezentować pewną wizję świata. Podręcznik powienien jasno wskazywać priorytety edukacyjne, powienien wskazywać, na co stawiamy jako społeczeństwo i edukatorzy. Jeśli przyjrzymy się podręcznikowi do języka angielskiego, widać jasno, że wolimy wizję świata, która jest fragmentaryczna, niespójna i strywializowana. Podręczniki są o wszystkim i o niczym, a prędzej można w nich znaleźć informacje o przysłowiowej "dupie maryni" niż wiadomości, które wykraczają poza "tu i teraz". Nie mam tutaj za złe wydawnictwom zagranicznym czy krajowym przygotowywania takich podręczników. Wydawnictwo służy zarabianiu pieniędzy i przygotowuje pewne produkty tj. podręczniki. Gorsza sprawa, że my na te produkty się godzimy.

Jak rozwiązać taką sytuację? Jednym z wyjść wydaje się konkurs ministerialny, gdzie podstawą opracowania podręcznika byłaby specyfikacja dokładnie określająca, co chcemy otrzymać od wydawcy oraz to, czego NIE chcemy. W specyfikacji można określić, że w podręczniku nie wolno umieszczać zadań zamkniętych. Można też zakazać praktyk w rodzaju mnożenia komponentów podręcznika. I tak dalej, i tak dalej. Wydawcy, którzy wygrywają taki konkurs, zostają dopuszczeni do przygotowywania podręczników szkolnych odpowiadających naszej wizji edukacyjnej. Pozostałym dziękujemy. Można się też zastanowić nad tym, czy taki konkurs miałby być organizowany cyklicznie, czy też MEN powinno wydać zbiór zaleceń, których wydawcy mają przestrzegać. Uważam jednak, że powinniśmy przestać traktować podręczniki do języka angielskiego jako produkt, gdzie jedynym kryterium ich opracowywania jest zysk wydawcy. Przede wszystkim podręcznik powinien odpowiadać pewnej wizji edukacyjnej.

Skąd wziąć taką wizję? Uczciwie odpowiem tutaj, że nie wiem (a przynajmniej "jeszcze nie wiem"). Zastanawiając się nad kwestiami związanymi z podręcznikami doszedłem do miejsca, gdzie wkraczamy już w obszar polityki, obszar, gdzie trzeba decydować o wizji państwa i społeczeństwa. Kto i w jaki sposób miałby decydować to już zupełnie inna "bajka". Zostawmy to na razie.

Czy podręczniki do języka angielskiego się zmienią w perspektywie kolejnych kilku lat? Odpowiedź jest prosta: nie. Po pierwsze, MEN nie podejmuje żadnych działań, aby przygotować i wdrożyć długofalową sensowną politykę kształcenia naszych dzieci. Po drugie, zmiany nie leżą w interesie wydawców. O wiele prościej i wygodniej (i taniej!) jest przygotowywać nowe podręczniki na bazie starych oraz korzystać ze sprawdzonych rozwiązań. Jakakolwiek innowacja to niepotrzebne ryzyko oraz dodatkowe koszty reklamowania produktu o odmiennej filozofii. Jeśli nie pojawią się czynniki zewnętrzne, np. nowe wymagania MEN, czy zbuntowani nauczyciele żądający nowych, innych książek, wydawcy nie zmienią swojej polityki. Musimy tu też pamiętać o tym, że opracowanie podręcznika przeznaczonego wyłącznie na rynek polski jest po prostu mało opłacalne. Krajowe wydawnictwa z kolei nie dysponują wystarczającymi środkami finansowymi, by samodzielnie opracować serię podręczników i wprowadzić ją na rynek.

Wspominam wyżej o "zbuntowanych" nauczycielach. Model sprzedaży podręczników na rynku polskim polega na tym, by bezpośrednio dotrzeć do nauczycieli i przekonać ich, że książki naszego wydawnictwa są najlepsze. W tym celu wydawcy zatrudniają reprezentantów handlowych, którzy po prostu odwiedzają szkoły i rozmawiają z nauczycielami. Nauczyciele są "zachęcani" na różne sposoby, aby dokonać właściwego wyboru. Przede wszystkim wydawnictwa rozdają tzw. gratisy, czyli podręczniki, podręczniki nauczyciela, dodatkowe materiały itd. Nauczyciele są też zapraszani na spotkania zwane szumnie "konferencjami", gdzie mogą spotkać się z innymi nauczycielami (a kto nie lubi się spotkać ze znajomymi) oraz otrzymać dyplom uczestnictwa, który jest im potrzebny do awansu zawodowego. Oczywiście na takiej konferencji przekonywani są, że książki wydawnictwa XYZ są najlepsze. Aby dyrektorzy szkół nie protestowali przeciwko takim praktykom, wydawnictwa sponsorują konkursy szkolne i międzyszkolne (książki na nagrody zawsze się znajdą), fundują sprzęt multimedialny czy po prostu książki do biblioteki szkolnej. Nikt nie będzie przecież gryzł ręki, która go głaszcze.

Takie praktyki są bardzo opłacalne dla wydawnictw, gdyż decyzję o wyborze podręcznika podejmuje nauczyciel. Jeśli przyjmiemy, że jeden nauczyciel uczy trzy klasy (sześć grup), wówczas jego decyzja oznacza zakup setki podręczników. Przekonujemy jednego człowieka, a wyskakuje nam sprzedaż rzędu kilku tysięcy złotych. Jeśli przekonamy wszystkich anglistów w szkole, aby korzystali z naszych podręczników, zapewniamy sobie sprzedaż roczną rzędu kilkunastu tysięcy złotych. Zwróćmy uwagę na to, że sami uczniowie, ani ich rodzice nie mają NIC do powiedzenia przy wyborze podręcznika. Nauczyciel decyduje więc o sposobie wydatkowania CUDZYCH pieniędzy, kierując się przy tym w dużym stopniu własnym interesem, czy też interesem szkoły. Myli się natomiast ten, kto sądzi, że nauczyciele dokonują solidnych, dogłębnych analiz podręczników dostępnych na rynku. Po pierwsze, podręcznik sprawdza się w działaniu, co oznacza, że należałoby pouczyć z niego przez rok, aby mieć podstawę do wygłaszania uzasadnionych opinii. Po drugie, podręczników jest na rynku zatrzęsienie, więc żaden nauczyciel nie jest w stanie obejrzeć wszystkich książek, a co dopiero przetestować je w działaniu. Po trzecie, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, więc mamy swoje zwyczaje, upodobania i uprzedzenia.

W jaki sposób nauczyciele podejmują decyzje o wyborze podręcznika? Strategii jest tylu, ilu ludzi, a najczęściej mamy do czynienia z wypadkową kilku. U niektórych nauczycieli obowiązuje "prawo pierwszych połączeń". Trzymają się kurczowo podręczników, z których byli sami uczeni, lub też przywiązani są do pewnego wydawnictwa i wierzą w niezłomnie w jego wyższość i nieomylność. Często o wyborze podręcznika decyduje szata graficzna (stąd tyle kolorów, zdjęć i obrazków), albo oferta gratisów. Nauczyciele wybierają też podręcznik, kierując się względami emocjonalnymi. Zdarzyło się tak w mojej karierze, że jedna z koleżanek z czystej przekory i złośliwości nagle podjęła decyzję o zmianie podręcznika nie informując o tym pozostałych anglistów. Chciała sobie w ten sposób podbudować ego i zaistnieć w szkole. Well, we are all only human... Zdarzają się też takie sytuacje, że nauczycielowi po kilku latach znudzi się podręcznik i nagle szuka czegoś nowego. Niektórzy nauczyciele chcą wręcz mieć do czynienia z nowymi podręcznikami, więc ustawicznie wprowadzają do szkoły nowości. Ważną rolę odgrywa też trend. Spotkało to wydawnictwo Egis, które wstrzeliło się w rynek zupełnie przypadkiem z podręcznikiem "Enterprise" pod koniec lat 90-tych zeszłego stulecia. Po dekadzie dominacji wydawnictwa OUP wielu nauczycieli było już znudzonych i przekarmionych, więc z radością powitali nowości. Jak widać, rynek podręczników nie różni się niczym od innych... Podręczniki wybiera się też niekiedy stadnie, gdyż poczucie przynależności do pewnej grupy jest dla nas bardzo ważne. Sprawdza się tutaj zasada "One million flies can't be wrong...".

Taka sytuacja jest bardzo wygodna dla wydawnictw. Decyzje o zakupie podręczników podejmowane są przez jedną osobę, niekiedy przez kilka. Osoby te nie liczą się z kosztami, ponieważ nie wydają swoich pieniędzy. Wybór jest często wypadkową kilku czynników, więc wydawca stara się odgrywać jak największą rolę w tym procesie i koniecznie chce szeptać do ucha nauczycielom "Pick me... pick me... pick me...". Dopóki więc nauczyciele nie "postawią się" wydawnictwom i nie zażądają innych książek, sytuacja się nie zmieni. Bunt nauczycieli musiałby jednak przyjąć formę zorganizowaną (może jakaś fundacja czy stowarzyszenie na rzecz polepszenia zawartości książek do angielskiego), gdyż jednostki nie mają wielkiego wpływu na wydawców. Nie oszukujmy się jednak tutaj – prawdopodobnie jedynie niewielka część anglistów miałaby ochotę na takie zmiany.

Póki co, sytuacja raczej nie ulegnie zmianie. Podręcznikami do języka angielskiego będzie nadal rządziła "konwencja pop", czyli o wszystkim i niczym bez ładu i składu. Bliżej będzie podręcznikowi do wszelkich "Bigbrotherów" czy programów Kuby Wojewódzkiego, gdyż filozofią autorów i wydawców jest "miło, lekko, przyjemnie, ciut kontrowersyjnie, lecz bez przesady". Wydawnictwa polskie nie zdecydują się na przełamanie tego trendu, gdyż nie mają odpowiednich zasobów finansowych, a także boją się konfrontacji z molochami o wypracowanej reputacji i ustalonej pozycji na rynku. Polscy autorzy będą nadal pełnili rolę pomocniczą, gdyż niepisanym prawem jest to, że dobry podręcznik to napisany przez kogoś z obco brzmiącym nazwiskiem. Podręczniki nadal będą jedynie adaptowane na rynek polski, gdyż prawa ekonomii są nieubłagane. Bardziej opłaca się przygotować jedną matrycę i wdrukować teksty polskie w część nakładu, niż tworzyć od podstaw książkę na potrzeby jednego kraju. Z takich podręczników będą się uczyć nasze dzieci i z nich będą czerpać wizję świata. Jedynie działania ze strony MEN lub opozycja ze strony zorganizowanej grupy nauczycieli (lub jedno i drugie razem) byłyby wystarczająco silnymi bodźcami, które mogłyby wpłynać na zmianę polityki wydawniczej i kształt podręczników do języka angielskiego.

Nie oczekuję tutaj od nikogo przyjęcia mojego punktu widzenia. Jeśli już jednak czytacie tego bloga, zastanówcie się nad jednym pytaniem: czy edukacja to "konwencja pop", czy może chodzi o coś więcej? Chętnie przeczytam Wasze komentarze.



wtorek, 19 lipca 2011

Konwencja pop, czyli rzecz o podręcznikach Cz. 3


W poprzednich dwóch wpisach omówiliśmy pokrótce aspekty fizyczne podręczników do języka angielskiego oraz sposób przygotowywania takich książek. Po raz zająć się ich zawartością merytoryczną oraz systemem sprzedaży książek.

Pierwszą rzeczą, jaką napotyka nasze oko na okładce, jest tytuł. Podręczniki do języka angielskiego posiadają tytuły krótkie, najczęściej jedno- lub dwuwyrazowe. Przyjęła się konwencja, aby wyraze te były angielskie. O tym, że dana książka jest podręcznikiem, jesteśmy informowani dopiero w podtytule, ponieważ nazwa książki (a najczęściej całej serii książek) musi być mocna. Przyjęło się więc, że tytułem jest "power word" (moje określenie), które musi być krótkie, łatwe do wymówienia i pozytywne w wydźwięku. Oto garść takich tytułów zaczerpnięta z list podręczników dopuszczonych do użytku szkolnego: New Friends, Starland, SuperKids, Look! (klasy IV-VI); Connections, Switch into English, Can Do, New Adventures, New Inspiration, Access, English in Mind, Challenges, To the Top, Say Yes! (gimnazjum). Wydawcy starają się grać na optymistycznych skojarzeniach na zasadzie "nowe jest lepsze" (powszechnie stosowane "new"). Inny kierunki to sugerowanie uczniom i nauczycielom innowacyjności i atrakcyjności podręcznika ("inspiration", "challenges", "adventures") albo odwoływanie się do inteligencji i spraw umysłowych ("in mind"). Niektórzy stosują też taktykę nazewniczą, którą można określić krótko: "pałą między oczy". Używanie wyrazow w rodzaju "super" czy zwrotów "say yes" albo "to the top" to już, delikatnie mówiąc, bombastyczność i przesada. Kiedy wchodzimy do szkoły średniej, która kończy się egzaminem maturalnym, tytuły już raczej nakierowują naszą uwagę na cel edukacyjny: Matura Masters, Success, Real Life, Matura Traveller, Matura Explorer, New Horizons. Ta akurat praktyka jest uzasadniona, ponieważ cel podręcznika jest jasno określony, lecz znowu widzimy nachalne nadużywanie "power words" w rodzaju "masters", "new", "success".

Taka praktyka tytułowania podręczników do języka angielskiego nie odbiega niczym od praktyk nazewniczych stosowanych w innych branżach. Produkt ma się wyróźniać i kojarzyć pozytywnie, może też intrygować, więc nazwa podręcznika musi być skonstruowana w sposób ciekawy i atrakcyjny. Nikt nie daje produktom leczniczym nazw chemicznych, ponieważ zwykły człowiek nie spamięta nazw w rodzaju "Cetirizini dihydrochloridum". Takie nazw źle się kojarzą, są zbyt uczone i trudne do zapisania. Nazwą leku musi być "power word", więc nasze "cetirizini di-cośtam" posiada ciekawą i intrygującą nazwę handlową "Zyrtec". Na podobnych zasadach konstruuje się nazwy samochodów czy innych produktów. Jak widać, dla wydawców podręczniki do języka angielskiego nie różnią się niczym od leków czy samochodów.

Wspominaliśmy już tutaj, że podręcznik jest skonstruowany z jednostek. Przeważnie w jednostce mamy do czynienia ze wszystkim po trochu. Jest tu tekst do czytania, tekst do posłuchania, ćwiczenia dające możliwość porozmawiania, odrobina gramatyki, sekcja poświęcona pisaniu. Wydawcy stosują różne strategie, niekiedy znajdziemy też ramki z wymową, albo informacje kulturowe. Podręczniki przygotowujące do egzaminów wypełnione są wszelkiego rodzaju radami i strategiami, które mają uczniowi pomóc w uporaniu się z tak arcytrudnym zadaniem jak rozwiązanie testu wielokrotnego wyboru...

O ile takie aspekty nauczania jak gramatyka czy wymowa są w miarę "neutralne", to często spotykam się z krytyką tekstów, jakie przeznaczone są do czytania i słuchania. Te teksty pełnią kilka funkcji w książce. Przede wszystkim mają one umożliwić uczniom zapoznanie się z wypowiedziami dłuższymi niż jedno zdanie. Teksty są również źródłem słownictwa z danego zakresu tematycznego, mogą też ilustrować stosowanie pewnych struktur gramatycznych, a także służą często jako podstawa do rozmów i dyskusji. O czym mamy więc rozmawiać? Wystarczy nam nawet krótkie zetknięcie z jakimkolwiek podręcznikiem, abyśmy zauważyli, że istnieje pewien zestaw żelaznych tematów, które się pojawiają oraz pewien żelazny zestaw tematów, które się NIE pojawiają. Doborem tematów rządzi tytułowa "konwencja pop".

Kolejny raz musimy wrócić do dwóch kwestii: kim są autorzy podręczników oraz do czego służy podręcznik. Dla tych, którzy nie czytali poprzednich wpisów z tego cyklu przypominam: autorzy to najczęściej Anglicy uczący angielskiego w Wielkiej Brytanii lub w szkołach językowych na całym świecie; a podręczniki służą do zarabiania pieniędzy. Aby zrozumieć, w jaki sposób ukształtowała się "konwencja pop", musimy pokrótce przyjrzeć się autorom i wydawcom.

W książkach Toma Clancy'ego spotkałem kilkakrotnie zdanie: "Talent goes where the money is". Zastanówmy się, jakie pieniądze znajdują się w branży edukacyjnej. Otóż zarobki nauczycieli języka angielskiego są bardzo niskie. Stawka za godzinę (60 minut) uczenia to kilkanaście funtów, a pamiętajmy, że nauczyciel uczy w szkole językowej kilkanaście godzin w tygodniu. Za górną granicę uważa się trzydzieści godzin. Oznacza to, że przy stawce 15 funtów za godzinę, nauczyciel uczący 30 godzin zarabia 450 funtów tygodniowo brutto. Takie zarobki w Wielkiej Brytanii wpadają w kategorię zarobków gównianych. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ do uczenia angielskiego wcale nie trzeba mieć "talent", wystarczy być tylko Anglikiem i skończyć kurs CELTA (jest to jednomiesięczne szkolenie, które jest uznawane przez renomowane (sic!) szkoły językowe na całym świecie). Dlatego profesja nauczycieli angielskiego roi się aż od wszelkiego rodzaju rozbitków życiowych: osób, które straciły chęć pracy, albo zostały wywalone z roboty; osób, które chcą podróżować i zarabiać przy okazji pieniądze; osób, które nie potrafią sobie radzić we współczesnym społeczeństwie i rezygnują z wyścigu szczurów. Nauczanie języka angielskiego posiada niestety jeszcze jedną cechę – kariery się w tej branży nie zrobi. Człowiek zostaje "ticzerem" i jest to przeważnie bilet w jedną stronę. Jeśli "ticzer" nawet posiadał wykształcenie z innej dziedziny, po kilku latach wypada z obiegu i przestaje się liczyć na rynku pracy. W nauczaniu istnieje tylko jeden stopień zawodowy, jedna pozycja: ET, English teacher. Jedynie jednostki unikalne, ambitne i pracowite, mogą zostać DOS-em (Director of Studies) czy autorem książek, albo założyć własną szkołę językową. 99% ticzerów może jednak tylko egzystować na granicy minimum socjalnego, poza głównym nurtem społeczeństwa.

Właśnie dzięki takim a nie innym zarobkom w branży nauczania języka angielskiego znajduje się wyjątkowo duży odsetek "niebieskich ptaków" czy gospodyń domowych, dla których pieniądze są tylko dodatkiem do pensji męża. Jeśli nawet takie osoby decydują się pisać podręczniki do języka angielskiego, owoce ich pracy świadczą o ich mentalności i zainteresowaniach. Jeśli więc raziły was w podręcznikach do angielskiego infantylne tematy, czy brak jakiegokolwiek klucza doboru tekstów, przyjrzyjcie się autorom i już wiecie, jakiego to rodzaju ludzie. Płytka i infantylna książka, w której tematy kręcą się wokół globalnego ocieplenia, szokujących trywialności czy aktorów holywoodzkich to po prosty efekt pracy płytkiego i infantylnego autora, który postrzega uczniów jako osoby... płytkie i infantylne.

Dlaczego w podręcznikach nie znajdziemy pewnych treści? Otóż podręcznik do języka angielskiego nie jest wyłącznie efektem pracy autora. Ogromny wpływ ma redakcja, a ta kieruje się jedną zasadą: maksymalizacji zysków. Pierwszym kryterium przy pisaniu podręczników jest "nie wolno obrazić ucznia". A ponieważ ludzie są przeczuleni na wielu punktach, wydawcy świadomie pomijają różnorodne tematy. Skoro ludzie nie lubią rozmawiać o sprawach przykrych, wyrzućmy z podręczników śmierć, choroby czy wszelkiego rodzaju nieszczęścia, jakie mogą się nam przydarzyć. Można oczywiście zostawić abstrakty w rodzaju meteoru uderzającego w naszą planetę. Skoro pewne tematy mogą okazać się kontrowersyjne, wyrzućmy z podręczników kwestie narodowościowe, religijne czy światopoglądowe. Pamiętajmy też, że ludzie czują się niewygodnie lub wręcz źle, jeśli temat jest zbyt naukowy lub zbyt abstrakcyjnyl, więc starajmy się ich nie urazić. Takie tematy nie mogą się w książce znaleźć. Kolejnym trendem, jaki można zaobserwować w podręcznikach do języka angielskiego, to unikanie tzw. dominacji kulturowej. Uczniowi można zapodać kilka przydatnych zwrotów, lecz nie wolno przybliżać kultury brytyjskiej czy amerykańskiej, ponieważ byłby to "imperializm językowy", czyli poniżanie ucznia. Podsumujmy, podręcznik ma być jak piosenka wakacyjna czy holywoodzki hit: prosty, niekontrowersyjny i stereotypowy, gdyż uczeń ma wyjść z zajęć uśmiechnięty, radosny i pełen chęci powrotu do szkoły językowej. To przyniesie najwięcej zysków wydawcy. Czy jednak to przynosi najwięcej zysków uczniowi i społeczeństwu?

Wykonajmy kilka eksperymentów myślowych. Wyobraźmy sobie podręcznik, w którym nie ma żadnych zadań zamkniętych. Dla osób nieobeznanych z terminologią metodyczną: zadanie zamknięte, to takie, w którym nie trzeba podawać samodzielnie wymyślonej odpowiedzi, lecz należy jedynie dokonać wyboru spośród opcji nam dostępnych. Nie trzeba być tytanem intelektu, aby zauważyć, iż zadania zamknięte zabijają kreatywność i samodzielność. W testach wielokrotnego wyboru wystarczy zaznaczać mechanicznie odpowiedzi A lub B lub C. Zadajmy sobie pytanie, czy zależy nam na takim właśnie społeczeństwie; na pozbawionych kreatywności i samodzielności biernych "zaznaczaczach"? Kolejny eksperyment myślowy: wyobraźmy sobie podręcznik do języka angielskiego, gdzie znajdują się teksty naukowców i filozofów. Najlepiej w wersjach oryginalnych. Wydawcy pewnie wyją tu ze wściekłości, gdyż takie teksty mogą obrazić czytelnika, gdyż będą "zbyt trudne i nudne". My jednak zadajmy sobie pytanie, czy nie warto się zaznajamiać z tekstami, które kształtowały naszą wspólną kulturę? Pamiętajmy też, że nasi uczniowie uczą się równocześnie innych przedmiotów: biologii, chemii, fizyki czy matematyki. Czy naprawdę będzie dla nich tak trudne przeczytać tekst Jareda Diamonda, Carla Sagana czy Francisa Cricka?

Trzeci eksperyment będzie już wymagał od nas wspięcia się na palce. Wyobraźmy sobie podręcznik do języka angielskiego, w którym znajdą się informacje o Polsce, o naszej symbolice narodowej, czy historii. Zdarza się przecież tak, że w rozmowie z obcokrajowcami musimy tłumaczyć im pewne kwestie czy zjawiska specyficznie polskie. Czy nie byłoby przydatne, aby podręcznik przygotowywał nas do takich rozmów? Niestety stoi to w sprzeczności z "konwencją pop", która zakłada zignorowanie wszelkich drażliwych tematów jak patriotyzm, czy etniczność. A potem dziwimy się, że nie znamy angielskich odpowiedników takich słów jak "godło narodowe", "osiedle mieszkaniowe" czy "województwo"...

Czwarty eksperyment będzie polegał na wyobrażeniu sobie podręcznika do języka angielskiego, gdzie znajdziemy ten sam tekst w wersji angielskiej i polskiej. Na lekcji angielskiego można przecież dokonać analizy obydwu tekstów, zastanowić się nad tłumaczeniem i jego jakością. Idealna okazja, aby przypomnieć sobie wiadomości z zakresu szeroko rozumianej gramatyki języka polskiego, więc mamy tu niejako "dwa w jednym". Nie tylko uczymy się angielskiego, lecz powtarzamy wiadomości z języka polskiego. Zaznajamiamy się z warsztatem pracy tłumacza. Trzeba tu jednak zapytać, jak taki podręcznik ma przygotować Anglik czy Amerykanin, który nigdy w Polsce nie był? Albo jak był i spędził tu kilka lat, to z ledwością nauczył się zamawiać piwo i białą kawę w restauracji? Ciekawe uwagi na temat zamykania się "ticzerów" i "expatów" w anglojęzycznych mikrospołecznościach można przeczytać zresztą na blogu Fluent in 3 Months (link pod wpisem).

Dla osób niezaspokojonych mam jeszcze piąty niewielki eksperyment: wyobraźmy sobie książkę, w której znajduje się polecenie "Naucz się tekstu na pamięć". Oburzone wycie rozlega się już chyba ze wszystkich stron. Wydawcy uznają takie polecenie za torturowanie bezbronnego ucznia, za przejaw jakiejś prehistorycznej dydaktyki. Autorzy wydawanych obecnie podręczników zapowietrzyli się pewnie dokumentnie, gdyż w ich przekonaniu nie wolno zmuszać uczniów do takich "nonsensownych" czynności. A przecież uczenie się tekstu na pamięć pomaga wyrobić koncentrację oraz wyczulenie na szczegół. Pozwala nam też przygotować się do wykonywania czynności nudnych, ale niezbędnych w późniejszym życiu zawodowym. Niestety stoi ono w jaskrawej opozycji do "konwencji pop", która stanowi, że wszystko musi być proste, łatwe, przyjemne i zajebiste.

Przypuszczam, że przynajmniej kilka osób roześmiało się na głos czytając cztery powyższe akapity, lub przynajmniej pokręciło z politowaniem głowami. "Co to za bzdury?", pomyśleliście sobie. A teraz zastanówcie się, dlaczego tak myślicie. Jeśli trudno wam zmienić perspektywę patrzenia, oznacza to, że obcowanie z podręcznikami do języka angielskiego już ukształtowało wasz sposób myślenia. I tutaj dochodzimy wreszcie do sedna rozważań.




Przydatne linki:

Listy z podręcznikami dopuszczonymi do użytku szkolnego w Polsce tutaj

Kim jest Jared Diamon tutaj

Kim był Francis Crick tutaj

Kim był Carl Sagan tutaj

Blog Fluent in 3 Months i wpis Why moving to a country may not lead to learning the language & what learners & expats CAN do tutaj