Pokazywanie postów oznaczonych etykietą angielski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą angielski. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 11 października 2016

Mistrz Ciętej Riposty i Ania



Coś się dzisiaj nostalgicznie zrobiło, więc taka historia sprzed kilkunastu lat. Uczyłem w Zespole Szkół Ekonomicznych w Bielsku-Białej, podobno był to język angielski. Jak się pewnie domyślacie, w szkole przeważały uczennice, a wicedyrektor w swojej złośliwości postanowił mnie uszczęśliwić wychowawstwem całkowicie żeńskiej klasy. Dostałem więc te trzydzieści dziewcząt...

Miałem ja sobie taką małą salkę w przyziemiu, był to chyba dawny składzik węgla. Ot, miejsce na sześć czy siedem ławek, jedno zakratowane okno na poziomie gruntu, rozpadająca się szafka, mała tablica, dwa kawałki kredy.

Wicedyrektor – były wojskowy zamordysta, ranny ptaszek – przywalił mi zajęcia na 7:10. Pora wybitnie gówniania. Jak mawiał jeden profesor: 
Za późno na udój krów, za wcześnie na udój studentów. Zawsze rano przyjeżdżałem do szkoły w nastroju mocno skrzywionym. Sarkazm i złośliwość ze mnie buchały, aczkolwiek łagodziła je cudowna pani w sklepiku szkolnym, która robiła zajebiste bułeczki z szynką, serkiem i sałatkami. Przez dwie godziny trwał mój rozruch, a potem już jakoś dało się żyć. Najgorzej było z moją klasą, ponieważ panny miały milion problemów od samego rana. Stosowałem więc metodę na psa rasy bernardyn: niech sobie skaczą, niech sobie robią co chcą, ja zachowuję kamienny spokój. Jak bernardyn, po którym łazi stado dwulatków.

Oszczędzę wam relacji z tego, co się działo przez dwa lata i przeskoczymy od razu do akcji głównej.

Był to już cieplejszy miesiąc. Pół mojej klasy ma W-F, a druga połówka ma angielski ze mną. Czołgam się powolutku na zajęcia, kupuję bułeczkę, wolnym krokiem podchodzę do sali. Jeszcze przed drzwiami dostaję radosny opierdol od przewodniczącej klasy, co mi się tak wolno dzisiaj idzie. Reszta panien oparta o ściany nadal śpi. Nie chce mi się nawet odpowiadać zwykłym tekstem ("Ja jestem maszynistą i beze mnie ten pociąg nie odjedzie."). Otwieram salę, wpuszczam dziewoje i sam człapię za nimi.

Panny kładą się pokotem na ławkach i dosypiają. Ja rozwijam sobie bułeczkę, przewodnicząca klasy szczebiocze radośnie, czy dam jej gryza. Patrzę się na nią spojrzeniem mówiącym, że dać to jej mogę... Folię po bułeczce.

Nagle otwierają się drzwi!

Wpada jedna z moich panienek klasowych, jedna z najlepszych uczennic w szkole, łapie za krzesło i siada z rozmachem przed moim stoliczkiem. Urwała się z W-F, cała radosna jak skowronek i uśmiechnięta.
– Przyszłam, żeby panu coś powiedzieć! – Ania wali do mnie radośnie, jakbym cholera sam nie wiedział, że ma jakiś interes. No ale jak już tu przylazła i zawraca mi głowę, nie mogę jej zignorować, bo jem bułkę, mam poprowadzić lekcję, a ona ma być na W-F.

Pora uruchomić słynny sarkazm Pana Profesora Romana O.
Nawet na nią nie patrzę, delektuję się bułą i bez zmrużenia okiem odpalam. – Tak, Aniu. Wiem, co chcesz mi powiedzieć. Jesteś w ciąży.

Ania na to… – A żeby pan wiedział, panie profesorze. Termin mam na koniec września i chciałam powiedzieć, że mam zwolnienie z W-F do końca roku i żeby mi pan to wpisał do dziennika. Wpisze pan?

Wstała i pognała dalej.

Ja patrzę na klasę... Klasa na mnie... Po pięciu sekundach ryk śmiechu, a przewodnicząca na cały głos. – Jezu, jaką pan ma minę!!!

Kurtyna.
Tak, Ania urodziła w klasie maturalnej. Zdała maturę i została bohaterką, która pokonała Mistrza Ciętej Riposty, czyli mnie.

A ja zanoszę dzięki pod niebiosa, że wtedy nie było komórek z aparatami i filmikami, bo by mi żyć nie dały. Zresztą i tak nabijały się ze mnie do wakacji.


(Imię bohaterki zmienione, gdyż interesuje nas opowieść, a nie personalia.)

(Wpis po raz piewszy pojawił się na grupie Nauczyciele Angielskiego na Facebooku.)

sobota, 26 września 2015

Czy czeka nas syndrom hiszpański?



Na terenie Europy znajdują się kraje, gdzie obywatele posługują się doskonale językiem angielskim. Przykładami mogą być Szwecja i Norwegia. Na drugim końcu znajdują się państwa, gdzie ludność uczy się co prawda angielskiego, jednak ze znajomością tego języka bywa różnie. Legendy krążą o Włochach, Hiszpanach i Grekach, którzy po wielu latach uczenia się angielskiego ledwo potrafią sklecić zdanie w tym języku. Obserwując sytuację w Polsce, dochodzę do wniosku, że pomimo mojego gorącego pragnienia, by naród polski władał angielskim jak Północy, skręcimy raczej w rejony południowe. Czeka nas syndrom hiszpański. Skąd taki wniosek?

1. Szokujący wykres

Co roku przeglądam sprawozdania przygotowane przez CKE, by zapoznać sie ze szczegółowymi danymi nt. wyników matur i egzaminu gimnazjalnego z języka angielskiego. Kiedy pobrałem i zacząłem czytać tegoroczne sprawozdanie z egzaminu gimnazjalnego, opadła mi szczęka na widok poniższego wykresu.

źródło: Osiągnięcia uczniów kończących gimnazjum w roku 2015. Sprawozdanie z egzaminu gimnazjalnego 2015. CKE, Warszawa


Wykres przedstawia rozkład wyników uzyskanych przez uczniów w arkuszu standardowym na poziomie rozszerzonym. Analizując go można zauważyć kilka prawidłowości.
Przede wszystkim rzuca się w oczy brak krzywej dzwonowej Gaussa, która powinna pojawić się, gdyż mamy do czynienia z pewnym zjawiskiem statystycznym. Widać, że zamiast niej mamy niemalże odwrotność krzywej dzwonowej Gaussa (!), a to oznacza, że albo jest coś nie tak z samym egzaminem (konstrukcją arkuszy? standaryzajcą? przebiegiem?), albo z samymi uczniami. Być może mamy też do czynienia z kombinacją tych przyczyn.
Skupmy się jednak na samym wykresie. Widzimy dwa wyraźne szczyty na jego końcach, a to oznacza, że wyniki uczniów możemy podzielić się na trzy grupy. Bliżej punktu zerowego mamy grupę wyników słabych, gdzie uczniowie uzyskali najczęściej 8–16%. Jest to wyniki dramatycznie niski, biorąc pod uwagę, że do egzaminu na poziomie rozszerzonym przystępują uczniowie, którzy uczyli się angielskiego przez 6 albo 9 lat.
Na drugim końcu wykresu lokują się wyniki bardzo dobre, a szczyt przypada na 98%. Odsetek uczniów, którzy uzyskali tak spektakularne wyniki jest niższy niż odsetek uczniów słabych.
Pośrodku znajdują się „przeciętniacy”, których na normalnym egzaminie powinno być najwięcej. Na krzywej dzwonowej Gaussa tutaj właśnie znalazłby się szczyt wykresu.
Jak widać, już na poziomie gimnazjum młodzież dzieli się na trzy wyraźne grupy: (1) uczniów beznadziejnie słabych, którzy nie potrafią uporać się z zadaniami; (2) uczniów przeciętnych, których jest zadziwiająco mało; (3) uczniów mocnych, którzy osiągają doskonałe wyniki.

2. Co stoi za szokującym wykresem?
Zastanówmy się, skąd biorą się te trzy grupy uczniów. Najprawdopodobniej pierwsza grupa, uczniowie słabi, to uczniowie, którzy pogubili się w gimnazjów. Mogą mieć spore zaległości ze szkoły podstawowej lub nie mają odpowiedniego wsparcia w domu. Na pewno istnieje też pewna grupa uczniów, którzy mówiąc językiem potocznym „kładą lachę” na egzaminie na poziomie rozszerzonym, gdyż jego wyniki nie są uwzględnianie przy rekrutacji do szkoły ponadgimnazjalnej.
Grupa trzecia, uczniowie mocni, to najprawdopodobniej produkt elitarnych gimnazjów, świetnych nauczycieli lub troskliwych rodziców, którzy posyłają dzieci na kursy i korepetycje. Aby uzyskać wynik na poziomie 96–98%, a taki wynik ma ok. 6% uczniów (ok. 17,000 osób), należy angielskiego uczyć się przez kilka lat w sposób staranny i systematyczny. Wyniki perfekcyjne, czy prawie perfekcyjne, nie są nigdy wynikiem przypadku.
Uczniowie przeciętni są natomiast typowym produktem naszej szkoły. W zwykłych okolicznościach, typowe, średnio zmotywowane, średnio solidne dziecko uczone przez przeciętnego nauczyciela jest w stanie uzyskać wynik ok. 50%. Jeśli nie poślemy dziecka do elitarnego gimnazjum (nieważne czy prywatnego czy państwowego) ani nie wspomożemy nauki kursem czy korepetycjami, nasze dziecko uzyska mniej więcej takie wyniki.
Myślę, że te trendy będą się utrzymywać, a to oznacza, że – roughly speaking – jedna trzecia gimnazjalistów będzie umiała angielski bardzo dobrze, jedna trzecia – bardzo słabo, a jedna trzecia – tak sobie. Za takim stanem rzeczy kryje się kilka przyczyn.

3. Spowszednienie angielskiego
Prawdziwym przełom w dostępie do języka angielskiego nie nastąpił w 1989 roku, lecz kilkanaście miesięcy wcześniej, kiedy władza ludowa zaczęła wydawać zezwolenia na montaż… anten satelitarnych. Nagle na domach i blokach wykwitły „talerze”, a bogaci zyskali możliwość oglądania choćby kanału EuroSport po angielsku. Potem poszło już szybko: granice runęły, zaczęły się wyjazdy, księgarnie sprowadzały tysiące książek, kablówka zagościła w większości polskich domów.
Od dekady dokonuje się kolejny przełom związany z dostępnością języka angielskiego – coraz więcej Polaków zyskuje szerokopasmowy dostęp do internetu, a co za tym idzie dostęp do filmów, seriali oraz wszelkiej maści stron internetowych. Polacy znacznie się wzbogacili, więc wakacje w Hiszapnii czy na Chrowacji nie są już niczym niezwykłym. Sporo osób wyjechało jako emigranci zarobkowi do Wielkiej Brytanii, więc obecnie każdy ma syna, córkę, kuzyna, tatę czy znajomego w „jukej”. Wystarczy więc odkręcić kurek, a język angielski zacznie chlustać.
Ten stan rzeczy zaskutkował spowszednieniem języka angielskiego. Kiedyś angielski był wyznacznikiem statusu, a osób władających tym językiem było mało. Ukończenie filologii angielskiej było szczytem marzeń tysięcy Polaków (w tym autora bloga), więc kto tylko mógł walił na kursy i lekcje. W społeczeństwie polskim funkcjonował mem „Angielski to konieczność”. Te czasy jednak już minęły. Mając coraz większy kontakt z językiem angielskim przez blisko trzy dekady… przywykliśmy.
Obecnie angielski postrzegany jest już inaczej. Coraz częściej staje się tylko środkiem do celu lub narzędziem pracy. Pasjonaci tego języka zawsze byli i będą, jednak coraz więcej osób sięga po hiszpański, włoski czy chiński, gdyż te języki mają urok nowości. Angielski stał się częścią naszej rzeczywistości.

4. System uczenia w szkołach
Za spowszednienie języka angielskiego odpowiada też jego obecność w szkołach. Tu pozwolę sobie na niewielką polityczną dygresję – jak to jest, że nasze rządy, które przeważnie są słabe i nieskuteczne, zdobyły się nagle na taką konsekwencję i systematycznie wdrażały nauczanie języka angielskiego na wszystkich szczeblach nauczania? Przypadek? Wątpię… W skali państwa taki rzeczy nie dzieją się przypadkiem, więc bardzo jestem ciekaw, jakież to mechanizmy tutaj zadziałały.
By zrozumieć, jak przebiegało upowszechnianie się angielskiego w polskich szkołach, znowu musimy wrócić do połowy lat 80. ubiegłego wieku. Filologie wypuszczały rokrocznie niewielu absolwentów, a tajemnicą pozostaje, gdzie oni trafiali. Można zgadywać, że część anglistów lądowała w centralach handlu zagranicznego bądź zostawała lektorami na uczelniach wyższych. Na pewno nie szli oni do szkół. Podobnie działo się w okresie transformacji – dobra znajomość angielskiego gwarantowała dobrze płatną pracę w banku czy innej firmie, więc angliści nadal nie trafiali do szkolnictwa.
Sytuację zmieniło ustanowienie kolegiów nauczycielskich przez rząd Tadeusz Mazowieckiego. Pozakładane w 1990 roku NKJO wypluły pierwszych absolwentów trzy lata później. Sytuacja zmieniła się radykalnie, ponieważ wielu słuchaczy chciało podjąć pracę w szkole. Zresztą sama nazwa tych instytucji – „nauczycielskie” – jednoznacznie wskazywała na rodzaj kariery, jaką można było po nich podjąć. Angliści najpierw trafili do szkół w dużych miastach, a następnie stopniowo przeciekali do mniejszych miasteczek i wiosek. Obecnie ten proces już się zakończył – problemem staje się raczej ogromna rotacja anglistów w wielu szkołach.
Popatrzmy na liczby. O ile 20 lat temu uczeń stykał się z językiem angielskim dopiero w liceum, w chwili obecnej język ten towarzyszy mu właściwie od szkoły podstawowej. Zgodnie z tzw. „Nową podstawą programową” rozporządzenie MEN w sprawie ramowych planów nauczania w szkołach publicznych przewiduje setki (!) godzin na uczenie języków obcych; w pełnym dwunastoletnim cyklu jest to 1380 godzin (bez uwzględnienia 180 godzin na rozszerzenie w szkołach ponadgimnazjalnych). Oczywiście nie wszystkie te godziny przeznaczone są na angielski, lecz dla ogromnej większości uczniów jest to język wiodący.

5. Konsekwencje powszedniości angielskiego
Łatwo połączyć ze sobą powyższe informacje i dokonać ekstrapolacji trendów. Angielski spowszedniał i stracił urok nowości, więc w szkołach jego pozycja będzie coraz bardziej zbliżać się do „jeszcze jednego nudnego przedmiotu”. Zła to wiadomość dla nauczycieli angielskiego, gdyż poziom motywacji uczniów będzie spadał. A jeśli dodamy do tego zmiany cywilizacyjne w postaci megaatrakcyjnych gier i filmów – ba! arcyważnego w życiu młodych ludzi internetu! – z którymi musi konkurować szkoła…
Jeśli popatrzymy na uczniów en masse, widać wyraźne rysujące się trendy. Pewien odsetek dzieci, pędzonych kopniakami rodziców, uczy się i będzie się uczył angielskiego. Wykształceni rodzice oraz właściciele firm zdają sobie sprawę, że „bez angielskiego w życiu ani rusz”, więc chcą wyposażyć dzieci w to cenne narzędzie. Angielski przyda się lekarzowi czy informatykowi, a i biznes rodzinny prowadzi się łatwiej, kiedy językiem Szekspira sprawnie się włada. Od tego są szkoły dwujęzyczne, kursy językowe z native speakers czy korepetycje, na które chodzi się latami.
Nie wszyscy jednak mają tak przewidujących czy zasobnych rodziców. Dzieci tylko „dopilnowane” nie poradzą sobie z przyswojeniem tego języka. Pomimo swoich starań, będą znały co najwyżej proste struktury i trochę słownictwa, gdyż tylko to można przyswoić w szkole na zajęciach. Oczywiście są szkoły lepsze i gorsze. Są wspaniali nauczyciele-pasjonaci, którzy wiele nauczą pomimo biurokracji i przeciążenia pracą. Pamiętajmy jednak, że nie każdy jest pasjonatem i nie każdy uczy orłów. Uczniowie, którzy nie chcą się uczyć nie wyniosą ze szkoły nic.
Jasnym więc jest, że czeka nas syndrom hiszpański: Polacy będą obyci i osłuchani z językiem angielskim, jednak dla większości z nich wyjście poza najprostszą komunikację będzie niemożliwe, albo przynajmniej bardzo utrudnione. Quod erat demonstrandum.

poniedziałek, 1 września 2014

Jaki angielski będzie nam potrzebny?


TL;DR na końcu wpisu

Kiedy zacząłem uczyć się języka angielskiego prawie 30 lat temu, nie wiedziałem jeszcze, że całe moje życie będzie się wokół niego kręcić. Angielski służył mi wówczas do tego, by poczytać książkę przywiezioną przez rodziciela z zachodnich wojaży albo by… napisać do niemieckiej, hamerykańskiej lub japońskiej firmy z prośbą o prospekty (zawsze odpisywali!). Ćwierć wieku przeleciało jak z bicza strzelił i bęc! na początku XXI wieku angielski stał się właściwie lingua franca. Wyrasta obecnie pokolenie – a może raczej kasta – ludzi, dla których język angielski jest równie ważnym środkiem komunikacji, co język ojczysty.
Dlaczego piszę o kaście? Świat zdaje się obecnie rozpadać na dwie sfery: sferę tych, którzy znają angielski i inferno tych, którzy nie znają go. Linia podziału nie przebiega bynajmniej między krajami anglojęzycznymi i nie-anglojęzycznymi, a o przynależności do grupy wybranych nie świadczy urodzenie. Znajomość języka angielskiego to rzecz nabyta, więc kasta osób władających angielskim przekracza granicę narodowości i państwowości. Namacalny staje się już tzw. Global English, który służy do komunikacji między tzw. non-native speakers. Warto sobie zadać pytanie, jakim angielskim będziemy się posługiwać za 10-20 lat.
Po pierwsze, by móc obcować z wiadomościami i kulturą, trzeba będzie znać doskonale brytyjską lub amerykańską odmianę angielskiego. Rzecz jasna istnieje wiele odmian tego języka, lecz dominację utrzymają British English i American English – bo książki, bo filmy, bo muzyka, bo gry, bo aplikacje, bo portale z wiadomościami i gazety… Czy mam jeszcze coś tłumaczyć? Jeśli będziemy chcieli poczytać lub pooglądać coś w języku angielskim i docenić to w pełni, nasz zasób słownictwa biernego będzie musiał obejmować kilkadziesiąt tysięcy jednostek leksykalnych (nie żartuję). Jednak taka znajomość języka… nie będzie nam już wystarczać.
Do sprawnego funkcjonowania będzie nam potrzebna „druga noga” w postaci angielskiego zawodowego. To zupełnie inna sfera niż angielski „mainstreamowy”; ważna jest znajomość specyficznego słownictwa, wyrażeń, oraz branżowego slangu. Angielski zawodowy (English for Vocational Purposes) już staje się coraz ważniejszy, a dzieje się tak z wielu powodów. Literatura zawodowa najczęściej dostępna jest w języku angielskim (coś o tym wiedzą choćby lekarze). Instrukcje obsługi maszyn i urządzeń – angielski. Język wewnętrzny korporacji – angielski. A handluje się w języku… tak! angielskim.
So far, so good. Czytelnik pewnie wzrusza ramionami i burczy pod nosem: „No i co w tym dziwnego? To oczywiste oczywistości, że potrzebny mi będzie angielski zawodowy, a znajomość mejnstrimowej angielszczyzny również będę musiał nieustannie pogłębiać”. Spokojnie, właśnie dotarliśmy do trzeciej sfery językowej, czyli wspomnianego wcześniej Global English.
W pewnym uproszczeniu przyjmijmy, że globalny angielski (globang? globisz?) to odmiana języka angielskiego, jaką posługują się między sobą non-native speakers. Język angielski jest przecież obecnie zawłaszczany przez hordy wschodnioeuropejczyków, Azjatów, czy mieszkańców Ameryki Południowej. A co jest zawłaszczone i przeżute, będzie musiało się zmienić. Globang będzie z pewnością miał swoją wymowę (a raczej różne wymowy), dojdzie też do zmian i przesunięć w słownictwie, a kto wie, może nawet padnie twierdza gramatyki. Jednak najciekawsze będzie to, że globang najprawdopodobniej wymusi na nas… zejście z anglistycznych wyżyn. Nie każdy bowiem użytkownik angielskiego będzie się nim posługiwał płynnie i bezproblemowo. Często będą się zdarzać takie sytuacje, kiedy jeden z rozmówców będzie znacznie przewyższał umiejętnościami drugiego. Nie pozostaje wtedy nic innego jak swoisty „downgrading”, czyli mówiąc po ludzku – dostosowanie się do mniej biegłego rozmówcy.
Ten „downgrading” będzie wymagał od nas sporej świadomości językowej, wyczulenia na umiejętności i intencję naszego rozmówcy. Będziemy musieli nauczyć się operować sprawnie naszym angielskim niczym zoomem fotograficznym, raz upraszczając nasz angielski do granic bólu, a innym razem wspinając się na przysłowiowe czubki palców. W rozmowie z Anglikiem czy Australijczykiem będziemy posługiwać się – wymyślmy jakąś fajną nazwę – High Ultra-Proper-Super-Duper English (Hupsden), a popijając piwo na wakacjach w Chinach będziemy komunikować się pozornie łatwym, lecz wyrafinowanym w swym uproszczeniu Globishem. Rzecz jasna, nigdy nie będziemy w sytuacji jednoznacznej.


TL;DR
Trzeba będzie znać „wysoką” angielszczyznę, odnogę boczną, czyli zawodowy angielski oraz globang. I trzeba będzie płynnie między nimi przeskakiwać.

sobota, 8 lutego 2014

Na co zwrócić uwagę ucząc angielskiego indywidualnie




Od ponad ćwierć wieku uczę angielskiego: daję korepetycje, udzielam lekcji, nauczam indywidualnie, robię „łantułany”. W tym artykule chciałbym podzielić się kilkoma obserwacjami, które uzbierały się przez te lata.

1. Dlaczego jedna stawka dla wszystkich jest lepsza od rozbudowanego cennika?

Wydawać by się mogło, że dobrą strategią wyceniania swoich usług jest dobieranie cen w zależności od poziomu czy typu zajęć. Aż kusi, aby za przygotowanie do matury czy egzaminów zażądać wyższej stawki. Dla mnie wygodniejsza jest strategia „flat fee” – wszyscy płacą taką samą stawkę. Oszczędza mi to kłopotu pamiętania od kogo mam skasować daną kwotę. Odpada problem tzw. krewnych i znajomych królika; temu dam niższą stawkę, bo pociotek, tamtemu policzę niżej, bo chodzi od kilku lat itp. Świat jest bardzo mały i wieść o tym, że jedni płacą kwotę X, a drudzy Y szybko się roznosi. Zaczynają się pretensje i kwasy. Od wielu lat stosuję prostą zasadę: dla wszystkich lekcja trwa tyle samo czasu, a mnie obciąża w takim samym stopniu uczenie szóstoklasisty co przygotowywanie dorosłego do BEC Higher.

2. Dlaczego nie należy uczyć członków rodziny?

Kierując się zdrowym rozsądkiem przyjąłem zasadę: rodziny nie uczymy. Wyjątek mogę zrobić dla własnego dziecka, ale to jedyna tego typu sytuacja. Rodzina – rozumiana mniej lub bardziej szeroko podchodzi przeważnie do tego typu zleceń w sposób bardzo… luźny. Pierwsze zaiskrzenie przeważnie występuje, kiedy pada stawka. Drugie zaiskrzenie ma miejsce, kiedy egzekwujemy punktualność i wywiązywanie się ze zobowiązań. No i po co nam to? Dlatego najprościej odpowiadać rodzinie: przykro mi, ale członków rodziny nie uczę.

3. Czy dojeżdżać do klienta?

Niektórzy klienci oczekują, że będziemy oferować lekcje z dojazdem. Wszystko zależy od naszej sytuacji finansowej i liczby zleceń, lecz ja doradzam zastanowić się i starannie rozważyć wszystkie za i przeciw. Dojazd to zmarnowana godzina przed zajęciami i druga po zajęciach, gdyż musimy na miejsce dotrzeć, a potem przemieścić się w inne miejsce lub wrócić do domu. Klient więc płaci nam za jedną godzinę, a zajmuje dużo więcej czasu. Kolejnym argumentem przeciw dojeżdżaniu jest dla mnie brak materiałów na miejscu. Nie wiem jak będzie z internetem, nie ma słowników i książek, a ze sobą mogę zabrać tylko ograniczoną ilość kserówek. Załóżmy bardzo komfortową sytuację: klient chce nam pokryć wszelkie koszty i zapłacić za trzy godziny. Nadal bym nie uważał takiej propozycji za korzystną, gdyż odwołane zajęcia kosztują mnie wtedy trzy razy więcej niż zwykle. Lepiej mieć trzy godziny z trzema różnymi uczniami. Rzadko zdarza się, by cała trójka odwołała zajęcia.
Oczywiście wszystko zależy od tego, czy dysponujemy odpowiednimi warunkami w domu. Jeśli nie, pozostają nam lekcje z dojazdem. Może zdarzyć się też tak, że przychodzimy do klienta na kilka godzin, ucząc dzieci, a potem kogoś z rodziców. Czym innym jest również miotanie się po dużym mieście, a operowanie na jednym osiedlu, które liczy sobie kilkanaście bloków.

4. Czy warto uczyć pary albo trójki?

Odpowiedź jest prosta – nie warto. Pomysł, aby chodzić na angielski z kolegą lub koleżanką, mają osoby, które chcą oszczędzić na kosztach. Nie możemy opłaty za dwie osoby podnieść dwukrotnie, więc sytuacja robi się mało ciekawa, kiedy jeden z uczniów notorycznie nie zjawia się na zajęciach. Jesteśmy stratni połowę wynagrodzenia, a do tego mamy jeszcze kłopot, gdyż trzeba zdecydować, co robić z uczniem, który się na lekcję stawił. Przyjmijmy jednak, że na lekcję chodzą obydwaj uczniowie jak w zegarku. Koleżanki mogą się bardzo ze sobą lubić,  ale jedna z nich będzie bardziej dominująca. I co wtedy? A jeśli jedna osoba łapie szybciej, a druga ma słabe uzdolnienia językowe? Kłopot… kłopot… kłopot… Jedyny wyjątek, jaki robię, to dla rodzeństwa, które rzecz jasna musi być mniej więcej w podobnym wieku i na podobnym poziomie językowym.

5. Dlaczego warto się specjalizować?

Ucząc języka angielskiego indywidualnie możemy ukształtować naszą ofertę i specjalizować się w pewnym kierunku. Rzecz jasna, nie można grymasić, gdyż klienci uznają nas za osobę trudną i odmawiającą, ale warto nastawić się przynajmniej na pewien przedział wieku, albo rodzaj języka. Ja mam obecnie ustawioną barierę na poziomie szóstej klasy – dzieciaków poniżej tego wieku nie uczę. W takim wypadku warto mieć zaufanego anglistę, do której można klienta odesłać. Powinniśmy też jasno określić, czy przygotowujemy do egzaminów, a także czy znamy się na jakiejś dziedzinie. Bądźmy jednak konsekwentni: jeśli uznamy, że nie jest nam straszna matura czy IELTS, trzeba się zaopatrzyć w tonę materiałów i śledzić dokładnie wszelkie zmiany w egzaminach.

6. Dlaczego trzeba budować biblioteczkę materiałów?

Skończyły się czasy, kiedy każdy w Polsce był początkującym, a szczytem marzeń było uczenie z podręcznika „Headway”. Obecnie rozstrzał poziomów jest spory i od kilku lat praktycznie zawsze jest ktoś początkujący, ktoś na poziomie CAE/CPE, ktoś uczący się języka biznesu itd. Dlatego warto zorganizować sobie biblioteczkę materiałów, w której powinny się znaleźć: podręczniki do gramatyki (ćwiczeniowe, nie teoria!), mniej i bardziej obszerne serie ze słownictwa, kilka typowych podręczników na różnych poziomach itp. Warto mieć pod ręką kilka słowników. Przyda nam się nie tylko słownik angielsko-angielski, lecz również angielsko-polski oraz słownik kolokacji. Zresztą dobry anglista zbiera różne fajne materiały odruchowo i jest to równie naturalne jak oddychanie. Rozważałbym też zakup małego ksero albo przynajmniej drukarki laserowej.

7. Dlaczego należy utrzymywać żelazny zapas kserówek?

Zdarzyć może się tak, że trzeba z uczniem powtórzyć jakieś zagadnienie, albo nauczyć go czegoś nowego. Uczniowie również zapominają zadań i książek, więc musimy być na tego typu sytuacje przygotowani. Zbierajmy więc w segregatorach kserówki w postaci ćwiczeń gramatyczny i leksykalnych, gier, piosenek itp. To się zawsze przyda. Jeśli w domu mamy drukarkę laserową, dbajmy o zapas papieru, aby można coś wydrukować „na szybko”.


8. Dlaczego należy szanować każdego klienta?

Musisz szanować każdego klienta. Wydaje się to być elementarną zasadą, lecz może przyda się pewne wyjaśnienie praktyczne. Zdarza się, że ktoś podejmie u nas naukę języka angielskiego, a potem nagle zrezygnuje, rozwalając nam grafik i starannie poukładane godzinki. No nic tylko zabić, no nie? Błędne przekonanie. Jeśli klient musi przerwać naukę, zrobi to i tak, a my nic na to nie poradzimy. Traktując go dobrze i solidnie, dajemy sygnał, że jesteśmy gotowi do dalszej współpracy. Klienci wracają, a także polecają nas innym osobom. Ktoś może pojawić się przelotnie w naszym domu, ale nigdy nie wiadomo, kogo do nas podeśle.
Zdarzają się niekiedy klienci trudni, upierdliwi i kłopotliwi. Cóż, takie jest życie. Zdarzały się takie sytuacje, gdy osoba bardzo wymagająca czy opryskliwa, pomagała mi w czymś, albo dysponowała ciekawymi kontaktami. Warto więc niekiedy zacisnąć zęby i dołożyć starań, by klient był zadowolony. A jeśli nie przekonuje cię takie podejście, powtarzaj sobie taką mantrę: ten człowiek płaci dokładnie takie same pieniądze, co każdy inny klient.

9. Co zrobić z klientem kłopotliwym?

Nasi klienci – nazywani pieszczotliwie przez anglistów „korkami” albo „dziećmi” – są źródłem wielkiej przyjemności, lecz również źródłem wielu kłopotów. Jednym z najboleśniejszych są odwołane nagle zajęcia. O ile wolny czas można jakoś zagospodarować, utraconych pieniędzy nikt nam nie zwróci. Możemy co najwyżej sugerować odrobienie zajęć, albo ustalić pewną odpłatność za zajęcia niezrealizowane z naszej winy (miłego egzekwowania). Po dwóch dekadach uczenia angielskiego mogę się pokusić o sformułowanie dwóch prawideł. Po pierwsze, zawsze przepada 30% zajęć w miesiącu. To są odwołania, wyjazdy, choroby, a choćbyś miał lepszy miesiąc, w następnym klienci sprowadzą cię do parteru. Druga zasada? Zawsze trafi się – pardon my French – tzw. „łajza”. Łajza jest to klient, który notorycznie kombinuje, gdyż najczęściej nie stać go na pełny miesiąc opłat. Wypadają więc bezustannie lekcje z powodu chorób, wyjazdów czy też magicznego zaklęcia „nie dam rady dzisiaj przyjść” (taki esemes przychodzi dzień wcześniej). Trzeba w sobie wyrobić łajzowykrywacz, a takiego klienta ustawić na ostatnią godzinę. Nie przyjdzie? Jesteśmy wolni.
Zdarzają się jednak sytuacje poważniejsze. Jeśli trafi nam się nazbyt energiczne bądź wręcz agresywne dziecko, które zacznie nam demolować lokal, musimy natychmiast porozmawiać z rodzicami. Jeśli uczeń zaczyna kombinować i przyłapiemy go na kłamstwie, łapiemy za telefon i rozmawiamy z rodzicami. Niestety zdarzają się sytuacje, kiedy niewiele to pomaga i skórka jest niewarta wyprawki. Wtedy klient wylatuje z lekcji.

10. Dlaczego maturzyści są z innej planety?

Klientami, którzy wymagają sporo dobrej woli są maturzyści. Mam tu na myśli osoby w ostatniej klasie szkoły średniej, które nagle odkrywają, że chciałyby zdawać maturę rozszerzoną z języka angielskiego. O ile przygotowanie do matury podstawowej w rok nie stanowi problemu (a raczej, nie stanowiło, gdyż reguły gry zmieniają się od września), o tyle zakres materiału, który wypadałoby powtórzyć lub przerobić w przypadku matury rozszerzonej jest ogromny. Oczywiście wzmiankowany rok jest i tak fikcją – mamy w najlepszym wypadku 30 tygodni do dyspozycji. Jednak to nie ogrom materiału sprawia, że uczenie maturzystów różni się od uczenia licealistów. Maturzyści to przeważnie panikarze, którzy podchodzą w nerwowy i chaotyczny  sposób do egzaminu. O dziwo, to właśnie oni często przychodzą nieprzygotowani (bo sprawdzian, bo polski, bo matematyka, bo studniówka, bo główka, bo niewyspałemsię), a napisanie kompletu wypracowań w domu zawsze ich przerasta (z powodów jak wyżej). Jednak trzeba pamiętać, że zadowolony z wyniku maturzysta to dla nas najlepsza reklama. Jeśli dostanie więcej procentów niż myślał, będzie o tym trąbił na prawo i lewo, tym samym informując potencjalnych klientów, że jest taki dobry nauczyciel, który czyni cuda.




wtorek, 6 sierpnia 2013

Jak uczyć się i nauczyć angielskiego?



W jednym z komentarzy Eadgyth postawiła szereg pytań. Przytaczam je w całości i postaram się zgodnie z życzeniem, w "dłuższy" sposób odpowiedzieć:

Komentarz niezwiązany z wpisem: czy mógłby Pan napisać dłuższy tekst o różnych sposobach nauki? Jakie Panu najbardziej się przydały? Z jakich najczęściej Pan korzysta, nauczając? Ja ostatnio odkryłam, że w moim przypadku jest kompletną stratą czasu czytanie reguł gramatycznych, nauka na blachę przykładów, a potem rozwiązywanie zadań -> zamiast tego biorę książkę, czytam ją, wypisuję interesujące konstrukcje gramatyczne i o wiele łatwiej wchodzą one do głowy :)

Języka angielskiego uczony byłem przy pomocy tzw. Grammar-Translation Method. Polegało to na tym, że wbijano mi do głowy gramatykę, a język ćwiczyłem tłumacząc zdania na polski i angielski. Jedynymi dostępnymi pomocami naukowymi były podręcznik Waldemara Martona oraz "Wielki słownik angielsko-polski i polsko-angielski", zwany też od nazwiska redaktora "Stanisławskim".  Bardzo lubiłem – i nadal lubię – uczyć się list słownictwa na pamięć. Wyglądało to w ten sposób, że wypisywałem sobie na kartce albo w zeszycie słówka angielskie, a obok niego wymowę i znaczenie polskie. Nauka wyglądała w ten sposób, że zaginałem pasek ze słówkami angielskimi i przepytywałem sam siebie. Jednorazowo potrafiłem tak przyswoić kilkadziesiąt wyrazów, a będąc odpytywanym przez mojego Nauczyciela potrafiłem przetrwać sesję liczącą ponad 1200 wyrazów...

Lubiłem – i nadal lubię – czytać angielskie i amerykańskie książki, które dzięki bogu znajdowały się w domu. Ojciec poprzywoził z różnych wojaży zagranicznych trochę literatury, więc było co czytać: periodyk "Destinies", opowiadania Briana Aldissa, powieści Clive'a Cusslera i Roberta A. Heinleina. Bardzo dużo korespondowałem: zdobyłem adres fan-klubu Tangerine Dream i pisywałem do jednego z belgijskich fanów. Zbierałem też katalogi i ulotki od różnych firm, a pisząc do The Twentieth Century Fox z prośbą o fotosy z filmu "Alien" natrafiłem na człowieka, których zainteresował się dzieciakiem zza Żelaznej Kurtyny i tak sobie pisaliśmy przez kilka lat.

Bardzo dużo skorzystałem ucząc języka angielskiego. Przez całe liceum uczyłem różnych ludzi – licealistów, dzieciaki, lekarzy i kogo popadnie. Powbijałem sobie przy okazji wiele regułek do głowy, zetknąłem się z wieloma zachowaniami ludzkimi i studia podjąłem dysponując sporym doświadczeniem. Lepiej jednak zdefiniować moją naukę języka angielskiego przez... BRAK. Nie miałem do czynienia przez siedem lat z native speakerami (skąd wziąć Anglika czy Amerykanina w podbeskidzkim miasteczku???), nie miałem angielskich podręczników do słownictwa i gramatyki, nie miałem ŻADNYCH materiałów do słuchania, nie stał do dyspozycji żaden absolwent filologii angielskiej. Jednak wiedza z leksyki oraz gramatyki wyniesiona z domu, z jednego słownika i kilku książek, pozwoliła mi przetrwać rok na prywatnej anglistyce (Bielsko Academy of Business), a następnie dwa lata na anglistyce.

Z prawdziwym "mówionym" angielskim zetknąłem się w Bielsku-Białej: kilku Amerykańców wykładało biznes na nowoutworzonej Bielskiej Akademii Biznesu (1991). Uciekałem przed wojskiem (wtedy służba wojskowa była obowiązkowa) i jakoś załapałem się na kierunek "filologia". Spotkały mnie tu dwie dobre rzeczy: tłumaczyłem wykłady z marketingu prowadzone przez Amerykankę imieniem Valery Iban (Hawajkę) oraz uczestniczyłem w zajęciach prowadzonych przez Elżbietę Jaszczurowską. Miałem więc do czynienia z prawdziwym angielskim liczonym w setkach godzin oraz z prawdziwym filologiem. Pani Jaszczurowskiej zawdzięczam teź zetknięcie się z książką życia, czyli "Advanced Vocabulary and Idiom" autorstwa BJ Thomasa. Dobrych nauczycieli poznacie po tym, jakie książki wam podetkną ;)

Jak uczę się angielskiego teraz? Najprościej na to pytanie odpowiedzieć: cały czas. Wykorzystuję każdą nadarzającą się okazję, by nauczyć się czegoś z angielskiego. Już wyjaśniam to bliżej. Menu telefonu komórkowego mam ustawione po angielsku (to zresztą cecha dobrego anglisty...). Język fejsbuka mam ustawiony na angielski, a bardzo dużo słówek nauczyłem się grając... w Farmillve. Obecnie nadrabiam zaległości serialowe i przyswajam z nich ogromne ilości słownictwa. Większość moich lektur – beletrystyka, lingwistyka, realioznawstwo – jest w języku angielskim. Kilku spośród moich znajomych to Australijczycy, Irlandczycy, Anglicy, Amerykanie, więc jest z kim pogadać. Jednak najlepszą okazją do uczenia się angielskiego to... uczenie go :) Wiele różnych rzeczy się pisząc książki i wykonując tłumaczenia. Właściwie każdą okazję wykorzystuję, aby przyswoić coś nowego. Robię to po prostu odruchowo.

Eadgyth zadała też takie pytanie: Z jakich (sposobów)najczęściej Pan korzysta, nauczając? Odpowiedź zapewne rozczaruje wiele osób. W moim uczeniu nie ma nic tajemniczego. Nie ma fajerwerków metodycznych, nie ma sztuczek i trików. Jeśli ktoś z Was oglądał niesamowity film "Kung Fu Panda", to pewnie zapamiętał dobrze przesłanie filmu: "Nie ma tajemniczego składnika". I tak samo można podsumować moje nauczanie – nie ma tajemniczego składnika. Po prostu uczeń ma się uczyć, a moje uczenie ma być dopasowane go jego potrzeba.

Pewnie narażę się wielu osobom – w szczególności uczelnianym metodykom (ale to jeden w jednego banda idiotów, bez wyjątków) – lecz uważam, że sposób na naukę nauka angielskiego jest bardzo prosty. Angielski składa się ze słownictwa i gramatyki, więc tego staram się nauczyć w pierwszej kolejności. Stosuję tu jednak swoją regułę "5/90/5", czyli: pięć procent czasu przeznaczamy na wyjaśnienia (po polsku albo po angielsku, zależnie od poziomu ucznia), dziewięćdziesiąt procent przeznaczamy na ćwiczenia, a pięć procent na... pogaduchy :D

Gramatykę staram się wyjaśnić jak najprościej i przechodzę od razu do przykładów. Uważam, że znajomość regułek nie jest ważna – o wiele ważniejsze jest poprawne mówienie i pisanie. Uważam – znowu kłaniam się bujającym w niebie metodykom i metodyczkom – że dryle językowe są ważne. Najpierw musimy opanować sposoby tworzenia zdania twierdzącego i przeczącego, a także zadawanie pytań. Potem można przechodzić do stosowania struktur w rozmowach i tekstach. Bardzo lubię serię Murphy'ego oraz książki Macieja Mataska.

Słownictwa uczę korzystając z kilku książek: "Elementary Vocabulary", "Intermediate Vocabulary" oraz "Advanced Vocabulary and Idiom" na miejscu pierwszym, a ostatnio odkryłem, że całkiem niezłe jednostki poświęcone słownictwu są w książkach Vince'a. Za świetną książkę uważam "Business Vocabulary in Use". Oczywiście nie ograniczam się do "tłuczenia" tylko kilku książek. W czasie lekcji rozmawiamy, a wtedy staram się wykorzystać każdą okazję, by coś wytłumaczyć albo dokładniej objaśnić.

Staram się też swoim uczniom wpoić dobre odruchy: sprawdzanie znaczenia słówek w słownikach; uczenie się angielskiego z książek, gier i seriali; dbanie o poprawność wypowiedzi. Moje uczenie jest też oparte na prostej zasadzie: "Nie ma ściemy. Nie ma lipy". Jeśli podaję jakąś regułkę, jestem jej w 100% pewny. Jeśli podaję znaczenie jakiegoś słówka, jestem w 100% pewny, że mówię prawdę. Jeśli zaś nie jestem czegoś pewny, to nie kłamię, ani nie ściemniam. Po prostu sięgam po odpowiednią książkę na półkę (a mam ich setki) albo po słownik (a mam ich kilkadziesiąt). Uważam bowiem, że bycie solidnym i prawdomównym to mój obowiązek.

Dlaczego tak bardzo podkreślam to bycie "w 100% pewnym". Otóż, często rozmawiam z moimi uczniami o szkole i wiadomościach im przekazywanych. Najczęściej jestem wtedy zdegustowany postawą ich nauczycieli: ignorują pytania, olewają ćwiczenia, bardzo często mówią na lekcjach bzdury. Potem ja muszę sprzątać i odchwaszczać. Obraz, jaki wyłania się z tego, o czym opowiadają mi uczniowie, jest bardzo przykry: większość nauczycieli przychodzi do szkoły by odbębnić swoje pięć czy sześć godzin i skasować wypłatę. Stoi to w opozycji do mojego kodeksu: ja uczę z pasją.

Kiedy ktoś pyta się mnie, jak uczyć się języka angielskiego, doradzam następujące rzeczy. Po pierwsze, ucz się systematycznie. Warto "podłubać"  w angielskim codziennie, co dwa dni, lub przynajmniej co tydzień. W nauce języka obcego ważna jest "masa", czyli przerobienie jak największej ilości ćwiczeń. Po drugie, ucz się tego, co jest ci potrzebne. Warto znać jak najwięcej słówek, ponieważ wtedy możemy się dogadać. Po trzecie, jeśli uczysz się angielskiego, sięgaj po AUTENTYCZNE źródła angielskiego: ucz się ze stron internetowych, czytaj książki, graj w gry, oglądaj seriale. Po czwarte, kup sobie dobry słownik – najlepiej sprawdza się "Longman. Podręczny słownik polso-angielski i angielsko-polski". Po piąte, ucz się PRZYKŁADÓW z dobrego słownika. Wbite do głowy przykłady "wyskoczą" same z głowy w odpowiednim czasie i miejscu.

Moje uczenie często przybiera postać tzw. "prucia sweterka". Zaczyna się lekcja, uczeń zadaje pytania lub ja o coś pytam, pojawia się problem i zaczynamy coś wyjaśniać, a potem... trzeba poćwiczyć. Niekiedy po prostu przegadujemy lekcję – po angielsku! – i wtedy też jest dobrze. Plan jest ważny, ale trzeba też być gotowym anulować najlepszy plan, kiedy pojawiają się pilniejsze potrzeby. Chwytamy wtedy za niteczkę i prujemy... prujemy... prujemy...

Czego NIE lubię wykorzystywać w nauce angielskiego: nie lubię... podręczników. Obecnie wykorzystuję dwie serie: "Language to Go" oraz "Objective...". Podręcznik przydaje się, jeśli chodzi o utrzymanie pewnego tempa. Niekiedy widać, że uczeń (najczęściej dorosły) ma potrzebę wiedzieć postępów – najłatwiej to spełnić przerabiając podręcznik. Niestety większość podręczników nadaje się jedynie do uczenia grup, a ja nauczam wyłącznie indywidualnie. Jedynym podręcznikiem, jaki nadaje się do uczenia 1-2-1 (one-to-one, jeden na jeden) to wspomniany "Language to go". Natomiast kiedy zachodzi potrzeba przygotowania ucznia do egzaminu, warto sięgnąć po serię "Objective...". Znakomicie się sprawdza przy egzaminach FCE, CAE i CPE. Wszelkie typowe repetytoria gimnazjalne czy maturalne, a także podręczniki szkolne uważam za nieprzydatne w uczeniu 1-2-1.

Kiedy zaś NAUCZYSZ się angielskiego? Uczciwy nauczyciel odpowie Ci...: nigdy. Po prostu w czasach obecnych angielskiego trzeba douczać się stale. Pierwsi przekonali się o tym lekarze, a następnie kadra zarządzająca. Posługując się prostą analogią: nauka angielskiego to jak mieszanie betonu w betoniarce. Jeśli przestaniesz choć na chwilę, pozamiatane. Miłego mieszania!

TL;DR
Najlepsza metoda w nauce angielskiego to "W2YB": Whatever Works for You, Baby. Jeśli lubisz czytać książki, czytaj książki. Lubisz gadać – gadaj. Lubisz rysować i notować – rysuj i notuj. Nikt poza Tobą nie wie, jak się uczysz :)

wtorek, 16 kwietnia 2013

Czy angielski to jeszcze język obcy?


Dziwnym nie jest, że lubię rozmawiać ze swoimi studentami i uczniami na najdziksze tematy. Przeważnie nasze dyskusje kręcą się  wokół spraw związanych z lingwistyką i edukacją, a od kilku miesięcy ustawicznie przewija się temat: jakie języki obce należy znać. Większość studentów popiera stanowisko głoszące, że jak najwięcej. Ja się z nimi nie zgadzam i twierdzę, że wystarczy znać tylko pięć: angielski, angielski, angielski, angielski oraz, rzecz jasna, angielski. Oczywiście jest to z mojej strony przede wszystkim prowokacja, która ma podnieść temperaturę dyskusji i zmusić rozmówców do używania szarych komórek (choć znalazłoby się wiele argumentów za taką tezą), i taki też status wrzuciłem dzisiaj na swojego fejsbukowego fanpejdża. Kliknąłem enter, share'owałem odruchowo na swojego walla, a potem przeczytałam to, co napisałem i dostrzegłem paradoks wpisu. „There are five foreign languages worth knowing: English, English, English, English, and... English.” Czy dostrzegacie, jaki to paradoks?

Nie od dziś wiadomo, że słowo pisane jest czymś innym niż myśl. Po zapisaniu pewne rzeczy stają się lepiej widoczne, czy wręcz oczywiste. Kiedy omiotłem wzrokiem swój status, natychmiast wyrwało się z niego słowo „foreign”. Czy język angielski jest dla nas jeszcze taki „zagraniczny”? Czy faktycznie jest taki „obcy”? Aby udzielić odpowiedzi na to pytanie, musimy cofnąć się w czasie.

Na początku lat 90-tych XX wieku, zaledwie 20 lat temu, język angielski był dla nas instrumentem obcym. Sam ledwo go znając uczyłem tego języka na zasadzie „wiódł ślepy kulawego”, a właściwie wszyscy moi uczniowie (zarówno ci zupełnie młodzi, jak i ci starsi) byli „absolutnymi początkującymi”. Angielski dopiero zaczynał wlewać się do naszego kraju: w sferze rozrywki dokonywało się to przez gry, piosenki i filmy, a w sferze edukacyjnej – przez kursy i lekcje. Pojawiły się podręczniki i czasopisma, wreszcie dostępne stały się słowniki (kocham słowniki!). A potem runęły dwie granice, cenowa i cyfrowa. Jeszcze pod koniec XX wieku wyjazd do Wielkiej Brytanii oznaczał ogromny koszt w postaci biletu na samolot bądź autobus. Umasowienie transportu lotniczego dało jednak w rezultacie znaczne obniżenie cen, a masa przemieszczających się transportem kołowym ludzi sprawiła, że opłacalne stało się założenie linii autobusowych kursujących regularnie z Polski do UK. Wymiana „biologiczna” przyśpieszyła znacznie.

Było to jednak niczym wobec rewolucji cyfrowej. Pod polskie strzechy trafił internet, najpierw w postaci „wdzwanianej”, która masakrowała budżet domowy, gdyż płaciło się horrendalne stawki za impulsy, a potem łącz opartych na sieciach kablowych i różnych wariantach Neostrady. I od tej chwili poleciało. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy nieograniczony dostęp do anglojęzycznych stron stał się faktem. Miało to swoje jaśniejsze strony jak dostęp do różnych darmowych serwisów, lecz angielski wsączał się też w nasze życie dzięki książkom i nagraniom ściąganym z „torrentów” czy „ruskich serwerów”. A jak się sprawy mają z grami i filmami, to już Czytelnicy sami dobrze wiedzą. Wymiana informacji przyśpieszyła zgoła nieprawdopodobnie.

I gdzieś po drodze miała miejsce wielka zmiana. Angielski, który był dotychczas językiem obcym, stał się niepostrzeżenie językiem swojskim. Nie chodzi tu bynajmniej o to, że angielski spowszedniał, czy stał się zwierzęciem oswojonym. Angielski zaczął być po prostu NASZYM językiem. Coraz więcej osób – w tym i ja – funkcjonuje na codzień w specyficznym polsko-angielskim koktajlu językowym. Zajęcia? Prowadzę swobodnie po angielsku. Internet? Czytam i wypowiadam się swobodnie po angielsku. Lektury? W większości czytane swobodnie książki angielskie. Filmy? Wyłączam napisy i lektora – oglądam swobodnie po angielsku. Bywają takie tygodnie, że sam już nie jestem w stanie określić, w jakim języku myślę. To zresztą przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.

Czytelnik może opluć teraz monitor i klawiaturę ze śmiechu, wykrzykując: „Ale ty jesteś pro! Nic dziwnego, że tak masz”. Jednak coraz więcej osób z mojego otoczenia zaczyna się posługiwać angielskim na codzień. Lekarze odkryli, że jedyna w miarę aktualna literatura poświęcona zagadnieniom medycznym ukazuje się wyłącznie po angielsku. Kadra kierownicza coraz częściej pracuje w anglojęzycznym otoczeniu. Na lekcjach trafiają się co prawda nadal „anglistyczne dziewice”, lecz systematycznie rośnie odsetek osób zainteresowanych poziomami od FCE wzwyż, które chcą po prostu porozmawiać po angielsku. W naszym kraju parcie na zdobywanie wiedzy z angielskiego było ogromne i teraz to podejście zaczyna procentować; stajemy się dwujęzyczni. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich, ale trend jest wyraźny.

Bilingwalizm powiększającej się grupy Polaków stał się faktem, ale jest on powiązany z drugim zjawiskiem. Język angielski odrywa się od konkretnych krajów i staje się obecnie dobrem wspólnym; na naszych oczach rodzi się Global English, który wykorzystywany jest przez „non-native speakers” przede wszystkim do wyrażania siebie i do komunikacji między sobą, a nie z Anglikami, Amerykanami czy Australijczykami. Tak więc język, który wlał się do naszego kraju i przemodelował nam połączenia neuronowe, zaczyna być teraz zawłaszczany i kształtowany przez NAS. Jak więc można mówić, że angielski jest „foreign”?! Skoro wypowiadam się po angielsku, skoro tworzę w tym języku, skoro jestem w stanie wpływać na niego bawiąc się jego składnią i leksyką, mogę chyba powiedzieć, że jest to już MÓJ język? I od kilku miesięcy tak właśnie angielski postrzegam. English is not foreign any more.

A na koniec spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: ile właściwie języków obcych należy znać? Przynajmniej sześć: angielski, hiszpański, rosyjski, niemiecki, arabski i chiński. Hiszpański jest językiem globalnym, używanym w wielu krajach. Znając hiszpański, można z łatwością opanować włoski czy portugalski. Chiński to oczywista oczywistość – najbliższe dekady będą gospodarczo należały do Chińczyków, więc warto zapoznać się z językiem nowej klasy posiadaczy. Chińczycy już wyszli poza swój kraj, moszczą się teraz w Afryce, zasiedlają stopniowo USA i Kanadę, a za kilka lat trafią nawet do Polski (Are you ready for your new Chinese bosses?). Rosyjski warto poznać choćby ze względu na odmienność alfabetu i niesamowitą melodykę, a znajomość niemieckiego przyda się w naszym rejonie. Arabski to język narodów, które zaczynają mieć coraz więcej do powiedzenia, więc również warto się go nauczyć, by z pierwszej ręki czerpać informację o tym, co do nas i o nas mówią.

YEA says: Know your Polish. Know your English. And learn five foreign languages: Russian, German, Spanish, Chinese and Arabic.



środa, 16 listopada 2011

Konsekwencje, czyli jak ta żaba będzie smakować



Niedawno zamieściłem na tym blogu wpis, w którym poświęciłem też trochę miejsca na temat nauczania języka angielskiego w przedszkolach i klasach I-III szkoły podstawowej (Kiedy zacząć się uczyć angielskiego? ). Temat nurtował mnie jednak dalej i zacząłem się zastanawiać, jakie konsekwencje będzie miało wprowadzenie obowiązkowego nauczania języka angielskiego w tej grupie wiekowej.

Przede wszystkim musimy sobie uświadomić, że na naszych oczach odbywa się gigantyczny eksperyment edukacyjny. Do tej pory nie praktykowano w naszym pięknym, nadwiślańskim kraju masowego nauczania języka obcego w tym przedziale wiekowym. Język obcy – a był to język rosyjski – wkraczał dopiero w klasie piątej, kiedy dziecko już zaliczyło okres "przestawiania zwrotnicy edukacyjnej", czyli klasę IV, gdzie nauczanie zintegrowane ustępowało miejsca osobnym przedmiotom w rodzaju polskiego, matematyki, historii itp. Obecnie jesteśmy świadkami prawdziwego przełomu: instytucjonalnemu nauczaniu języka obcego podlegać zaczął siedmiolatek.

Na co przekłada się taki stan rzeczy? Przede wszystkim musimy sobie uświadomić, że nie mamy jeszcze żadnych opracowanych i usystematyzowanych doświadczeń nauczycielskich, na podstawie których dałoby się wypracować metodykę nauczania języka angielskiego w przedziale wiekowym 7-10 lat. Metody, którymi posługują się nauczyciele na lekcjach angielskiego, to prywatne eksperymenty pani Kasi czy pana Marka, którzy dopiero UCZĄ SIĘ, jak z takimi dziećmi pracować w grupie. Trzeba więc zdawać sobie sprawę z tego, że minie przynajmniej kilka lat zanim z indywidualnych dokonań zacznie się wyłaniać metodyka nauczania polskich dzieci języka obcego. Oby tylko była to metodyka sensowna i spójna, oparta na praktyce i refleksji.

Pamiętajmy, że kształcenie metodyczne nauczycieli języka angielskiego przeważnie nie obejmuje tzw. segmentu (Very) Young Learners (dzieci w wieku 4-12 lat). Owszem, wspomina się o nich niekiedy, lecz prowadzący zajęcia metodyczne koncentrują się przeważnie na segmentach Teenagers/Young Adults/Adults. Przeciętny absolwent kolegium czy filologii angielskiej ma więc raczej nikłe pojęcie, jak powinno wyglądać nauczanie języka angielskiego dzieci w wieku przedszkolnym czy wczesnoszkolnym. Zwróćmy uwagę na to, że nadal starannie oddziela się nauczanie w klasach I-III (nauczanie wczesnoszkolne) od nauczania w klasach starszych, co wiąże się z koniecznością ukończenia innych studiów oraz uzyskania przez nauczycieli osobnych uprawnień.

Nieprzypadkowo wspomniałem wyżej o instytucjonalnym nauczaniu. Dzieci były już uczone języków obcych w naszym kraju, lecz odbywało się to w formie dobrowolnych (!) kursów czy zajęć indywidualnych. Obecnie dziecko styka się z językiem obcym już w pierwszej klasie SP. Musimy sobie zadać pytanie: co przeżywa sześcio- czy siedmiolatek trafiający do szkoły? Takie dziecko jest z początku wystraszone nowym środowiskiem, więc musi stopniowo przyzwyczajać się do nowych koleżanek i kolegów, do nowego otoczenia, do nowej pani i jej wymagań. Dziecko musi nauczyć się radzić sobie z hałasem, starszymi dziećmi, życiem od dzwonka do dzwonka. Na etapie edukacji wczesnoszkolnej dziecko ma przede wszystkim nauczyć się czytać i pisać, a nie jest to zadanie łatwe, gdyż wyrobienie koordynacji ręka-oko oraz wykształcenie mikromotoryki to sprawa lat. Nasz pierwszoklasista już stoi przed sporym wyzwaniem, a nasze ministerstwo... dorzuca mu kolejny balast o nazwie "język obcy".

Dlaczego użyłem określenia "balast"? Już tłumaczę. Osobiście nie jestem przekonany, aby należało rozpoczynać naukę języka angielskiego tak wcześnie, gdyż niby gdzie nasz siedmiolatek miałby się tym językiem posługiwać? Oczywiście można wysunąć argument, że dzieci są chłonne i szybko przyswajają słownictwo i wymowę. A kto niby będzie tej wymowy uczył? Nie spotkałem się jeszcze z zatrudnianiem w szkołach państwowych anglojęzycznych nauczycieli. Możemy więc podejrzewać, że nauka angielskiego będzie odbywać się metodą "wiódł ślepy kulawego", tj. na etapie, kiedy można zadbać o prawidłową wymowę, naszego polskiego ucznia będzie uczył nasz polski nauczyciel wyedukowany w dużej mierze przez naszych polskich wykładowców akademickich. Można by zaryzykować nieśmiałe pytanie, czy to jeszcze nauka angielskiego, czy już ześlizgujemy się w uczenie Polglisha?

Z chłonnością kilkuletnich dzieci też jest nie do końca tak, jak się wydaje. Zalągł się w powszechnej świadomości mit, że dziecku można rzucić cokolwiek o dowolnej objętości, a ono materiał błyskawicznie przyswoi, gdyż "dzieci to chłonne są". Co gorsza, wyznawcami takiego mitu stali się też chyba pracownicy i eksperci MEN, co znalazło swoje odbicie w tzw. Nowej Podstawie Programowej. Możemy w niej wyczytać między innymi, jakie są wymagania szczegółowe na koniec klasy III szkoły podstawowej, jeśli chodzi o język obcy nowożytni. Zacytuję in extenso {źródło: Podstawa programowa. Tom 3. Języki obce w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum}:

Uczeń kończący klasę III:
1) wie, że ludzie posługują się różnymi językami i że chcąc się z nimi porozumieć, trzeba nauczyć się ich języka (motywacja do nauki języka obcego);
2) reaguje werbalnie i niewerbalnie na proste polecenia nauczyciela;
3) rozumie wypowiedzi ze słuchu:
a) rozróżnia znaczenie wyrazów  o podobnym brzmieniu,
b) rozpoznaje zwroty stosowane na co dzień i potrafi się nimi posługiwać,
c) rozumie ogólny sens krótkich opowiadań i baśni przedstawianych także za pomocą obrazów, gestów,
d) rozumie sens prostych dialogów w historyjkach obrazkowych (także w nagraniach audio i video);
4) czyta ze zrozumieniem wyrazy i proste zdania;
5) zadaje pytania i udziela odpowiedzi w ramach wyuczonych zwrotów, recytuje wiersze, rymowanki i śpiewa piosenki, nazywa obiekty z otoczenia i opisuje je, bierze udział w mini przedstawieniach teatralnych;
6) przepisuje wyrazy i zdania;
7) w nauce języka obcego nowożytnego potrafi korzystać ze słowników obrazkowych,
książeczek, środków multimedialnych;
8) współpracuje z rówieśnikami w trakcie nauki. 

Ciekawi mnie, jakim zasobem słownictwa trzeba dysponować, aby zrozumieć "ogólny sens krótkich opowiadań i baśni"...? Zwróćmy też uwagę na punkty 4 i 6. Dziecko, które dopiero uczy się czytać i pisać, ma również zapoznawać się z angielską ortografią, w której praktycznie nie istnieje związek między wymową a pisownią. Zapytam więc krótko: czy ktoś na łeb upadł? No, ale dzieci teraz "szybciej się rozwijają i są chłonne"... Z pewną dozą ironii można tu zacytować jedno z praw Murphy'ego, które głosi: Nic nie jest niemożliwe dla osoby, która sama nie musi danej rzeczy zrobić. Nic nie jest niemożliwe dla eksperta ministerialnego, który sam języka angielskiego nigdy nie musiał się uczyć.

Rodziców niewiele jednak obchodzą wszelkie dywagacje programowe i metodyczne, gdyż funkcjonują oni "tu i teraz" i przeważnie wolą skupiać się na konkretnych problemach. Czy wprowadzenie języka obcego nowożytnego do klas I-III będzie problemem? Wydaje mi się, że najważniejszą kwestią będzie dla rodziców to, kto ich dzieci będzie angielskiego nauczał. Jeśli trafi się osoba obdarzona dużą dozą zdrowego rozsądku, nauka języka obcego może być przyjemna i nieszkodliwa. Przechlapane mamy, jeśli trafimy na osobę, która nie przyjmie do wiadomości ograniczeń wynikających z wieku dziecka i zastosuje dorosłe środki nauczania w rodzaju kartkówek czy – nie daj boże – dyktand. Sceptycznie nastawiony czytelnik może zaprotestować, że to przecież ekstremum i większość nauczycieli nie będzie pracować przy pomocy takich metod. Wystarczy jednak, by nauczyciel podtykał dzieciom mnogość słówek, bądź żądał czytania i pisania po angielsku. Dzieci w takim wieku są nakierowane na zdobycie akceptacji u swojej "pani", więc przeważnie bardzo chcą ją zadowolić, lecz skonfrontowane z zawyżonymi wymaganiami zaczynają wpadać we frustrację. I to jest najgorsza rzecz, jaka może się w szkole przydarzyć: wpajanie uczniom od pierwszej klasy szkoły podstawowej przekonania, że angielski jest trudny i nieprzyjemny. I że nigdy się go nie nauczą.

Istnieją na szczęście dwa czynniki, które mogą przynajmniej częściowo wyrównać szanse rodziców i dzieci w konfrontacji z językiem obcym. Pierwszym z nich są... sami rodzice. Poślizg, z jakim przeprowadzona została reforma szkolnictwa, doprowadził do tego, że obecni pierwszoklasiści mają rodziców w wieku ok. 25-40 lat, a to oznacza, że wielu z tych rodziców zna lepiej lub gorzej język angielski (Wiedzę swą wynieśli z liceum, z lektoratu, z kursów czy z wyjazdów zarobkowych). Rodzice dysponują więc odpowiednim narzędziem, aby pomagać dziecku w bieżącej nauce, oraz są w stanie wyłapać i skorygować błędy nauczyciela. A pomyśleć, że jeszcze dziesięć lat temu jednymi z najczęstszych słów, jakie słyszałem ze strony rodziców wysyłających dzieci na korepetycje z angielskiego było: "Panie, z angielskim to ja już mu nie pomogę". Teraz już rodzice są w stanie pomóc.

Drugim czynnikiem działającym na korzyść naszego dziecka jest obecność języka angielskiego w naszym codziennym życiu. Dzieciaki stykają się z nim w piosenkach, grach i filmach, obcują z nim w internecie, a także słyszą rodziców i innych członków rodziny mówiących po angielsku. Słownik, czy angielska książka w domu to już nie jest absolutna egzotyka. Inaczej było za poprzedniego systemu z językiem rosyjskim, który stanowił wówczas tak samo kosmiczny fenomen jak język marsjański. Obecność jednego i drugiego w codziennym życiu była na porównywalnym – czytaj przyzerowym – poziomie. Na szczęście angielski wplótł się w nasze życie i stał się jego mniej lub bardziej powszednim elementem, którego często już świadomie nie rejestrujemy.

Jak więc będzie smakować tytułowa żaba? Myślę, że podstawową konsekwencją wprowadzenia języka angielskiego do klas I-III szkoły podstawowej będzie jego dalsze "spowszednienie", gdyż od kilku(nastu) lat przekształca się on z egzotycznego obiektu pożądania w kolejny, stały element naszej rzeczywistości. Jednak dopiero za jakiś czas okaże się, czy nasze dzieci traktują angielski tylko jako kolejny, nudny przedmiot, czy też jako kolejną zmorę edukacyjną. Jeśli stanie się to ostatnie i usłyszymy kiedyś z ust gimnazjalisty czy licealisty "Mamo, Tato, ja tak nie znoooszę angielskiego", to winę za to będzie ponosić MEN, które dokonało reformy systemu edukacji w oparciu o mity i życzeniowe myślenie.

Dla rynku usług edukacyjnych taka sytuacja również oznacza sporą zmianę. Ponieważ dorośli już nauczyli się języka angielskiego, możemy zauważyć kurczące się zapotrzebowanie na kursy języka angielskiego. Jednak wiele dzieci nie będzie sobie radzić z angielskim w szkole, a część rodziców będzie chciała zapewnić swoim pociechom przewagą i zdecyduje się na dodatkowe zajęcia, czy to w formie korepetycji, czy też kursów. Taki trend można zresztą już zaobserwować – błyskawicznie wzrasta zapotrzebowanie na lektorów znających się na pracy z dziećmi w wieku 4-10 lat. 


Podstawa programowa. Tom 3. Języki obce w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum znajduje się tutaj

poniedziałek, 14 listopada 2011

Nie samym angielskim... (6)


Fotografuję trzema aparatami, które kupiłem z drugiej ręki. Nie kupuję nowych aparatów, ponieważ nie lubię przepłacać za sprzęt. Można to uznać za dziwny przesąd czy idiosynkrazję, ale zawsze lepiej fotografowało mi się aparatami pożyczonymi, albo "second-hand". 

Najdłużej w moim posiadaniu jest Miss Minolta, czyli Minolta A2. Bardzo lubię ten aparat, ponieważ posiada milion pokręteł i przełączników, które pozwalają na dostęp do podstawowych funkcji i nastaw bez wchodzenia w menu. Kiedy wziąłem go po raz pierwszy do ręki, poczułem się trochę przytłoczony, ale już po kilku minutach zabawy zacząłem "czuć" aparat. Minolta A2 to co prawda lustrzanka, lecz pozbawiona możliwości wymiany obiektywu – dysponujemy zafiksowanym na stałe zoomem o ogniskowej 28-200 mm. Można to uznać za ograniczenie, lecz dla mnie to rozwiązanie ma dwie gigantyczne zalety. Przede wszystkim nie brudzi się sensor, który w typowej lustrzance cyfrowej jest w większym stopniu narażony na pyłki i brudki. Druga zaleta jest natury ekonomicznej – skoro optyka jest niewymienna, nie jestem wystawiony na pokusę kupowania nowych obiektywów. Myślę, że jeśli zajdzie potrzeba wymiany Miss Minolty na nową cyfrówkę, będzie to urządzenie podobnego typu.

Miss Minolta została tak przeze mnie ochrzczona, ponieważ ma duszę starej, angielskiej gospodyni. Jest to aparat niezawodny (o ile nie zapomnę naładować baterii), pozbawiony narowów, przewidywalny aż do bólu. Jeśli pogodzimy się z jego ograniczeniami (np. możliwością zrobienia tylko trzech zdjęć w formacie RAW pod rząd), fotografowanie nie będzie stanowiło większego problemu. Jako ciekawostkę podam, że istnieje możliwość wyduszenia z pliku RAW rozdzielczości 22 megapikseli, choć nominalnie aparat ma tylko 8 mpix.

W bielskim komisie fotograficznym "Horyzont" znalazłem swego czasu Herr Schwarza, czyli Revueflexa AC1. Chciałem sobie sprawić zestaw analogowy, a zrażony już byłem do zakupów na Allegro. Uznałem więc, że warto zapłacić trochę więcej i podreptałem na plac "Żwirka i Muchomorka". Brałem do ręki korpus za korpusem i kiedy dotknąłem AC1, natychmiast wiedziałem, że będziemy się przyjaźnić przez wiele lat. Aparat był świetnym stanie, czyściutki i znakomicie wyregulowany. Do dzisiaj nie wiem, czy mam dziękować jego poprzedniemu właścicielowi za wystawienie go do komisu, czy pukać się po głowie (jak można sprzedawać TAKI aparat???).

Herr Schwarz to sprytna bestia. Posiada jasną matówkę z dobrze rozwiązanym systemem ostrzenia oraz kilka niezłych bajerów. Bardzo lubię blokadę spustu migawki, gdyż odpada problem jej przypadkowego wciśnięcia. Aparat posiada też możliwość zablokowania wizjera, żeby nie wpadało "lewe" światło, kiedy fotografujemy ze statywu. AC1 to oczywiście lustrzanka, więc można do niej dokupić fajną optykę za śmieszne pieniądze. Obecnie korzystam z typowej "trójcy stałoogoniskowej": Flektogon 35/2.4, Revuenon 55/1.7 oraz Beroflex 135/2.8. Dlaczego "Herr Schwarz"? Ten aparat jest jak Mercedes sprzed trzydziestu lat – solidny, niezawodny, zbudowany z myślą o użytkowaniu przez kilkadziesiąt lat.

Po dziesięciu latach świadomego fotografowania uznałem, że przyszła pora na zakup aparatu średnioformatowego. Posiadałem już kiedyś Lubitela, ale nie mogłem się dogadać z tym aparatem. Oddałem go w ręce Alinki i mam nadzieję, że dobrze mu w Gdańsku. Ponieważ chciałem uniknąć szoku związanego z przesiadaniem się na jakieś kasetki, zdecydowałem się na Pentacona Six. Jest to aparat przypominający napompowanego małoobrazkowca; nie ma kaset, film ładujemy jak do zwykłego analoga, zdjęcia wychodzą kwadratowe. Niestety kolejny raz nie strzymałem i udałem się na Allegro, by nabyć Psixa drogą kupna.

Aparat wzbudził spore emocje swoim rozmiarem oraz problemami z obsługą. Oczywiście teraz już wiem, że należy pociągnąć za taką malutką wypustkę przy podstawie i wtedy tył się otworzy... Rozgryzłem też ostrzenie z lupką, wyczaiłem problem z przewijaniem filmu (aparat jednak nie był stuprocentowo sprawny mimo tego, co twierdził sprzedający), nauczyłem się odpinać i zapinać obiektyw. Swój pierwszy raz z Psixem miałem odbyć w czasie sesji z Ewą i nie rozczarowałem się: bydlak zapewnił niezapomniane przeżycia. Ręce mi się trzęsły, z wrażenia zapomniałem, że mam przewijać film ręcznie, a na końcu rozsypało się coś w środku do końca i migawka przestała się domykać. Z całej rolki filmu wyszły tylko trzy  jako tako wyglądające klatki... Niezły bilans, no nie? Kiedy jednak zobaczyłem pierwszą klatkę z nieplanowaną multiekspozycją, wiedziałem, że warto było. Psix zyskał przydomek LeBydlaq, ponieważ to bydlę z diabelską, czarną duszą.

Dziabnięcie średnim formatem okazuje się być podstępne i trwałe. Pomimo falstartu i wierzgnięcia, LeBydlaq dostaje kolejną szansę i pojedzie w najbliższym czasie do Krakowa, gdzie zostanie zreperowany (oby!), a mnie czeka zakup obiektywu portretowego.


* * *


[Julia] (fot. YEA, 2011)

Miss Minolta fotografuje tak jak wyżej.




[Ewa] (fot. YEA, 2011)

Pierwsze w życiu zdjęcie wykonane na średnim formacie, nieplanowana multiekspozycja.



(Kopiowanie, przetwarzanie i jakiekolwiek wykorzystywanie zdjęć z tej strony jest zabronione.)

wtorek, 1 listopada 2011

Kiedy zacząć się uczyć angielskiego?



Jednym z najbardziej rozpowszechnionych mitów w naszym społeczeństwie jest mit głoszący, że języka angielskiego należy zacząć się uczyć jak najwcześniej. Kiedy jeszcze nauczanie angielskiego ograniczało się do liceów i gimnazjów, wielu rodziców posyłało dzieci na kursy i zajęcia indywidualne z tego języka dużo, dużo wcześniej. Edukowanie kilkuletniego dziecka było na porządku dziennym, a obecnie tendencja do zaczynania jak najwcześniej tylko zwiększa się.

Ponieważ każda godzina języka angielskiego kosztuje i to wcale niemałe pieniądze, zadajmy sobie pytanie, czy w ogóle warto edukować dziecko poniżej 10-go roku życia. Czy warto posyłać dziecko na lekcje? Czy warto biegać na zajęcia organizowane przez różnego rodzaju Helen Doron? Czy warto domagać się, by w przedszkolu był angielski? Odpowiedź na te pytania jest prosta: nie, nie warto.

Jeśli chcemy edukować kilkuletnie dziecko, musimy przede wszystkim pamiętać, że przyswaja ono język obcy bardzo wolno. Zapamiętanie i utrwalenie kilkunastu czy kilkudziesięciu wyrazów zajmie kilka tygodni, gdyż dzieci muszą uczyć się języka obcego (tak samo jak rodzimego) w kontekście, tj. w powiązaniu z konkretnymi sytuacjami. Dzieci to w ogóle bardzo ciekawe istotki. Z jednej strony wystarcza im jednorazowe (sic!) zetknięcie się z wyrazem, by mogły go zapamiętać, a następnie przywołać w odpowiedniej sytuacji. Z drugiej strony, każdy rodzic pamięta wieloletnie boje z błędnie odmienianymi czy nieprawidłowo stosowanymi wyrazami. Paradoks polega na tym, że dzieci błyskawicznie "łapią" wyrazy i chętnie je stosują, pod warunkiem, że mają ku temu sposobność. Jednak równie szybko dzieci zapominają wyrazy, a nawet całe języki, czego dowodem są maluchy, które spędzają kilka miesięcy za granicą, nasiąkają obcym językiem jak gąbka, a po powrocie do swojego kraju... zapominają wszystko równie szybko jak się nauczyły. Nie ma więc sensu rozpoczynać nauki języka angielskiego, jeśli nie będziemy gotowi na kontynuowanie jej w kolejnych latach.

Dobrze, zdecydowaliśmy się więc na zapisanie naszego cztero- czy pięcioletniego malucha na lekcje angielskiego. Lekcje te będą odbywać się raz czy dwa razy w tygodniu w przedszkolu. Możemy też biegać do szkoły językowej Helen Doron, jeśli mamy szczęście takową posiadać w pobliżu. Możemy też zdecydować się na lekcje u osiedlowej Pani Anetki czy Pani Agnieszki, które za kilkanaście złotych zajmą się naszą pociechą raz w tygodniu. Pytanie jedynie, co daje nam nauka po jednej lub dwie godziny tygodniowo? Wiemy już, że kilkuletnie dziecko przyswaja język wolno, więc efekt skumulowany będzie... tak, niewielki. Z własnego doświadczenia wiem, że ilość materiału, jaką można przerobić i utrwalić na przestrzeni trzech lat z dzieckiem w wieku 7-9 lat (klasy I-III SP), odpowiada porcji, którą przerobi w rok dziesięciolatek (klasa IV SP). Po co więc męczyć malucha przez kilka lat, skoro odrobinę starsze dziecko zrobi to samo szybciej i lepiej?

Wielu rodziców podnosi argument, że dziecko powinno się "osłuchać" z językiem, czy też "oswoić" z nim stopniowo. Owszem, rodzice mają tu sporo racji, ale zapominają, że dla dziecka nauka języka obcego pozbawiona kontekstu to po prostu niezrozumiały obrządek. Nauczyciel musi komunikować się z dzieckiem wyłącznie w języku obcym oraz musi "podawać" język w formie gier i zabaw do wykonania "tu i teraz", inaczej cała nauka nie w ogóle sensu. Rodzice zapominają też, że dziecko może "osłuchiwać się" i "oswajać" z językiem obcym na codzień w domu (piosenki, bajki itp.), bez konieczności uczęszczania na drogie i czasochłonne zajęcia. Pamiętajmy też, że nie zawsze osoba ucząca nasze dziecko angielskiego uczy go dobrze. Ponieważ nauka odbywa się głównie drogą werbalną, wystarczy systematyczne przekręcać wymowę i po kilku latach mamy ogromny problem. Nasze dziecko co prawda będzie mówić po angielsku, ale będzie mówić źle. Czy warto więc za wszelką cenę zaczynać jak najwcześniej?

Niestey Ministerstwo Edukacji Narodowej po części odebrało rodzicom możliwość decydowania, kiedy rozpocząć naukę języka angielskiego, gdyż uznało go za język wiodący i wprowadziło nauczanie języka obcego (najczęściej właśnie angielskiego) do klas I-III szkoły podstawowej. Uważam taką decyzję MEN za błędną, gdyż – jak już wspominałem wyżej – na etapie edukacji wczesnoszkolnej uczenie dzieci języka obcego przynosi bardzo skromne rezultaty. Dzieje się tak, gdyż dzieci uczą się wolno (dzieci tak mają), a dwie godziny języka na tydzień to ilość zdecydowanie za mała, aby efektem skumulowania masy jęyzkowej pokonać bariery kognitywne. Dodatkowo dochodzi stres związany z rozpoczynaniem nauki w szkole: jakby mało było zmiany miejsca i sposobu uczenia, dzieciaki jeszcze muszą sobie poradzić z taką egzotyką jak język obcy. Czy aby nie za dużo tego wszystkiego na raz? Jeśli już ministrom zależy tak mocno na naszych dzieciach, lepszą decyzją byłoby dodanie godziny angielskiego tygodniowo w gimnazjach i liceach (3 x 2h w szkole podstawowej = 6 x 1h w gimnazjum i liceum).

Jeśli jednak zdecydujemy się, aby nasze kilkuletnie dziecko zaczęło się uczyć angielskiego, warto przemyśleć kilka spraw. Po pierwsze, może warto posłać dzieciaka do anglojęzycznego przedszkola? Dzieci uczą się co prawda wolno, ale po dwóch albo trzech latach wystąpi efekt skumulowania się materiału, gdyż nasze dziecko będzie wystawione na angielski przez kilka godzin dziennie. Co ważniejsze, porozumiewanie się w języku obcym będzie naturalne. Innym rozwiązaniem, które warto rozważyć, to... ściągnięcie na rok czy dwa anglojęzycznej au pair. Jeśli mamy odpowiednie warunki lokalowe, to codzienny, naturalny kontakt z obcojęzyczną osobą będzie dla naszego dziecka bezcenny. Niestety, jak można się domyśleć, te dwa rozwiązania nie są dostępne dla wszystkich, gdyż wiążą się ze sporymi kosztami. Co mają więc zrobić rodzice dysponującymi przeciętnym budżetem?

Przede wszystkim warto starannie wybrać osobę, która będzie uczyła nasze dziecko angielskiego. Pamiętajmy, że dla dzieciaka najważniejszy jest dobry kontakt z nauczycielem. Jeśli nasze dziecko nie czuje się dobrze na lekcjach, nie pchajmy go tam na siłę. Dzieci są też ze swojej natury konserwatywne, więc przywiązują się do swoich nauczycieli. Wybierzmy więc osobę, u której będziemy mogli kontynuować lekcje przez kilka lat. Jeśli mamy choćby jakie-takie obycie z językiem angielskim, zwracajmy uwagę na to, jak nasze dziecko mówi. Dbajmy głównie o to, aby nie utrwalić niestarannej czy błędnej wymowy, gdyż odkręcanie złych nawyków zabierze później bardzo dużo czasu.

Od swojego dziecka nie oczekujmy spektakularnych rezultatów. Jeśli po roku nauki zna ono kilkanaście nazw zwierząt, umie policzyć do dziesięciu i umie zareagować w prostych sytuacjach, już jest dobrze. Wakacje to najlepszy okres, aby świeżo nabyta wiedza wyparowywała, więc wtedy starajmy się podtrzymać kontakt z angielskim. Przypomnijmy angielską piosenkę śpiewaną na przywitanie, ćwiczmy liczenie, wyłączmy lektora w czasie oglądania "dorosłego" filmu – niech w domu dzieje się coś po angielsku. Przygoda naszego dziecka z językiem angielskim dopiero się zaczyna, dbajmy więc przede wszystkim, by malucha nie zrazić i by entuzjazmu starczyło mu lata.