Pokazywanie postów oznaczonych etykietą język angielski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą język angielski. Pokaż wszystkie posty
środa, 19 października 2016
Kasia i bocian
Kilkanaście lat temu, kiedy zatrudniałem się w Zespole Szkół Ekonomicznych w Bielsku-Białej, dokonywała się rewolucja na rynku podręczników do nauki języka angielskiego. Do Polski z przytupem weszło wydawnictwo Express Publishing i bardzo agresywnie promowało swoje podręczniki.
Jako nowy nauczyciel nie tylko dostałem swój komplet pierwszaków, ale musiałem również przejąć grupy w starszych klasach. Przejmowałem je z dobrodziejstwem inwentarza – musiałem uczyć z podręczników, które chyba pochodziły z czasów wczesnego Gierka, a może nawet późnego Gomułki. Jako świeżak, któremu jeszcze się chciało, postanowiłem urządzić rewolucję. Okazja nadarzyła się szybko, gdyż dystrybutor Express Publishing zawitał do Bielska-Białej i zapraszał wszystkich anglistów na spotkanie promocyjne. O ile pamięć mnie nie myli, odbywało się ono w bielskim WOM-ie (WOM to była taka tajemnicza instytucja, która sama przed sobą robiła tajemnicę z tego, czym się zajmuje).
W sali kłębił się tłum. Najpierw trzeba było zawalczyć, by dostać się do sali. Kto studiował w Krakowie, ten pamięta, jakie boje toczyły się, by wsiąść do autobusu PKS relacji Kraków-Cieszyn w piątkowe popołudnie. To była łagodna rozgrzewka przed tym, co działo się na tej sali: ludzie upchnięci jak śledzie, pozajmowane parapety, prelegent stał na jednej nodze, bo drugiej nie miał już gdzie postawić.
Nie pamiętam, czemu było poświęcone to spotkanie. Czy to były jakieś warsztaty, czy tylko prezentacja podręczników. Ważne, że pod koniec każdej obecnej na sali osobie wręczano wielką torbę z książkami. Też dostałem, jakimś cudem wydostałem się z tego kłębowiska i tak oto poznałem podręcznik „Enterprise”. Miałem już narzędzie, by dokonać rewolucji w ZSE.
Przełom wieków to były wspaniałe czasy w szkolnictwie. System oceniania? Jaki system oceniania? Miałeś swoje reguły lekcyjne i tyle. Chciałeś pogadać z klasą? Czasami przegadywało się całe lekcje i nikogo to nie obchodziło. Tematy lekcyjne? Dla kawału wpisywałem przez cały dzień ten sam temat „I have no idea what I am doing today and I don’t care”. Niezmiernie bawi mnie myśl, że gdzieś w archiwum szkolnym albo państwowym leżą dzienniki z takimi tematami. Podobnie było z podręcznikami: każdy nauczyciel wybierał taki, jaki mu się podobał. A ja sobie upatrzyłem „Enterprise”, bo… był czymś nowym, czymś kolorowym i czymś tak brytyjskim, że na jego widok język i wargi same układały się, by rzec z akcentem Seana Connery'ego „Sphlendid. Oh, so sphlendid!”
Zacząłem więc uczyć z tego podręcznika, przetłukłem pierwszą część, zieloną, i było całkiem fajnie. Dzieciaki uczyły się angielskiego od podstaw, a w „Enterprise” układ jednostki był czytelny, materiał był prosty i tylko ten nauczyciel od angielskiego trochę się nudził. Myślałem sobie tak: płacą mi za uczenie, więc mogę się trochę ponudzić. W końcu to nie szkoła jest dla mnie, tylko ja dla szkoły. Przyszedł kolejny rok, więc ponownie tłukłem zieloną część w klasach niższych i drugą, pomarańczową, w klasach wyższych. Lekcje można było prowadzić przez sen, co zresztą często robiłem, gdyż wicedyrektor uwielbiał obstawiać angielskim pierwszą lekcję. A ta rozpoczynała się o 7:10. Od czasów ZSE jest to najbardziej znienawidzona przeze mnie godzina i chyba już nic tego nie zmieni.
Pod koniec drugiego roku uczenia z „Enterprise” zacząłem wpadać w panikę. Jak to? Na studiach licencjackich przerabialiśmy podręczniki na poziomie Proficiency. Na studiach magisterskich same łamigłówki z gramatyki i słownictwa. A teraz co? Odmiana czasownika „be”? Uczenie kolorów? Łkałem ze szczęścia, kiedy dochodziliśmy do Past Simple i mogłem zrobić kartkówkę z czasowników nieregularnych. A tak bardziej na poważnie, zauważyłem, że uwsteczniam się w tempie kosmicznym.
Z nudów zacząłem gromadzić ciekawe słownictwo w języku angielskim, z czego powstała później książka „Angielskie wyrazy kłopotliwe”. Nie będę wyjaśniał szerzej, bo to temat na inną historię. Miałem też pierwszy atak ambicji i zabierałem się za robienie doktoratu z metodyki, lecz niedoszła pani promotor przedstawiła taką listę roszczeń, że z wrażenia mało nie wyskoczyłem oknem. Rozmowy toczyły się bodajże na piątym piętrze starego Collegium Paderevianum, więc nie chciałem już więcej ryzykować. Próba zrobienia doktoratu to również temat na osobną opowieść.
W trzecim roku prowadzenia zajęć z „Enterprise” dostawałem już drgawek. Miałem przygotowaną pulę sprawdzianów i kartkówek. Do książek nawet nie zaglądałem, gdyż wystarczyło je otworzyć i zajęcia robiły się same. Szatański wynalazek, czyli Teacher’s Book, ułatwiał sprawdzanie zadań. Trzeciej części podręcznika nie chciało mi się nawet przekartkować. I tak cichaczem wkradła się w moje belferskie życie rutyna...
Moment otrzeźwienia był mało spektakularny, lecz z perspektywy czasu bardzo dla mnie ważny. Przerabialiśmy jednostkę z trzeciej części podręcznika, tej czerwonej. Klasa przysypiała, ja przysypiałem, któryś z uczniów męczył się i tłumaczył tekst na język polski. I teraz akcja właściwa: uczeń zawiesza się na zdaniu, ja odruchowo powtarzam jego tłumaczenie i… również zawieszam się, ponieważ po raz pierwszy nie znam wyrazu w tekście. Zupełna pustka w głowie, nic nie kojarzę, co to za diabelstwo? Rozbudziłem się na dobre i było to chyba dość wyraźnie widoczne, gdyż jedyna uczennica, która uważała na tej lekcji, postanowiła mi pomóc.
– Bocian – Pouczyła mnie łagodnie. – „Stork” to jest bocian, panie profesorze.
Dla porządku sprawdziłem ten wyraz w słowniku i oczywiście Kasia miała rację. Na moje zapytanie, skąd u diabła to wie, wyjaśniła mi, że na korepetycjach przerabia materiał do przodu, a nazwy zwierzątek i ptaszków z tej jednostki już przyswoiła. Chwatit’.
Ten incydent bardziej mnie rozbawił niż upokorzył, ponieważ mój Tata dawno temu wpoił mi zasadę, że „na słówkach angielskich można zagiąć każdego”.Nieprofesjonalnym zachowaniem z mojej strony było to, że nie sprawdziłem słownictwa przed lekcją, lecz robiłem zajęcia z powietrza, całkowicie rutyniarsko. Jednak prawdziwą grozą przejął mnie fakt, że z podręcznika szkolnego przyswoiłem JEDNO słowo na przestrzeni czterech lat. Owszem, przygotowywałem w ZSE uczniów do Olimpiady Języka Angielskiego oraz do pierwszych edycji Konkursu Języka Angielskiego Fox, ponieważ gdzieś trzeba było się wyżywać! A żeby tylko jedno słowo z podręcznika? Jedno???
Dziś mogę powiedzieć, że ten nieszczęsny bocian był momentem zwrotnym w moim życiu. Zaliczyłem kryzys „uwsteczniania się”, jaki zalicza chyba każdy anglista trafiający do szkoły. Wiem, że znajomi nauczyciele angliści ratują się uczeniem na zaawansowanych kursach albo dają korepetycje na zawrotnym poziomie. Niektórzy dorabiają tłumaczeniami, by mieć jakieś wyzwanie intelektualne. Widziałem też ludzi uciekających ze szkoły po dwóch miesiącach, bo nie potrafią zejść tak nisko. Mnie ten kryzys wystrzelił ze szkoły jak z procy. Ale o tym, jakie to miało konsekwencje napiszę innym razem.
(Imię bohaterki zmienione, gdyż interesuje nas opowieść, a nie personalia.)
(Oryginalny wpis ukazał się na grupie Nauczyciele Angielskiego na FB.)
Etykiety:
Enterprise,
język angielski,
true storu,
Zespół Szkół Ekonomicznych,
ZSE
wtorek, 11 października 2016
Mistrz Ciętej Riposty i Ania
Coś się dzisiaj nostalgicznie zrobiło, więc taka historia sprzed kilkunastu lat. Uczyłem w Zespole Szkół Ekonomicznych w Bielsku-Białej, podobno był to język angielski. Jak się pewnie domyślacie, w szkole przeważały uczennice, a wicedyrektor w swojej złośliwości postanowił mnie uszczęśliwić wychowawstwem całkowicie żeńskiej klasy. Dostałem więc te trzydzieści dziewcząt...
Miałem ja sobie taką małą salkę w przyziemiu, był to chyba dawny składzik węgla. Ot, miejsce na sześć czy siedem ławek, jedno zakratowane okno na poziomie gruntu, rozpadająca się szafka, mała tablica, dwa kawałki kredy.
Wicedyrektor – były wojskowy zamordysta, ranny ptaszek – przywalił mi zajęcia na 7:10. Pora wybitnie gówniania. Jak mawiał jeden profesor: „Za późno na udój krów, za wcześnie na udój studentów”. Zawsze rano przyjeżdżałem do szkoły w nastroju mocno skrzywionym. Sarkazm i złośliwość ze mnie buchały, aczkolwiek łagodziła je cudowna pani w sklepiku szkolnym, która robiła zajebiste bułeczki z szynką, serkiem i sałatkami. Przez dwie godziny trwał mój rozruch, a potem już jakoś dało się żyć. Najgorzej było z moją klasą, ponieważ panny miały milion problemów od samego rana. Stosowałem więc metodę na psa rasy bernardyn: niech sobie skaczą, niech sobie robią co chcą, ja zachowuję kamienny spokój. Jak bernardyn, po którym łazi stado dwulatków.
Miałem ja sobie taką małą salkę w przyziemiu, był to chyba dawny składzik węgla. Ot, miejsce na sześć czy siedem ławek, jedno zakratowane okno na poziomie gruntu, rozpadająca się szafka, mała tablica, dwa kawałki kredy.
Wicedyrektor – były wojskowy zamordysta, ranny ptaszek – przywalił mi zajęcia na 7:10. Pora wybitnie gówniania. Jak mawiał jeden profesor: „Za późno na udój krów, za wcześnie na udój studentów”. Zawsze rano przyjeżdżałem do szkoły w nastroju mocno skrzywionym. Sarkazm i złośliwość ze mnie buchały, aczkolwiek łagodziła je cudowna pani w sklepiku szkolnym, która robiła zajebiste bułeczki z szynką, serkiem i sałatkami. Przez dwie godziny trwał mój rozruch, a potem już jakoś dało się żyć. Najgorzej było z moją klasą, ponieważ panny miały milion problemów od samego rana. Stosowałem więc metodę na psa rasy bernardyn: niech sobie skaczą, niech sobie robią co chcą, ja zachowuję kamienny spokój. Jak bernardyn, po którym łazi stado dwulatków.
Oszczędzę wam relacji z tego, co się działo przez dwa lata i przeskoczymy od razu do akcji głównej.
Był to już cieplejszy miesiąc. Pół mojej klasy ma W-F, a druga połówka ma angielski ze mną. Czołgam się powolutku na zajęcia, kupuję bułeczkę, wolnym krokiem podchodzę do sali. Jeszcze przed drzwiami dostaję radosny opierdol od przewodniczącej klasy, co mi się tak wolno dzisiaj idzie. Reszta panien oparta o ściany nadal śpi. Nie chce mi się nawet odpowiadać zwykłym tekstem ("Ja jestem maszynistą i beze mnie ten pociąg nie odjedzie."). Otwieram salę, wpuszczam dziewoje i sam człapię za nimi.
Panny kładą się pokotem na ławkach i dosypiają. Ja rozwijam sobie bułeczkę, przewodnicząca klasy szczebiocze radośnie, czy dam jej gryza. Patrzę się na nią spojrzeniem mówiącym, że dać to jej mogę... Folię po bułeczce.
Nagle otwierają się drzwi!
Wpada jedna z moich panienek klasowych, jedna z najlepszych uczennic w szkole, łapie za krzesło i siada z rozmachem przed moim stoliczkiem. Urwała się z W-F, cała radosna jak skowronek i uśmiechnięta.
– Przyszłam, żeby panu coś powiedzieć! – Ania wali do mnie radośnie, jakbym cholera sam nie wiedział, że ma jakiś interes. No ale jak już tu przylazła i zawraca mi głowę, nie mogę jej zignorować, bo jem bułkę, mam poprowadzić lekcję, a ona ma być na W-F.
Pora uruchomić słynny sarkazm Pana Profesora Romana O.
Nawet na nią nie patrzę, delektuję się bułą i bez zmrużenia okiem odpalam. – Tak, Aniu. Wiem, co chcesz mi powiedzieć. Jesteś w ciąży.
Ania na to… – A żeby pan wiedział, panie profesorze. Termin mam na koniec września i chciałam powiedzieć, że mam zwolnienie z W-F do końca roku i żeby mi pan to wpisał do dziennika. Wpisze pan?
Wstała i pognała dalej.
Ja patrzę na klasę... Klasa na mnie... Po pięciu sekundach ryk śmiechu, a przewodnicząca na cały głos. – Jezu, jaką pan ma minę!!!
Kurtyna.
Tak, Ania urodziła w klasie maturalnej. Zdała maturę i została bohaterką, która pokonała Mistrza Ciętej Riposty, czyli mnie.
A ja zanoszę dzięki pod niebiosa, że wtedy nie było komórek z aparatami i filmikami, bo by mi żyć nie dały. Zresztą i tak nabijały się ze mnie do wakacji.
(Imię bohaterki zmienione, gdyż interesuje nas opowieść, a nie personalia.)
(Wpis po raz piewszy pojawił się na grupie Nauczyciele Angielskiego na Facebooku.)
Etykiety:
angielski,
język angielski,
wychowawstwo,
Zespół Szkół Ekonomicznych,
ZSE
poniedziałek, 10 lutego 2014
Jak będzie wyglądał sprawdzian z języka obcego w szóstej klasie?
Od roku szkolnego 2014/2015 będzie obwiązywała nowa formuła sprawdzianu w szóstej klasie. Istotnym nowum jest wprowadzenie obowiązkowej drugiej części egzaminu z języka obcego nowożytnego. Na stronie CKE w grudniu został opublikowany przykładowy zestaw zadań z języka angielskiego, który obejmuje arkusz egzaminacyjny, nagranie w postaci pliku MP3, transkrypcję oraz model odpowiedzi. Na pewno wielu rodziców chciałoby wiedzieć, co czeka ich dzieci w przyszłym roku, przyjrzyjmy się więc tym zadaniom.
Zestaw składa się z 11 zadań, które obejmują słuchanie (4 zadania), znajomość funkcji językowych, znajomość środków językowych oraz rozumienie tekstów pisanych. Czas trwania egzaminu to 45 minut. Należy jednak pamiętać, że nagrania będą trwały ok. 17 minut (przykładowy zestaw trwa niecałe 15 minut), co oznacza, że na rozwiązanie pozostałych siedmiu zadań pozostanie uczniom niecałe pół godziny. Zakres słownictwa jest bardzo prosty, a gramatyka "kręci się" wokół kilku czasów i struktur (Present Simple, Present Continuous, Past Simple, czasowniki modalne, konstrukcja there is/are itp.). Zastanawiające jest napakowanie zestawu ikonami i obrazkami. Czyżbyśmy komunikacja językowa miała według autorów przybrać taką postać?
Jak wspomniałem, materiał zawarty w zadaniach nie jest trudny jeśli chodzi o gramatykę i słownictwo, jednak paradoksalnie sama formuła zadań może stanowić problem dla uczniów, gdyż wszystkie zadania w tej części sprawdzianu to zadania zamknięte. O ile nie jest problemem rozwiązanie zadań typu PRAWDA/FAŁSZ, czy dobranie podpisu do obrazka, zadania na rozumienie tekstów pisanych – szczególnie zadanie 10 – można określić mianem “zamotane”. Myślę, że autorzy opracowujący wytyczne i przykłady zawarte w “Informatorze o sprawdzianie” wzorowali się na egzaminie gimnazjalnym i maturalnym, czego skutkiem było opracowanie takich a nie innych zadań. Czy te zadania są odpowiednio dopasowane do możliwości intelektualnych dzieci z klasy szóstej pokażą nam wyniki pierwszego sprawdzianu, który w nowej formule zostanie po raz pierwszy przeprowadzony w 2015 roku.
Sądzę jednak, że wyniki będą dramatycznie niskie. Nie stanie się tak ze względu na poziom językowy uczniów, lecz będziemy mieli do czynienia ze splotem kilku czynników. Po pierwsze, uczniowie klasy szóstej bardzo mocno przeżywają sprawdzian. W relacjach gimnazjalistów, jakie niekiedy wysłuchuję, przewija się ten sam motyw: „Ale się bałam”. Strach ma to do siebie, że działa otępiająco i paraliżująco, więc już sam ten czynnik wpłynie na obniżenie wyników. Po drugie, nauczyciele pracują z uczniami w szkołach podstawowych bez presji dobrych wyników. Do tej pory nie musieli konfrontować swoich osiągnięć z innymi, więc nie wiedzą, czym to grozi. Egzamin gimnazjalny bezlitośnie obnażył dwa lata temu zadufanie nauczycieli, dyrekcji i rodziców w swoje osiągnięcia. Dokładnie ten sam scenariusz powtórzy się w przyszłym roku w szkołach podstawowych, gdyż nauczyciele mają po prostu zawyżony obraz poziomu swoich uczniów. Trzeci czynnik jest poniekąd konsekwencją drugiego: ponieważ nauczyciele nie wiedzą, czym jest egzamin zewnętrzny, nie przyłożą się do wyćwiczenia z uczniami strategii rozwiązywania testu. Prawdopodobnie część nauczycieli najzwyczajniej w świecie oleje jakiekolwiek rozwiązywanie testów „na sucho”, a zdecydowana większość zadowoli się zrobieniem sprawdzianu próbnego raz (no dobrze, może dwa albo trzy).
Rok 2015 będzie więc rokiem wylania kubła zimnej wody na anglistów z podstawówek. Wyniki rzecz jasna poprawią się znacząco w roku 2016, gdyż dyrekcje i angliści natychmiast przestawią się na tą samą strategię, którą wykorzystują nauczyciele gimnazjalni i licealni. Streścić ją można jednym zdaniem: „Nie ucz angielskiego, ucz testu”. Szósta klasa podstawówki będzie więc przeznaczona na ustawiczne rozwiązywanie przykładowych zadań (pamiętajmy, że sprawdzian odbywa się z początkiem kwietnia, więc do dyspozycji jest raptem siedem miesięcy). Długoterminową konsekwencją wprowadzenia sprawdzianu z języka obcego nowożytnego będzie więc tak naprawdę skrócenie nauki angielskiego o rok, gdyż w klasie szóstej zamiast zwykłego uczenia będzie odbywać się tresura przedegzaminacyjna. Sprzymierzeńcem dyrekcji i anglistów będą… sami rodzice, gdyż to oni będą się domagali jak najlepszych wyników (szkoła podstawowa to jeszcze etap, kiedy rodzic interesuje się na bieżąco postępami dziecka).
Jak podejść do sprawdzianu z angielskiego w przyszłym roku? Jeśli jesteś anglistą uczącym w szkole podstawowej, doradzałbym zdiagnozowanie dzieciaków już we wrześniu przy pomocy przykładowych zdań zamieszczonych przez CKE. Sprawdzian trwa 45 minut, więc jedna lekcja wystarczy, by przekonać się, co uczniowie TAK NAPRAWDĘ umieją ("tak naprawdę", czyli pod kątem egzaminu). A potem? Mówi się trudno i uczy się klasę strategii egzaminacyjnej. Tak, dobrze myślisz; raz na tydzień, albo co dwa tygodnie poświęcasz zajęcia na test. Podbicie wyników o 10-15% można osiągnąć właśnie poprzez wyćwiczenie strategii rozwiązywania testów. Jeśli twoi uczniowie rozwiążą test powiedzmy 10 czy 12 razy, będą wiedzieli, jak radzić sobie z zadaniami i podejdą do sprawdzianu bez stresu.
Co robić jako rodzic szóstoklasisty? Jeszcze w TYM roku szkolnym należy zażądać obecności anglisty na wywiadówce w kwietniu albo maju. Zadajemy wtedy angliście dwa pytania: czy może nam wyjaśnić formułę nowej części sprawdzianu oraz czy może podać nam, co konkretnie planuje przerobić z naszym dzieciakiem w roku szkolnym 2014/15. I proszę nie dać się zbyć banałami w rodzaju: „To przecież za rok. Będziemy się przygotowywać w drugiem semestrze klasy VI”. Drugi semestr klasy szóstej to raptem dwa miesiące. Trochę mało, no nie? Proszę również uważać na odpowiedzi typu: „Podręcznik do angielskiego ćwiczy tego typu zadania, więc dzieci będą dobrze przygotowane”. Nie będą. Proszę mi wierzyć, nauczyciele gimnazjalni również myśleli, że ich uczniowie są świetnie do egzaminu przygotowani…
Podejdźmy więc do tego egzaminu spokojnie i na trzeźwo. Doświadczenia gimnazjalne pokazały, że trzeba dzieciaki przede wszystkim dobrze uczyć, lecz w ostatniej klasie warto się systematycznie do egzaminu przygotowywać. Jeśli więc rodzicom i nauczycielom naprawdę zależy na wynikach, wypadałoby więc zainteresować się egzaminem już dzisiaj.
niedziela, 9 lutego 2014
Czytajcie książki Crystala!
Z książkami profesora Davida Crystala zetknąłem się za sprawą Biblioteki Anglisty prowadzonej przez wydawnictwo Egis. Profesor Crystal pochodzi z Irlandii Północnej, studiował na University College London, a następnie pracował jako wykładowca na uniwersytetach w Bangor i Reading. Jego działalność naukowa skupia się na tzw. English language studies, gdzie prof. Crystal zajmował się intonacją, stylistyką oraz wykorzystaniem technik profilowania językowego do celów diagnostycznych i terapeutycznych. Jest on autorem znakomitej pozycji „The Cambridge Encyclopedia of the English Language” (nie należy jej mylić z inną książką tego samego autor „The Cambridge Encyclopedia of Lanaguage”). Obecnie prof. Crystal jest już na emeryturze, lecz prowadzi fantastyczną działalność popularyzatorską.
Pierwszą książką profesora Crystala, z jaką się zetknąłem, była niewielka książeczka pt. „The English Language”. Jest to publikacja poświęcona kompleksowej prezentacji języka angielskiego. Czegóż tu nie znajdziemy! W piętnastu rozdziałach autor przedstawia strukturę języka angielskiego (gramatykę i słownictwo), codzienne użycie tego języka (a więc różne style i rejestry), a w ostatniej części książki skupia się na historii języka. Całość jest napisana bardzo lekko i przejrzyście. Idealna książka dla osoby, która chciałaby szybko zyskać panoramiczny obraz języka angielskiego.
Kolejną książką prof. Crystala, jaką chciałbym polecić to „Words, Words, Words”. Bardzo lubię zajmować się słowami, więc urzekła mnie ta niewielka, 200-stronicowa książeczka. Autor przedstawia nam w przystępny sposób świat leksyki, a tematów jest naprawdę sporo. Można poczytać nie tylko o słowotwórstwie i akwizycji słownictwa, lecz również o proces zapożyczania, polach semantycznych, śmierci słów czy grach słownych. Jak w każdej książce prof. Crystala, znajdziemy tu mnóstwo przykładów oraz ramki, w których autor prezentuje ciekawe problemy związane z danym zagadnieniem.
[okładka]
Profesor Crystal cały czas jest zainteresowany nowymi procesami zachodzącymi w języku angielskim. Jednym z nich jest ewolucja żargonu wykorzystywanego… do pisania esemesów. Temu fascynującemu zagadnieniu poświęcił książkę „Txtng. The Gr8 Db8”. Profesor Crystal podchodzi do zagadnienia jako językoznawca – zamiast obrzucać inwektywami osoby, które piszą teksty pokroju „R U OK?”, stara się wyjaśnić procesy i mechanizmy rządzące tym zjawiskiem. W książce znajdziemy świetne przykłady wzięte z życia. Jeden z nich – fragment wypracowania napisany przez ucznia w tzw. „textspeak” – zamieszczam poniżej. Życzę powodzenia przy rozszyfrowywaniu.
My smmr hols wr CWOT. B4, we used 2go2 NY 2C my bro, his GF & thr 3 :-@ kids FTF. ILNY, it’s a gr8 plc.
[okładka]
Ostatnio zabrałem się za lekturę książki „English as a Global Language”, gdyż zainteresowało mnie proste pytanie: dlaczego to właśnie angielski staje się (stał się?) językiem globalnym. Prof. Crystal wyjaśnia koncepcję powstania globalnego języka, a następnie analizuje historyczny i kulturowy kontekst zyskiwania przez język angielski statusu dominującego narzędzia w kontaktach międzyludzkich. Bardzo ciekawy jest ostatni rozdział tej książki zatytułowany „The Future of Global English”.
To tylko kilka książek spośród wielu napisanych przez prof. Crystala. Warto zajrzeć na jego stronę internetową www.davidcrystal.com. Możemy tu rzecz jasna zapoznać się z biografią tego lingwisty oraz z wykazem jego publikacji. Wiele artykułów można ściągnąć (przyda się to zwłaszcza studentom anglistyki), a książki od wielu lat niedostępne prof. Crystal sprzedaje w postaci e-booków.
Profesor Crystal prowadzi także bloga pod adresem david-crystal.blogspot.com. Jeśli chcemy posłuchać króciutkich wykładów poświęconych różnym ciekawym neologizmom, warto zajrzeć na stronę Keep Your English Up to Date prowadzoną przez BBC, gdzie prof. Cystal mówi o takich cudach jak „Phwoar!”, „Hotdesking”, „Luvvy” czy „Saddo”. Można pobrać nagranie, transkrypcję oraz arkusze dla uczniów wraz z notatkami dla nauczyciela.
Etykiety:
David Crystal,
język angielski,
lingwistyka
poniedziałek, 18 marca 2013
Pozbądźmy się matury
Tygodnie lecą, zima nie chce ustąpić, lecz matura z języka angielskiego zbliża się wielkimi krokami. Co roku kilka tygodni przed egzaminami pisemnymi popadam w refleksyjny nastrój i zastanawiam się: po co nam taki twór jak matura? Moim zdanie – po nic.
Obecnie język angielski osiągnął w polskich szkołach status "super przedmiotu", doszlusowując do... WF-u i religii. Jako język obcy musi być nauczany osobno, więc nie da się go wpakować w żadne bloki przedmiotowe (aczkolwiek znając pomysłowość MEN-u...), a wdrażany jest już od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Jak łatwo policzyć, ucznia może czekać nawet 12 lat edukacji z tego przedmiotu, lecz pierwszy poważny egzamin, z jakim się zetknie, będzie miał miejsce dopiero w gimnazjum. Dlatego piszę "poważny", gdyż wynik uzyskany z języka angielskiego będzie miał wpływ na dalsze losy ucznia (czyt. dostanie się do wymarzonego liceum). Po wykonaniu prostego działania arytmetycznego i zamianie wyniku na procenty, widzimy, że przez 75% czasu (tj. 9 lat) uczeń pobiera nauki bez żadnej zewnętrznej kontroli, a drugi duży egzamin – tytułowa matura – przypada już PO zakończeniu edukacji.
Takie rozwiązanie ma ogromną wadę (oraz wiele pomniejszych): o efektach kształcenia uczeń i rodzice dowiadują się PO fakcie. O ile jeszcze absolwentom liceów przysługuje możliwość ponownego zdawania matury na życzenie własne, nie ma już takiej możliwości w przypadku egzaminu gimnazjalnego. Obydwa egzaminy stanowią podsumowanie pewnych etapów kształcenia, a kiedy uczeń dostaje wyniki do ręki, nic już się nie da zrobić. Jest system kretyńskim, który wszystkim uczniom stawia identyczne wymagania, nie pozwala zindywidualizować nauki ani diagnozować ucznia. Nie pozwala też w systematyczny i obiektywny sposób śledzić jego postępów. A przecież można zrobić inaczej...
Przede wszystkim należy istniejącą skalę poziomów znajomości języka (CEF) podzielić na podpoziomy, powiedzmy osiemnaście – rozbijamy więc każdy poziom na trzy podpoziomy. Jednak uczniom w szkole podstawowej oraz szkołach ponadpodstawowych dajemy do rozwiązania... ten sam test składający się z zadań o różnym stopniu trudności. Rzecz jasna zadania musiałyby być zróżnicowane w treści i formie, gdyż czym innym jest badanie poziomu ucznia 4-tej klasy szkoły podstawowej, a czym innym – ucznia 2-giej klasy liceum. Chodzi jednak o to, by "linijka", jaką mierzymy poziom znajomości języka była taka sama.
Uczeń powinien przystępować do testów mierzących jego kompetencję językową kilka razy w roku. Dlaczego tak? Po pierwsze, trzeba zmierzyć jego umiejętności na koniec drugiego semestru, aby wiedzieć, jaki poziom osiągnął na koniec danej klasy. Ponieważ później są wakacje i uczeń może dużo zapomnieć – albo dużo się nauczyć na półkoloniach badź obozie językowym w Anglii – należy zmierzyć jego wiedzę ponownie i ustalić, do jakiej grupy powinien trafić na semestr zimowy. Trzeci pomiar robimy w połowie semestru, żeby prognozować postępy, potem czwarty na koniec tegoż semestru. Piąty pomiar przypadłaby na połowę semestru drugiego.
Przyjrzyjmy się temu jeszcze raz na przykładzie. Kasia ma trafić do I klasy gimnazjum. Na koniec klasy szóstej diagnoza wykazała, że Kasia lokuje się w przedziale 5 (przypominam, że mamy ich 18). Rodzice zdecydowali, że Kasia pojedzie na miesiąc do Anglii albo spędzi dwa miesiące na półkoloniach z angielskim. Na koniec sierpnia kolejna diagnoza i okazuje się, że Kasia lokuje się w przedziale 6. Trafia więc do grupy na tym poziomie i uczy się bardzo pilnie. W połowie semestru Kasia zdiagnozowana jest na poziomie 6+, co oznacza, że rozwija się prawidłowo, a na końcu semestru osiąga poziom 7.
Koleżnka Kasi, Magda, również spędziła dwa miesiące na półkoloniach z angielskim i trafiła do tej samej grupy co Kasia (poziom 6). Jednak ma spory talent językowy, rodzice posyłają ją na intensywny kurs albo lekcje prywatne. W połowie semestru diagnoza wykazuje, że Magda jest na poziomie 7, a na koniec semestru osiąga mocny poziom 8. Jak widać, szkoła robi swoje, ale dodatkowa nauka daje efekty i Magda "wskakuje" w nowy poziom już od drugiego semestru.
Trochę inaczej wygląda sytuacja z kolegą Kasi i Magdy, Jurkiem, który także w czerwcu ulokował się na poziomie 5. Rodziców Jurka nie stać na drogie obozy czy półkolonie. Jurek trochę usiłuje się uczyć sam, więcej czasu spędza jednak przy grach. Sierpniowa diagnoza wykazuje poziom 5, więc Jurek zwyczajnie kontynuuje tok naukę ze szkoły podstawowej. Niestety źle aklimatyzuje się w gimnazjum, co odbija się na jego nauce. W połowie semestru diagnoza wykazuje nadal poziom 5, ale rodzice nie zwracają na to uwagi. Koniec semestru oznacza kolejną diagnozę i okazuje się, że Jurek nie poczynił żadnych postępów. Ponieważ diagnoza lokuje go w przedziale 5, Jurek powtarza semestr.
Proszę zwrócić uwagę na to, co dzieje się po wprowadzeniu tego systemu:
1. Znika nauczycielska "wszechmoc". Nie ma już uznaniowości w dawaniu ocen, nie ma przypinania uczniom łatek, nie ma poczucia bezkarności. Oczywiście nie znikną takie patologie zupełnie, ale zostałyby mocno ograniczone.
2. Znika presja oceny. Uczeń wie, że nic się nie stanie, jeśli uzyska wynik taki sam lub gorszy jak przy poprzedniej diagnozie. Po prostu powtórzy semestr, albo cofnie się o poziom (lub dwa, a właściwie tyle, ile trzeba będzie). Ponieważ diagnoza jest wykonywana odpowiednio często, uczeń ma szansę nadrobić straty w kolejnym semestrze.
3. Znika konflikt między szkołą, a kursami i korepetycjami. Jeśli uczeń jest słabawy, dodatkowe zajęcia wspomagają go i pozwalają mu zaliczać poziomy w równym tempie. Jeśli uczeń jest dobry i ma ochotę pracować więcej, wówczas system pozwala mu na szybsze pokonywanie poziomów. Taki system nie generuje również problemów po linii szkoła–szkoła. Przecież mamy gimnazja dwujęzyczne, szkoły z dodatkowymi lekcjami, a testy gimnazjalne i matura tego nie uwzględniają.
4. Znika niewiedza rodziców. Pięć razy w ciągu roku są informowani o poziomie swojego dziecka i nie muszą się obawiać, że obudzą się z przysłowiową ręką w nocniku. Jeśli uczeń stanie w miejscu, łatwo mu pomóc. A przede wszystkim... jest na to CZAS.
5. Pojawia się możliwość prześledzenia tempa pracy ucznia w czasie. Uczelnia może poprosić o wyniki z kilku ostatnich lat albo nawet z całego okresu edukacji z języka angielskiego i przyjrzeć się, z kim mają do czynienia: systematyczny pracuś? a może zryw tuż przed ukończeniem liceum? To samo może zresztą zrobić pracodawca – wyniki powiedzą mu o kandydacie bardzo dużo.
6. Pojawia się horyzont czasowy. Nie łudźmy się; dla gimnazjalisty perspektywa matury to jakieś science-fiction. Rzecz, która nigdy nie będzie miała miejsca. Nie ma gimnazjalistów, którzy w pierwszej klasie myślą o maturze, gdyż po prostu w tym wieku mózg działa w pewien określony sposób. Dla dziecka liczy się tu i teraz, a planują z wyprzedzeniem rodzice. Proponowany przeze mnie system idealnie nadaje się do mobilizowania ucznia: wie z jakiego poziomu startuje. I wie, że już za dwa miesiące będzie zdiagnozowany. Nagle perspektywa sześciu lat zamienia się w perspektywę ośmiu tygodni. Nie od dziś wiadomo, że małą łyżeczką je się lepiej...
7. Pojawia się też możliwość samodzielnego ustawiania sobie celu. "Chcę przeskoczyć w semestr z 9 na 11". Proszę bardzo, system na to pozwala. Młodzież lubi gry i questy, więc będzie mogła potraktować taki system mierzenia ich umiejętności jak quest.
Oczywiście wdrożenie takiego systemu oznaczałoby też zmiany w organizacji nauki szkolnej, gdyż co semestr odbywałoby się "tasowanie" uczniów (w większym lub mniejszym stopniu). Uczeń podążałby indywidualną ścieżką, a to oznaczałoby, że szkoła organizowałaby naukę w grupach na potrzebnych poziomach zaawansowania. W szkołach ponadgimnazjalnych pojawiłyby się ciekawe możliwości, gdyż można chociażby mieszać młodzież z różnych roczników.
Dla CKE takie rozwiązanie oznaczałoby konieczność stworzenia dokładnego opisu wytycznych na każdy poziom oraz przygotowywanie pięć razy w roku testów diagnostycznych. Wielu czytelników zorientowało się już pewnie, że inspiracją dla tego systemu stanowił dla mnie egzamin IELTS, a ten odbywa się o wiele częściej. Da się? Jasne, że się da. Kwestie techniczne też nie stanowią większego problemu. W końcu jest XXI wiek i podobno dysponujemy komputerami. Posadzenie grupki uczniów na dwie godziny w pracowni komputerowej to nie jest wielki problem, a program egzaminacyjny mógłbym sam uporać się z oceną większości zadań.
Sporym minusem takiego rozwiązania byłoby uczenie pod testy. Na to jednak mam dwa kontrargumenty. Po pierwsze, są testy i testy. Już pewnie samo wprowadzenie zadań otwartych z rozumienia tekstu słuchanego i czytanego podbiłoby poprzeczkę. Po drugie, a niby teraz nie ma uczenia pod testy? Przecież stopniowo nauka w liceum, a obecnie również w gimnazjum, dokonuje stopniowego, acz systematycznego przeorientowania się na uczenie pod testy. Jeśli więc mamy tę żabę jeść, róbmy to z głową.
Etykiety:
egzamin maturalny,
język angielski,
matura
wtorek, 1 listopada 2011
Kiedy zacząć się uczyć angielskiego?
Jednym z najbardziej rozpowszechnionych mitów w naszym społeczeństwie jest mit głoszący, że języka angielskiego należy zacząć się uczyć jak najwcześniej. Kiedy jeszcze nauczanie angielskiego ograniczało się do liceów i gimnazjów, wielu rodziców posyłało dzieci na kursy i zajęcia indywidualne z tego języka dużo, dużo wcześniej. Edukowanie kilkuletniego dziecka było na porządku dziennym, a obecnie tendencja do zaczynania jak najwcześniej tylko zwiększa się.
Ponieważ każda godzina języka angielskiego kosztuje i to wcale niemałe pieniądze, zadajmy sobie pytanie, czy w ogóle warto edukować dziecko poniżej 10-go roku życia. Czy warto posyłać dziecko na lekcje? Czy warto biegać na zajęcia organizowane przez różnego rodzaju Helen Doron? Czy warto domagać się, by w przedszkolu był angielski? Odpowiedź na te pytania jest prosta: nie, nie warto.
Jeśli chcemy edukować kilkuletnie dziecko, musimy przede wszystkim pamiętać, że przyswaja ono język obcy bardzo wolno. Zapamiętanie i utrwalenie kilkunastu czy kilkudziesięciu wyrazów zajmie kilka tygodni, gdyż dzieci muszą uczyć się języka obcego (tak samo jak rodzimego) w kontekście, tj. w powiązaniu z konkretnymi sytuacjami. Dzieci to w ogóle bardzo ciekawe istotki. Z jednej strony wystarcza im jednorazowe (sic!) zetknięcie się z wyrazem, by mogły go zapamiętać, a następnie przywołać w odpowiedniej sytuacji. Z drugiej strony, każdy rodzic pamięta wieloletnie boje z błędnie odmienianymi czy nieprawidłowo stosowanymi wyrazami. Paradoks polega na tym, że dzieci błyskawicznie "łapią" wyrazy i chętnie je stosują, pod warunkiem, że mają ku temu sposobność. Jednak równie szybko dzieci zapominają wyrazy, a nawet całe języki, czego dowodem są maluchy, które spędzają kilka miesięcy za granicą, nasiąkają obcym językiem jak gąbka, a po powrocie do swojego kraju... zapominają wszystko równie szybko jak się nauczyły. Nie ma więc sensu rozpoczynać nauki języka angielskiego, jeśli nie będziemy gotowi na kontynuowanie jej w kolejnych latach.
Dobrze, zdecydowaliśmy się więc na zapisanie naszego cztero- czy pięcioletniego malucha na lekcje angielskiego. Lekcje te będą odbywać się raz czy dwa razy w tygodniu w przedszkolu. Możemy też biegać do szkoły językowej Helen Doron, jeśli mamy szczęście takową posiadać w pobliżu. Możemy też zdecydować się na lekcje u osiedlowej Pani Anetki czy Pani Agnieszki, które za kilkanaście złotych zajmą się naszą pociechą raz w tygodniu. Pytanie jedynie, co daje nam nauka po jednej lub dwie godziny tygodniowo? Wiemy już, że kilkuletnie dziecko przyswaja język wolno, więc efekt skumulowany będzie... tak, niewielki. Z własnego doświadczenia wiem, że ilość materiału, jaką można przerobić i utrwalić na przestrzeni trzech lat z dzieckiem w wieku 7-9 lat (klasy I-III SP), odpowiada porcji, którą przerobi w rok dziesięciolatek (klasa IV SP). Po co więc męczyć malucha przez kilka lat, skoro odrobinę starsze dziecko zrobi to samo szybciej i lepiej?
Wielu rodziców podnosi argument, że dziecko powinno się "osłuchać" z językiem, czy też "oswoić" z nim stopniowo. Owszem, rodzice mają tu sporo racji, ale zapominają, że dla dziecka nauka języka obcego pozbawiona kontekstu to po prostu niezrozumiały obrządek. Nauczyciel musi komunikować się z dzieckiem wyłącznie w języku obcym oraz musi "podawać" język w formie gier i zabaw do wykonania "tu i teraz", inaczej cała nauka nie w ogóle sensu. Rodzice zapominają też, że dziecko może "osłuchiwać się" i "oswajać" z językiem obcym na codzień w domu (piosenki, bajki itp.), bez konieczności uczęszczania na drogie i czasochłonne zajęcia. Pamiętajmy też, że nie zawsze osoba ucząca nasze dziecko angielskiego uczy go dobrze. Ponieważ nauka odbywa się głównie drogą werbalną, wystarczy systematyczne przekręcać wymowę i po kilku latach mamy ogromny problem. Nasze dziecko co prawda będzie mówić po angielsku, ale będzie mówić źle. Czy warto więc za wszelką cenę zaczynać jak najwcześniej?
Niestey Ministerstwo Edukacji Narodowej po części odebrało rodzicom możliwość decydowania, kiedy rozpocząć naukę języka angielskiego, gdyż uznało go za język wiodący i wprowadziło nauczanie języka obcego (najczęściej właśnie angielskiego) do klas I-III szkoły podstawowej. Uważam taką decyzję MEN za błędną, gdyż – jak już wspominałem wyżej – na etapie edukacji wczesnoszkolnej uczenie dzieci języka obcego przynosi bardzo skromne rezultaty. Dzieje się tak, gdyż dzieci uczą się wolno (dzieci tak mają), a dwie godziny języka na tydzień to ilość zdecydowanie za mała, aby efektem skumulowania masy jęyzkowej pokonać bariery kognitywne. Dodatkowo dochodzi stres związany z rozpoczynaniem nauki w szkole: jakby mało było zmiany miejsca i sposobu uczenia, dzieciaki jeszcze muszą sobie poradzić z taką egzotyką jak język obcy. Czy aby nie za dużo tego wszystkiego na raz? Jeśli już ministrom zależy tak mocno na naszych dzieciach, lepszą decyzją byłoby dodanie godziny angielskiego tygodniowo w gimnazjach i liceach (3 x 2h w szkole podstawowej = 6 x 1h w gimnazjum i liceum).
Jeśli jednak zdecydujemy się, aby nasze kilkuletnie dziecko zaczęło się uczyć angielskiego, warto przemyśleć kilka spraw. Po pierwsze, może warto posłać dzieciaka do anglojęzycznego przedszkola? Dzieci uczą się co prawda wolno, ale po dwóch albo trzech latach wystąpi efekt skumulowania się materiału, gdyż nasze dziecko będzie wystawione na angielski przez kilka godzin dziennie. Co ważniejsze, porozumiewanie się w języku obcym będzie naturalne. Innym rozwiązaniem, które warto rozważyć, to... ściągnięcie na rok czy dwa anglojęzycznej au pair. Jeśli mamy odpowiednie warunki lokalowe, to codzienny, naturalny kontakt z obcojęzyczną osobą będzie dla naszego dziecka bezcenny. Niestety, jak można się domyśleć, te dwa rozwiązania nie są dostępne dla wszystkich, gdyż wiążą się ze sporymi kosztami. Co mają więc zrobić rodzice dysponującymi przeciętnym budżetem?
Przede wszystkim warto starannie wybrać osobę, która będzie uczyła nasze dziecko angielskiego. Pamiętajmy, że dla dzieciaka najważniejszy jest dobry kontakt z nauczycielem. Jeśli nasze dziecko nie czuje się dobrze na lekcjach, nie pchajmy go tam na siłę. Dzieci są też ze swojej natury konserwatywne, więc przywiązują się do swoich nauczycieli. Wybierzmy więc osobę, u której będziemy mogli kontynuować lekcje przez kilka lat. Jeśli mamy choćby jakie-takie obycie z językiem angielskim, zwracajmy uwagę na to, jak nasze dziecko mówi. Dbajmy głównie o to, aby nie utrwalić niestarannej czy błędnej wymowy, gdyż odkręcanie złych nawyków zabierze później bardzo dużo czasu.
Od swojego dziecka nie oczekujmy spektakularnych rezultatów. Jeśli po roku nauki zna ono kilkanaście nazw zwierząt, umie policzyć do dziesięciu i umie zareagować w prostych sytuacjach, już jest dobrze. Wakacje to najlepszy okres, aby świeżo nabyta wiedza wyparowywała, więc wtedy starajmy się podtrzymać kontakt z angielskim. Przypomnijmy angielską piosenkę śpiewaną na przywitanie, ćwiczmy liczenie, wyłączmy lektora w czasie oglądania "dorosłego" filmu – niech w domu dzieje się coś po angielsku. Przygoda naszego dziecka z językiem angielskim dopiero się zaczyna, dbajmy więc przede wszystkim, by malucha nie zrazić i by entuzjazmu starczyło mu lata.
środa, 8 września 2010
Zmiany w maturze i egzaminie gimnazjalnym
Change ain't good, Léon. You know?
Równo rok temu przystępowałem do pracy z pewnym świeżo upieczonym licealistą. Ponieważ naszym celem jest zdanie matury z języka angielskiego z jak najwyższym wynikiem, podążyłem śladami Mistrza Shifu i zdecydowałem, że należy ustalić, jaki to poziom reprezentuje tenże licealista. Mówiąc prostym językiem, Młody dostał egzamin maturalny w wersji podstawowej i godzinkę czasu. Omawiając później wyniki, zaznaczyłem, że to pierwszy i ostatni raz, kiedy maturę w wersji podstawowej widzi, ponieważ zdawać będzie maturę rozszerzoną. Tydzień później odszczekiwałem swoje słowa, ponieważ zaprzyjaźniona nauczycielka licealna, anglistka–egzaminatorka, wyprowadziła mnie z błędu tymi słowami: "W tym roku była zmiana i osoby przystępujące do matury rozszerzonej musiały również zdawać egzamin na poziomie podstawowym". Ręce mi opadły...
Minął rok i sytuacja się powtarza, a ręce znowu opadają... Centralna Komisja Egzaminacyjna (CKE) z końcem sierpnia wprowadziła zmiany w egzaminie maturalnym i gimnazjalnym, i dotyczą one oczywiście języków obcych nowożytnych. Bardzo ważną informacją jest to, że zmiany dotyczą obecnych uczniów klas drugich szkół gimnazjalnych i średnich. Przyjrzyjmy się więc pokrótce tym innowacjom.
Na egzaminie maturalnym nie ma już części ustnej na poziomie podstawowym i na poziomie rozszerzonym. Jest tylko jeden egzamin ustny bez określonego poziomu, a zdawać go będą wszyscy uczniowie, niezależnie od poziomu zadeklarowanego na egzaminie pisemnym. Czas trwania egzaminu ustnego w nowej formie to 15 minut. Składa się on z: (a) rozmowy wstępnej, (b) rozmowy z odgrywaniem roli, (c) opisu ilustracji i odpowiedzi na trzy pytania, oraz (d) wypowiedzi na podstawie materiału stymulującego i odpowiedzi na dwa pytania. Jak widać, obecna formuła egzaminu jest kompilacją poprzednich egzaminów. Co ciekawe, odebrano uczniowi jakikolwiek czas na przygotowanie oraz wyrzucono z egzaminu dłuższą samodzielną wypowiedź ustną, czyli tzw. prezentację tematu oraz dyskusję z egzaminującym na temat prezentowanych zagadnień.
Zmiany wprowadzone na egzaminie ustnym pokazują przede wszystkim, że przyjęcie podziału na poziom podstawowy i rozszerzony nie jest "święty". Egzamin maturalny w dotychczasowej postaci nawiązywał do formuły egzaminów typu PET czy FCE, gdzie zdający musiał wstępnie oszacować swój zasób wiedzy i – bazując na swej intuicji czy wynikach rozwiązywanych w domu testów z lat poprzednich – dobrać odpowiedni dla siebie egzamin. CKE uczyniła wyłom w tej formule, gdyż zarówno słabi jak i dobrze przygotowani uczniowie będą zdawać jeden egzamin. Przypomina to raczej rozwiązania z egzaminu IELTS, gdzie wszyscy zdający otrzymują identyczny zestaw testowy, niezależnie od poziomu językowego. Czy jest to kierunek, w jakim CKE popchnie również maturę pisemną? Łatwo sobie wyobrazić scalenie arkuszy maturalnych w jeden lub dwa bez określonego poziomu.
Można – i należy – zadać pytanie, jakie są przyczyny takiego majstrowania przy egzaminie maturalnym. Stawiam tezę, że chodzi wyłącznie o pieniądze. Liczba osób zdających egzamin ustny rozszerzony zwiększała się, a należy pamiętać, że w poprzedniej postaci trwał on 30 minut (!). Tak więc osoba zdająca egzamin ustny podstawowy i rozszerzony "kosztowała" niejako 45 minut czasu komisji, a komisja nie pracuje za darmo. W 2012 roku, po wdrożeniu nowej formuły egzaminacyjnej, jeden zdający będzie zawsze oznaczał dla komisji 15 minut czasu pracy. Jest to faktycznie spora oszczędność i dlatego pokuszę się tu o stwierdzenie, że podobna zmiany zostaną również wprowadzone na egzaminie pisemnym.
Zmiany w egzaminie gimnazjalnym poszły... w odwrotną stronę. Egzamin do tej pory posiadał tylko jeden poziom i składał się z trzech części: odbióru tekstu słuchanego, odbióru tekstu czytanego i reagowania językowego. CKE dokonała tu ogromnej rewolucji, gdyż dla języków obcych nowożytnych wprowadzone zostało rozbicie na poziom podstawowy i rozszerzony. Przystąpienie do egzaminu na poziomie podstawowym jest obowiązkowe dla wszystkich uczniów, natomiast na poziomie rozszerzonym mają obowiązek (!) zdawać ten egzamin uczniowie, którzy w gimnazjum kontynuowali naukę języka obcego rozpoczętą w szkole podstawowej. O ile dla obydwu poziomów formuła zadań z rozumienia ze słuchu oraz rozumienia tekstów pisanych jest podobna (obowiązują wyłącznie zadania zamknięte), to znajomość środków językowych na poziomie rozszerzonym jest sprawdzana przy pomocy zadań otwartych. CKE wprowadziło też na poziomie rozszerzonym absolutne nowum – wypowiedź pisemną, czyli krótki tekst użytkowy liczący 50-100 słów
Istotne jest tutaj to, że rozróżnienie między poziomem podstawowym a rozszerzonym jest, delikatnie mówiąc, płynne. W opisie różnic między tymi poziomami CKE (str. 106 Informatora gimnazjalnego) używa następujących sformułowań "typy tekstów są bardziej urozmaicone", "teksty są nieznacznie dłuższe i o nieznacznie większym stopniu złożoności" czy "teksty sprawdzające rozumienie ze słuchu są czytane nieznacznie szybciej". Konia z rzędem temu, kto wyjaśni precyzyjnie i obiektywnie, co oznaczają słowa "bardziej" i "nieznacznie". Co oznacza "nieznacznie szybciej" – przyśpieszenie w stosunku do nagrań z poziomu podstawowego o 5%? 10%? 20%? Nie bądźmy jednak takimi sformułowaniami zadziwieni –przecież to ta sama instytucja, która przez kilka lat nie była w stanie ustalić, co liczy się jako słowo w wypracowaniu i ustawicznie zmieniała kryteria.
Jakie są konsekwencje wprowadzanych zmian? Częsciowo zdezaktualizują się książki i materiały przygotowujące do egzaminu, więc wydawcy na pewno odświeżą swoją ofertę. Pytanie, czy zdążą na czas. Częściowo zostaną zdezorientowani uczniowie i egzaminatorzy. Ci pierwsi nie będą mieli do dyspozycji wiarygodnych materiałów z lat poprzednich, które ułatwiłyby im przygotowanie do egzaminów. Tych ostatnich czekają nowe szkolenia, nowa wiedza do przyswojenia i nowy zestaw problemów i kłopotów, ponieważ nie wierzę, aby ustna matura była dopracowana choćby na 90%. Nowe zawsze niesie ze sobą zestaw niejasności i wątpliwości, więc w 2012 roku możemy oczekiwać pewnego – excusez le mot – burdelu (no, może tylko burdeliku).
Zajdą natomiast dwie pozytywne zmiany. Po pierwsze, wspólna dla wszystkich formuła egzaminu maturalnego w części ustnej ułatwi z pewnością przygotowanie uczniów, gdyż nauczyciele będą ćwiczyli ten sam typ zadań z wszystkimi uczniami. Dojść może do tego, że w klasach mieszanych, czyli takich, gdzie będą uczniowie przygotowujący się zarówno do poziomu podstawowego jak i rozszerzonego, podniesie się poziom słabszych uczniów, gdyż będą oni niejako z marszu brali udział w lekcjach, na których będzie wprowadzane czy powtarzane bardziej zaawansowane słownictwo. Uczniowie lepsi i słabsi znowu będą podążać jednym tokiem kształcenia. Po drugie, bardzo mnie cieszy wprowadzenie komponentu "pisanie" na egzaminie gimnazjalnym. Wypracowanie pojawia się co prawda w formie szczątkowej, lecz zadania otwarte, wymagające pewnej kreatywności przynoszą zawsze o wiele więcej korzyści uczniom, niż zadania zamknięte. Zwłaszcza, że zadziała tu zasada przygotowywania uczniów pod testy, więc nauczyciele, którzy dotychczas olewali pisanie (bo tego na teście, psze pana, nie ma), będą zmuszeni do zrewidowania swojego podejścia i uwzględnienia tego zagadnienia na lekcjach angielskiego.
A dlaczego ręce opadają YEA? Kształcenie odbywa się obecnie w cyklach trzyletnich (klasy I-III, klasy IV-VI, gimnazjum i liceum). Czy takie zmiany należy wprowadzać w trakcie cyklu? Jeśli chodzi o uczniów gimnazjum, o wiele uczciwsze jest poinformowanie ich PRZED rozpoczęciem kształcenia, że wprowadzenie nowej podstawy programowej pociągnie za sobą zmiany w zakresie i formie egzaminu. Oczywiście trzeba ich też poinformować dokładnie, jakie to zmiany będą. Podobnie rzecz ma się z licealistami – dlaczego CKE dokonuje nagłej, nieuzasadnionej niczym wolty w środku cyklu kształcenia? Pamiętajmy, że liceum jeszcze nie dotknęła klęska nowej podstawy programowej... Owszem, formuła egzaminów nie jest dana od Boga i YEA pochwala wprowadzanie zmian. Jednak ze względu na to, że zmiany dotykają bezpośrednio setki tysięcy ludzi powinny być wprowadzane z odpowiednim wyprzedzeniem. Elementarna uczciwość głosi – "nie zmienia się reguł w trakcie gry". To, co w sierpniu bieżącego roku ogłosiło CKE, jest może i zasadne merytorycznie, ale stanowi pogwałcenie elementarnej uczciwości gdyż zmiany wprowadzone do egzaminów gimnazjalnego i maturalnego nie są li tylko kosmetyką. Shame on you, CKE people...
Informatory obowiązujące w bieżącym roku szkolnym:
gimnazjum – tutaj
matura – tutaj
aneks do informatura maturalnego – tutaj
Informatory obowiązujące od roku szkolnego 2011/2012:
gimnazjum – tutaj
matura – tutaj
Równo rok temu przystępowałem do pracy z pewnym świeżo upieczonym licealistą. Ponieważ naszym celem jest zdanie matury z języka angielskiego z jak najwyższym wynikiem, podążyłem śladami Mistrza Shifu i zdecydowałem, że należy ustalić, jaki to poziom reprezentuje tenże licealista. Mówiąc prostym językiem, Młody dostał egzamin maturalny w wersji podstawowej i godzinkę czasu. Omawiając później wyniki, zaznaczyłem, że to pierwszy i ostatni raz, kiedy maturę w wersji podstawowej widzi, ponieważ zdawać będzie maturę rozszerzoną. Tydzień później odszczekiwałem swoje słowa, ponieważ zaprzyjaźniona nauczycielka licealna, anglistka–egzaminatorka, wyprowadziła mnie z błędu tymi słowami: "W tym roku była zmiana i osoby przystępujące do matury rozszerzonej musiały również zdawać egzamin na poziomie podstawowym". Ręce mi opadły...
Minął rok i sytuacja się powtarza, a ręce znowu opadają... Centralna Komisja Egzaminacyjna (CKE) z końcem sierpnia wprowadziła zmiany w egzaminie maturalnym i gimnazjalnym, i dotyczą one oczywiście języków obcych nowożytnych. Bardzo ważną informacją jest to, że zmiany dotyczą obecnych uczniów klas drugich szkół gimnazjalnych i średnich. Przyjrzyjmy się więc pokrótce tym innowacjom.
Na egzaminie maturalnym nie ma już części ustnej na poziomie podstawowym i na poziomie rozszerzonym. Jest tylko jeden egzamin ustny bez określonego poziomu, a zdawać go będą wszyscy uczniowie, niezależnie od poziomu zadeklarowanego na egzaminie pisemnym. Czas trwania egzaminu ustnego w nowej formie to 15 minut. Składa się on z: (a) rozmowy wstępnej, (b) rozmowy z odgrywaniem roli, (c) opisu ilustracji i odpowiedzi na trzy pytania, oraz (d) wypowiedzi na podstawie materiału stymulującego i odpowiedzi na dwa pytania. Jak widać, obecna formuła egzaminu jest kompilacją poprzednich egzaminów. Co ciekawe, odebrano uczniowi jakikolwiek czas na przygotowanie oraz wyrzucono z egzaminu dłuższą samodzielną wypowiedź ustną, czyli tzw. prezentację tematu oraz dyskusję z egzaminującym na temat prezentowanych zagadnień.
Zmiany wprowadzone na egzaminie ustnym pokazują przede wszystkim, że przyjęcie podziału na poziom podstawowy i rozszerzony nie jest "święty". Egzamin maturalny w dotychczasowej postaci nawiązywał do formuły egzaminów typu PET czy FCE, gdzie zdający musiał wstępnie oszacować swój zasób wiedzy i – bazując na swej intuicji czy wynikach rozwiązywanych w domu testów z lat poprzednich – dobrać odpowiedni dla siebie egzamin. CKE uczyniła wyłom w tej formule, gdyż zarówno słabi jak i dobrze przygotowani uczniowie będą zdawać jeden egzamin. Przypomina to raczej rozwiązania z egzaminu IELTS, gdzie wszyscy zdający otrzymują identyczny zestaw testowy, niezależnie od poziomu językowego. Czy jest to kierunek, w jakim CKE popchnie również maturę pisemną? Łatwo sobie wyobrazić scalenie arkuszy maturalnych w jeden lub dwa bez określonego poziomu.
Można – i należy – zadać pytanie, jakie są przyczyny takiego majstrowania przy egzaminie maturalnym. Stawiam tezę, że chodzi wyłącznie o pieniądze. Liczba osób zdających egzamin ustny rozszerzony zwiększała się, a należy pamiętać, że w poprzedniej postaci trwał on 30 minut (!). Tak więc osoba zdająca egzamin ustny podstawowy i rozszerzony "kosztowała" niejako 45 minut czasu komisji, a komisja nie pracuje za darmo. W 2012 roku, po wdrożeniu nowej formuły egzaminacyjnej, jeden zdający będzie zawsze oznaczał dla komisji 15 minut czasu pracy. Jest to faktycznie spora oszczędność i dlatego pokuszę się tu o stwierdzenie, że podobna zmiany zostaną również wprowadzone na egzaminie pisemnym.
Zmiany w egzaminie gimnazjalnym poszły... w odwrotną stronę. Egzamin do tej pory posiadał tylko jeden poziom i składał się z trzech części: odbióru tekstu słuchanego, odbióru tekstu czytanego i reagowania językowego. CKE dokonała tu ogromnej rewolucji, gdyż dla języków obcych nowożytnych wprowadzone zostało rozbicie na poziom podstawowy i rozszerzony. Przystąpienie do egzaminu na poziomie podstawowym jest obowiązkowe dla wszystkich uczniów, natomiast na poziomie rozszerzonym mają obowiązek (!) zdawać ten egzamin uczniowie, którzy w gimnazjum kontynuowali naukę języka obcego rozpoczętą w szkole podstawowej. O ile dla obydwu poziomów formuła zadań z rozumienia ze słuchu oraz rozumienia tekstów pisanych jest podobna (obowiązują wyłącznie zadania zamknięte), to znajomość środków językowych na poziomie rozszerzonym jest sprawdzana przy pomocy zadań otwartych. CKE wprowadziło też na poziomie rozszerzonym absolutne nowum – wypowiedź pisemną, czyli krótki tekst użytkowy liczący 50-100 słów
Istotne jest tutaj to, że rozróżnienie między poziomem podstawowym a rozszerzonym jest, delikatnie mówiąc, płynne. W opisie różnic między tymi poziomami CKE (str. 106 Informatora gimnazjalnego) używa następujących sformułowań "typy tekstów są bardziej urozmaicone", "teksty są nieznacznie dłuższe i o nieznacznie większym stopniu złożoności" czy "teksty sprawdzające rozumienie ze słuchu są czytane nieznacznie szybciej". Konia z rzędem temu, kto wyjaśni precyzyjnie i obiektywnie, co oznaczają słowa "bardziej" i "nieznacznie". Co oznacza "nieznacznie szybciej" – przyśpieszenie w stosunku do nagrań z poziomu podstawowego o 5%? 10%? 20%? Nie bądźmy jednak takimi sformułowaniami zadziwieni –przecież to ta sama instytucja, która przez kilka lat nie była w stanie ustalić, co liczy się jako słowo w wypracowaniu i ustawicznie zmieniała kryteria.
Jakie są konsekwencje wprowadzanych zmian? Częsciowo zdezaktualizują się książki i materiały przygotowujące do egzaminu, więc wydawcy na pewno odświeżą swoją ofertę. Pytanie, czy zdążą na czas. Częściowo zostaną zdezorientowani uczniowie i egzaminatorzy. Ci pierwsi nie będą mieli do dyspozycji wiarygodnych materiałów z lat poprzednich, które ułatwiłyby im przygotowanie do egzaminów. Tych ostatnich czekają nowe szkolenia, nowa wiedza do przyswojenia i nowy zestaw problemów i kłopotów, ponieważ nie wierzę, aby ustna matura była dopracowana choćby na 90%. Nowe zawsze niesie ze sobą zestaw niejasności i wątpliwości, więc w 2012 roku możemy oczekiwać pewnego – excusez le mot – burdelu (no, może tylko burdeliku).
Zajdą natomiast dwie pozytywne zmiany. Po pierwsze, wspólna dla wszystkich formuła egzaminu maturalnego w części ustnej ułatwi z pewnością przygotowanie uczniów, gdyż nauczyciele będą ćwiczyli ten sam typ zadań z wszystkimi uczniami. Dojść może do tego, że w klasach mieszanych, czyli takich, gdzie będą uczniowie przygotowujący się zarówno do poziomu podstawowego jak i rozszerzonego, podniesie się poziom słabszych uczniów, gdyż będą oni niejako z marszu brali udział w lekcjach, na których będzie wprowadzane czy powtarzane bardziej zaawansowane słownictwo. Uczniowie lepsi i słabsi znowu będą podążać jednym tokiem kształcenia. Po drugie, bardzo mnie cieszy wprowadzenie komponentu "pisanie" na egzaminie gimnazjalnym. Wypracowanie pojawia się co prawda w formie szczątkowej, lecz zadania otwarte, wymagające pewnej kreatywności przynoszą zawsze o wiele więcej korzyści uczniom, niż zadania zamknięte. Zwłaszcza, że zadziała tu zasada przygotowywania uczniów pod testy, więc nauczyciele, którzy dotychczas olewali pisanie (bo tego na teście, psze pana, nie ma), będą zmuszeni do zrewidowania swojego podejścia i uwzględnienia tego zagadnienia na lekcjach angielskiego.
A dlaczego ręce opadają YEA? Kształcenie odbywa się obecnie w cyklach trzyletnich (klasy I-III, klasy IV-VI, gimnazjum i liceum). Czy takie zmiany należy wprowadzać w trakcie cyklu? Jeśli chodzi o uczniów gimnazjum, o wiele uczciwsze jest poinformowanie ich PRZED rozpoczęciem kształcenia, że wprowadzenie nowej podstawy programowej pociągnie za sobą zmiany w zakresie i formie egzaminu. Oczywiście trzeba ich też poinformować dokładnie, jakie to zmiany będą. Podobnie rzecz ma się z licealistami – dlaczego CKE dokonuje nagłej, nieuzasadnionej niczym wolty w środku cyklu kształcenia? Pamiętajmy, że liceum jeszcze nie dotknęła klęska nowej podstawy programowej... Owszem, formuła egzaminów nie jest dana od Boga i YEA pochwala wprowadzanie zmian. Jednak ze względu na to, że zmiany dotykają bezpośrednio setki tysięcy ludzi powinny być wprowadzane z odpowiednim wyprzedzeniem. Elementarna uczciwość głosi – "nie zmienia się reguł w trakcie gry". To, co w sierpniu bieżącego roku ogłosiło CKE, jest może i zasadne merytorycznie, ale stanowi pogwałcenie elementarnej uczciwości gdyż zmiany wprowadzone do egzaminów gimnazjalnego i maturalnego nie są li tylko kosmetyką. Shame on you, CKE people...
Informatory obowiązujące w bieżącym roku szkolnym:
gimnazjum – tutaj
matura – tutaj
aneks do informatura maturalnego – tutaj
Informatory obowiązujące od roku szkolnego 2011/2012:
gimnazjum – tutaj
matura – tutaj
piątek, 5 marca 2010
Uczyć, uczyć, uczyć (się)
Uczeniem języka angielskiego zajmuję się już ponad dwadzieścia lat, lecz wcale nie oznacza to, że jestem taki stary – po prostu wcześnie zacząłem uczyć. Jednym z tematów, który często przewija się w trakcie zajęć, są sposoby uczenia się angielskiego, a do najczęściej zadawanych pytań należy: "Jak mam się angielskiego uczyć, żeby się go nauczyć?" Oczywiście, istnieje masa sztuczek i trików, które można wykorzystać, aby szybciej i skuteczniej wbijać sobie do głowy język obcy. My jednak zajmiemy się omówieniem najbardziej oczywistej metody, jaką jest... uczenie angielskiego.
W obecnych czasach wbija się nam wielkim młotkiem do głowy, że do każdej rzeczy, do najdrobniejszej sprawy potrzebny jest ekspert, profesjonalista lub przynajmniej ktoś z uprawnieniami. Rozumiem motywy kierujące postępowaniem różnych grup zawodowych, które straszą nas na każdym kroku, że bez profesjonalisty ani rusz. Ich interes jest oczywisty – zablokować dostęp do swojej branży i zdzierać z klientów jak największe pieniądze za usługi, których jakość oczywiście w takich okolicznościach zacznie się błyskawicznie pogarszać. Proszę mi uwierzyć, że do wielu rzeczy NIE potrzeba fachowca, a jedną z nich jest nauka języka obcego. Swoje rozumowanie wyjaśniam poniżej.
Jedną z umiejętności, jaką każdy człowiek potrafi wykonywać ODRUCHOWO, to uczenie innych osób. Zwróćmy uwagę na czynności, które ustawicznie wykonujemy w życiu codziennym: wyjaśniamy innym, jak działają urządzenia; podajemy wskazówki, jak coś zrobić; dzielimy się wiedzą i doświadczeniem; razem "rozgryzamy" różne problemy. Oczywiście, są wśród nas osoby, które są urodzonymi nauczycielami i potrafią się wiedzą dzielić z wielką pasją i entuzjazmem. Jednak zasada ogólna jest prosta: uczyć potrafi KAŻDY z nas. Popatrzmy przecież na rodziców, którzy są w stanie nauczyć dziecko wielu umiejętności niezbędnych w życiu, a także potrafią podzielić się wiedzą podręcznikową. Popatrzmy na starszych pracowników, którzy szkolą młodszych i nawet nie zdają sobie sprawy z tego, co robią. Uczyć potrafi każdy i każdy to robi.
Oczywiście można protestować, że przecież nauczanie języka obcego to sprawa sporej odpowiedzialności, że ucząc źle można wyrządzić sporą krzywdę, że przecież trzeba umieć proces nauki zaplanować, że do tego potrzeba wiedzy i kwalifikacji. Odpowiem krótko: sraty-dupaty. W krajach cywilizowanych nauka jednej z najbardziej niebezpiecznych czynności życiowych, czyli prowadzenia samochodu, wygląda następująco: młoda osoba, która chce nauczyć się kierowania pojazdem mechanicznym, rejestruje się w urzędzie i zaczyna jeździć rodzinnym autem pod nadzorem członka rodziny, który prawo jazdy i doświadczenie już posiada. Młoda osoba jeździ tyle, ile chce, a do egzaminu przystępuje, kiedy uzna, że jest do niego gotowa. Jak widać, obowiązują tu proste i logiczne zasady: jeździmy z osobą, którą znamy i której ufamy; jeździmy dużo i ćwiczymy różne sytuacje (jak to się ma do wymogu wyjeżdżenia 30h obowiązującego w Polsce?); korzystamy z rodzinnego samochodu, a jak go porysujemy to nas właściciele samochodu (najczęściej są to rodzice) zabiją i zakopią w ogródku. I jakoś nikt nie wrzeszczy o konieczności szkolenia przez profesjonalistę, a system sprawdza się od wielu, wielu lat doskonale. Proszę mi uwierzyć, podobnie rzecz się ma z nauką języka obcego. Jeśli umiesz ten język choć trochę, potrafisz nauczyć inną osobę w sposób prosty, jasny i zrozumiały dla niej.
Uczenie angielskiego ma same zalety. Kiedy zaczynamy pomagać komuś w nauce bezpłatnie, albo udzielamy korepetycji, stajemy się odpowiedzialni za nasze lekcje. Musimy nauczyć się zarządzać czasem, oraz pilnować terminów i godzin spotkań. Kolejne dwie cenne umiejętności, którą nabywamy, to nauka jak szybko i efektywnie przygotować się do zajęć, oraz jak radzić sobie w sytuacjach, kiedy nasz uczeń nagle wystrzeli nieprzewidzianym problemem i przyjdzie nam improwizować. Ucząc, powtarzamy materiał, który już wcześniej przyswoiliśmy, a także uczymy się rzeczy nowych, gdyż na pewno uczniowie zaskoczą nas niejednym pytaniem. Oczywiście większość naszych uczniów będzie osobami leniwymi i niestawiającymi pytań, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie miał milion najdzikszych pytań. Nie wolno wówczas reagować stwierdzeniami w rodzaju "to ci niepotrzebne", tylko trzeba cierpliwie wyjaśniać. A jeśli czegoś nie wiemy, brać słownik czy gramatykę angielską do ręki i sprawdzać. Solidna powtórka materiału z pogłębieniem znajomości nauczanego języka wszerz i wzdłuż jest gwarantowana.
Oczywiście to nie wszystkie zalety tej metody. Uczniowie będą mieli różne potrzeby, więc rozwiniemy różnorodne umiejętności: kogoś poduczymy pisania, kogoś poduczymy słownictwa, z kimś pogadamy, a to wszystko będzie budować naszą wiedzę. Niekiedy uczniowie dadzą nam porządnie popalić poprzez swoją niesolidność i brak pracowitości. Odwołane nagle zajęcia, nieodrobione zadanie domowe, czy olewacki stosunek do korepetytora to tylko fragment ich szerokiego repertuaru. Uczenie angielskiego oznacza też konieczność zapoznawania się z różnymi materiałami. Jeśli udzielamy korepetycji, siłą rzeczy będziemy musieli zaznajomić się z podręcznikami, które są wykorzystywane w szkole naszego ucznia. Nagle też odkryjemy, że szukamy różnych ćwiczeń, a posiadane przez nas materiały to za mało. Będziemy też musieli doradzać w kwestii zasobów internetowych czy słowników ("A jaki słownik jest naaajlepszy?"). Uczenie języka zmusi nas zresztą do przemyślenia tego, dlaczego uczymy z pewnych materiałów, a to nas później doprowadzi w sposób logiczny do zastanawiania się nad tym, dlaczego w ogóle uczymy i jak mamy to robić. Nie trzeba już nawet wspominać, że wymierną korzyścią z uczenia będą pieniądze, które spożytkujemy na własne potrzeby i przyjemności.
Warto zauważyć, że zostanie korepetytorem przyniesie nam jeszcze jedną korzyść. Pomagając uczniom, zobaczymy nagle wszystkie debilizmy polskiego systemu szkolnictwa w pełnej okazałości. Przyjedzie nam się zmagać z nauczycielami, którzy zadają czwartoklasistom teksty do tłumaczenia na poziomie ćwiczeń z translatoryki, albo każą przyswajać sto słówek w tydzień. Nagle zaczniemy się zastanawiać, dlaczego pierwszoklasistom każe się korzystać z książki, w której znajduje się słowo pisane (mówimy oczywiście o pierwszoklasistach ze szkoły podstawowej), a oni ledwo literki po polsku klecą. Będziemy nadganiać z licealistą materiał z dwóch lat w jeden miesiąc, bo kto by się przejmował dzieleniem uczniów na grupy pod kątem znajomości języka, albo odkryjemy, że nauczyciel-leniuszek omija wszystkie "listeningi" i "speakingi" w książce, a potem dziwi się kiepskim wynikom z matury próbnej. A to sprawi, że zagotuje się w nas krew i zaczniemy MYŚLEĆ. Wot, kolejna korzyść...
Pewnie wszyscy Czytelnicy uświadomili sobie, że ten wpis jest adresowany głównie do studentów filologii angielskiej i słuchaczy kolegiów nauczycielskich, lecz jestem przekonany, że na stosowaniu tej metody skorzysta każdy. Miłego uczenia (się).
W obecnych czasach wbija się nam wielkim młotkiem do głowy, że do każdej rzeczy, do najdrobniejszej sprawy potrzebny jest ekspert, profesjonalista lub przynajmniej ktoś z uprawnieniami. Rozumiem motywy kierujące postępowaniem różnych grup zawodowych, które straszą nas na każdym kroku, że bez profesjonalisty ani rusz. Ich interes jest oczywisty – zablokować dostęp do swojej branży i zdzierać z klientów jak największe pieniądze za usługi, których jakość oczywiście w takich okolicznościach zacznie się błyskawicznie pogarszać. Proszę mi uwierzyć, że do wielu rzeczy NIE potrzeba fachowca, a jedną z nich jest nauka języka obcego. Swoje rozumowanie wyjaśniam poniżej.
Jedną z umiejętności, jaką każdy człowiek potrafi wykonywać ODRUCHOWO, to uczenie innych osób. Zwróćmy uwagę na czynności, które ustawicznie wykonujemy w życiu codziennym: wyjaśniamy innym, jak działają urządzenia; podajemy wskazówki, jak coś zrobić; dzielimy się wiedzą i doświadczeniem; razem "rozgryzamy" różne problemy. Oczywiście, są wśród nas osoby, które są urodzonymi nauczycielami i potrafią się wiedzą dzielić z wielką pasją i entuzjazmem. Jednak zasada ogólna jest prosta: uczyć potrafi KAŻDY z nas. Popatrzmy przecież na rodziców, którzy są w stanie nauczyć dziecko wielu umiejętności niezbędnych w życiu, a także potrafią podzielić się wiedzą podręcznikową. Popatrzmy na starszych pracowników, którzy szkolą młodszych i nawet nie zdają sobie sprawy z tego, co robią. Uczyć potrafi każdy i każdy to robi.
Oczywiście można protestować, że przecież nauczanie języka obcego to sprawa sporej odpowiedzialności, że ucząc źle można wyrządzić sporą krzywdę, że przecież trzeba umieć proces nauki zaplanować, że do tego potrzeba wiedzy i kwalifikacji. Odpowiem krótko: sraty-dupaty. W krajach cywilizowanych nauka jednej z najbardziej niebezpiecznych czynności życiowych, czyli prowadzenia samochodu, wygląda następująco: młoda osoba, która chce nauczyć się kierowania pojazdem mechanicznym, rejestruje się w urzędzie i zaczyna jeździć rodzinnym autem pod nadzorem członka rodziny, który prawo jazdy i doświadczenie już posiada. Młoda osoba jeździ tyle, ile chce, a do egzaminu przystępuje, kiedy uzna, że jest do niego gotowa. Jak widać, obowiązują tu proste i logiczne zasady: jeździmy z osobą, którą znamy i której ufamy; jeździmy dużo i ćwiczymy różne sytuacje (jak to się ma do wymogu wyjeżdżenia 30h obowiązującego w Polsce?); korzystamy z rodzinnego samochodu, a jak go porysujemy to nas właściciele samochodu (najczęściej są to rodzice) zabiją i zakopią w ogródku. I jakoś nikt nie wrzeszczy o konieczności szkolenia przez profesjonalistę, a system sprawdza się od wielu, wielu lat doskonale. Proszę mi uwierzyć, podobnie rzecz się ma z nauką języka obcego. Jeśli umiesz ten język choć trochę, potrafisz nauczyć inną osobę w sposób prosty, jasny i zrozumiały dla niej.
Uczenie angielskiego ma same zalety. Kiedy zaczynamy pomagać komuś w nauce bezpłatnie, albo udzielamy korepetycji, stajemy się odpowiedzialni za nasze lekcje. Musimy nauczyć się zarządzać czasem, oraz pilnować terminów i godzin spotkań. Kolejne dwie cenne umiejętności, którą nabywamy, to nauka jak szybko i efektywnie przygotować się do zajęć, oraz jak radzić sobie w sytuacjach, kiedy nasz uczeń nagle wystrzeli nieprzewidzianym problemem i przyjdzie nam improwizować. Ucząc, powtarzamy materiał, który już wcześniej przyswoiliśmy, a także uczymy się rzeczy nowych, gdyż na pewno uczniowie zaskoczą nas niejednym pytaniem. Oczywiście większość naszych uczniów będzie osobami leniwymi i niestawiającymi pytań, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie miał milion najdzikszych pytań. Nie wolno wówczas reagować stwierdzeniami w rodzaju "to ci niepotrzebne", tylko trzeba cierpliwie wyjaśniać. A jeśli czegoś nie wiemy, brać słownik czy gramatykę angielską do ręki i sprawdzać. Solidna powtórka materiału z pogłębieniem znajomości nauczanego języka wszerz i wzdłuż jest gwarantowana.
Oczywiście to nie wszystkie zalety tej metody. Uczniowie będą mieli różne potrzeby, więc rozwiniemy różnorodne umiejętności: kogoś poduczymy pisania, kogoś poduczymy słownictwa, z kimś pogadamy, a to wszystko będzie budować naszą wiedzę. Niekiedy uczniowie dadzą nam porządnie popalić poprzez swoją niesolidność i brak pracowitości. Odwołane nagle zajęcia, nieodrobione zadanie domowe, czy olewacki stosunek do korepetytora to tylko fragment ich szerokiego repertuaru. Uczenie angielskiego oznacza też konieczność zapoznawania się z różnymi materiałami. Jeśli udzielamy korepetycji, siłą rzeczy będziemy musieli zaznajomić się z podręcznikami, które są wykorzystywane w szkole naszego ucznia. Nagle też odkryjemy, że szukamy różnych ćwiczeń, a posiadane przez nas materiały to za mało. Będziemy też musieli doradzać w kwestii zasobów internetowych czy słowników ("A jaki słownik jest naaajlepszy?"). Uczenie języka zmusi nas zresztą do przemyślenia tego, dlaczego uczymy z pewnych materiałów, a to nas później doprowadzi w sposób logiczny do zastanawiania się nad tym, dlaczego w ogóle uczymy i jak mamy to robić. Nie trzeba już nawet wspominać, że wymierną korzyścią z uczenia będą pieniądze, które spożytkujemy na własne potrzeby i przyjemności.
Warto zauważyć, że zostanie korepetytorem przyniesie nam jeszcze jedną korzyść. Pomagając uczniom, zobaczymy nagle wszystkie debilizmy polskiego systemu szkolnictwa w pełnej okazałości. Przyjedzie nam się zmagać z nauczycielami, którzy zadają czwartoklasistom teksty do tłumaczenia na poziomie ćwiczeń z translatoryki, albo każą przyswajać sto słówek w tydzień. Nagle zaczniemy się zastanawiać, dlaczego pierwszoklasistom każe się korzystać z książki, w której znajduje się słowo pisane (mówimy oczywiście o pierwszoklasistach ze szkoły podstawowej), a oni ledwo literki po polsku klecą. Będziemy nadganiać z licealistą materiał z dwóch lat w jeden miesiąc, bo kto by się przejmował dzieleniem uczniów na grupy pod kątem znajomości języka, albo odkryjemy, że nauczyciel-leniuszek omija wszystkie "listeningi" i "speakingi" w książce, a potem dziwi się kiepskim wynikom z matury próbnej. A to sprawi, że zagotuje się w nas krew i zaczniemy MYŚLEĆ. Wot, kolejna korzyść...
Pewnie wszyscy Czytelnicy uświadomili sobie, że ten wpis jest adresowany głównie do studentów filologii angielskiej i słuchaczy kolegiów nauczycielskich, lecz jestem przekonany, że na stosowaniu tej metody skorzysta każdy. Miłego uczenia (się).
Etykiety:
angielski,
język angielski,
nauczyciel,
nauka angielskiego
środa, 24 lutego 2010
Szklana szyba
For Agnieszka B., thank you for your questions.
Od wielu lat zadaję sobie pytanie "Co to znaczy znać język angielski?". Musimy tutaj od razu wyjaśnić, że można na to pytanie dać dwie odpowiedzi w zależnośći od tego, kto pyta. Odpowiedź dla osób, które uczą się angielskiego "niezawodowo" jest dla mnie prosta i takiej zazwyczaj udzielam: trzeba wbić sobie do głowy trochę słówek, trzeba umieć sklecić kilka prostych zdań, trzeba umieć sobie poradzić w typowych sytuacjach, i jest dobrze. Osoba, która posługuje się angielskim od przypadku do przypadku, ma pewien margines bezpieczeństwa, gdyż może zawsze rozłożyć ręce i powiedzieć "Przecież nie jestem specjalistą od angielskiego".
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja, jeśli chodzi o zawodowców. Rozumiem tutaj przez nich osoby, którym znajomość języka angielskiego jest niezbędna do codziennego funkcjonowania i zarabiania pieniędzy. Przede wszystkim, zawodowiec nie może przestać się uczyć. Nie mówię tutaj o zapisywaniu się na kursy czy dodatkowe studia, gdyż takie postępowanie jest kompletną bzdurą i oznacza również stratę pieniędzy. Zawodowiec nie może słuchać innych, gdyż sam zna swoje potrzeby najlepiej, a uczy się przecież odruchowo, wykonując swój zawód. Jaka jest więc odpowiedź dla zawodowca? Bardzo prosta: zawodowiec wie WSZYSTKO. Oczywiście jest to stan idealny i niemożliwy do osiągnięcia, przede wszystkim ze względów biologicznych, gdyż nie jesteśmy w stanie ogarnąć wszystkich odmian angielskiego i nadążyć za nowym słownictwem. Ale ja mam tak, że chciałbym i powtarzam to każdemu przyszłemu angliście :)
Mimo tego, że staramy się przyswoić angielski w sposób totalny, i tak wielokrotnie napotkamy szklaną szybę. Moje pierwsze spotkanie z tym zjawiskiem nastąpiło, kiedy zacząłem czytać książki angielskie. Wcześniej uczyłem się angielskiego metodą "gramatyka, tłumaczenie, wbijanie słóweczek", co w sumie odpowiadało mojemu analitycznemu umysłowi. Niestety pojawił się problem, kiedy wziąłem do ręki książkę i usiłowałem zrozumieć pierwszy akapit. Mózg przyzwyczajony do nauki w obronnym odruchu wrzeszczał, że trzeba przyjrzeć się gramatyce i słóweczkom, a potem trzeba przetłumaczyć, natomiast instynkt językowy odwrzaskiwał się, że książkę trzeba czytać tak, jak się czyta ją po polsku, czyli rozumiejąc instynktownie całe zdania, akapity, rozdziały. Od tego wrzasku rozbolała mnie tylko głowa. Czułem wówczas, że walę w niewidzialną ścianę i jeszcze wtedy nie wiedziałem, że napotkałem pierwszą szklaną szybę w swoim życiu.
Oczywiście rację miał wtedy mój instynkt językowy, więc nauczyłem się czytać książki szybko, bez tłumaczenia w głowie, bez sprawdzania słówek. Kiedy zdecydowałem się na przyjemność płynącą z czytania i przyswajania sensu książki, wszystko stało się o wiele prostsze i łatwiejsze. Oczywiście napotykałem fragmenty, które czytałem wielokrotnie i dalej nie potrafiłem odruchowo uchwycić ich sensu. Ślizgałem się tylko po powierzchni, rozumiałem sens wyrazów i zdań, jednak całość nie chciała mi w głowie "zagrać" czy też "zagadać" do mnie. Zdarzały się też takie miejsca, kiedy nie było wyjścia i sięgnięcie po słownik stawało się niezbędne, gdyż znajomość danego wyrazu była niezbędna do uchwycenia sensu większego fragmentu książki. Wielką przyjemnością było dla mnie, kiedy okazywało się, że dobrze domyśliłem się znaczenia słówka. Niestety, równie często wściekałem się, gdyż aparat językowy wypuszczał mnie na manowce. I to były momenty osobistej klęski. Jednak czytanie książek i skupianie się na ich treści pozwoliło mi przebić się przez pierwszą szklaną szybę.
Wiem, że wiele osób napotyka szklaną szybę przy mówieniu i pisaniu. Spotykam się bardzo często z postawą "nie będę mówił/pisał, ponieważ mi to nie wychodzi". Najczęściej takie osoby nie zdają sobie sprawy, że tylko pogarszają swoją sytuację. Wszelkie obawy o poprawność gramatyczną, o dobór właściwego słownictwa, o poprawną wymowę, czy o dobre zrozumienie interlokutora powodują tylko nakręcanie spirali strachu, co w konsekwencji prowadzi do powstania u tych osób bardzo solidnej blokady przed mówieniem i pisaniem. Co więc robić, aby się nie wkręcić i nie zablokować? Trzeba po prostu skoncentrować się na tym, co się chce przekazać w mowie i piśmie, oraz odnaleźć radość z komunikowania się z inną osobą. Akurat w przypadku tych dwóch umiejętności sprawa była dla mnie prosta. Naukę pisania po angielsku odpracowałem w ten sposób, że korespondowałem z osobami o podobnych gustach muzycznych (mówimy o drugiej połowie lat 80-tych, kiedy nie było internetu, a list z Polski do USA szedł miesiąc). Chciałem pisać, lubiłem pisać, miałem wiele rzeczy do zakomunikowania i wychodziło to jakoś samo z siebie. Byłem przy tym pozytywnie motywowany każdą odpowiedzią i każdą załatwioną sprawą. Nikt mnie też nie krytykował, ani nie oceniał, więc nie powstawały u mnie żadne blokady. Szklana szyba okazała się więc bardzo cienka i łatwa do rozbicia.
Trochę inaczej było z mówieniem, choć efekt był podobny. Pewnego dnia odkryłem, że zaczynam gadać do siebie po angielsku w głowie. Próbowałem układać sobie korespondencję w głowie, opisywałem sobie to, co widzę, albo opowiadałem sobie wydarzenia z poprzedniego dnia. Czasami wymyślałem też absurdalne dialogi, albo powtarzałem sobie coś, co wyczytałem w książkach. Z jednej strony, wydawało mi się to zupełnie naturalne, gdyż działo się to niejako samo z siebie. Z drugiej zaś strony, niepokoiło mnie to zjawisko, gdyż rozmawianie ze sobą po angielsku nie mieściło się na mojej liście normalnych rzeczy, które robią normalni ludzie w normalnym życiu. Jednak takie zachowanie jest chyba powszechne, co wnioskuję z tego, że odkryłem niedawno na jednym z forów internetowych temat poświęcony nauce własnej, gdzie kilka osób dzieliło się podobnymi doświadczeniami. Rozmawianie ze sobą w głowie po angielsku okazało się bardzo przydatne, kiedy przyszło do kontaktów z native speakerami, gdyż miałem już przećwiczone pewne wzorce i reakcje. Takie przygotowanie sprawiło, że czułem się pewnie i odważnie, choć na pewno mój angielski był wtedy pokraczny i dziwaczny.
Teraz przejdziemy do rzeczy mniej przyjemnych. Ogromny problem sprawiała mi wymowa angielska, gdyż nie słyszałem dźwięków, nie łapałem intonacji, a w konsekwencji nie potrafilem tego z siebie wyprodukować. Kontakty z native speakerami niewiele tutaj dały, a trzeba wyraźnie powiedzieć, że przez rok miałem do dyspozycji kilku Amerykanów. Szklana szyba pękła dopiero w trakcie zajęć z fonetyki na uniwersytecie. Pisałem już zresztą o tym w jednym z wpisów na tym blogu – niemiłosierne piłowanie kolejnych dźwięków w laboratorium językowym przełożyło się na efekt w postaci jednego momentu rozbłysku, kiedy nagle zacząłem słyszeć. Szklana szyba wymowy pękła.
Czytając tak o tym rozbijaniu kolejnych szklanych szyb, można by odnieść wrażenie, że możliwe jest przedostanie się na "nejtiwspikerową stronę mocy", albo przynajmniej postawienie choć dużego palca prawej nogi poza kreską. Nic bardziej błędnego. Wystarczyło wyjechać na jakiś czas do Anglii i nagle okazało się, że szklane szyby poustawiane są wszędzie. Zwykła rozmowa telefoniczna w prostej życiowej kwestii sprawia, że człowiek oblewa się potem. Wypowiedzenie jednego zdania w przychodni lekarskiej spotyka się z błyskawiczną ripostą recepcjonistki – "Could I have your passport, please?". Odzywa się nagle tuziemiec za naszymi plecami i okazuje się, że mówi do nas i COŚ CHCE. Cała duma z dotychczasowych osiągnięć wyparowuje błyskawicznie...
Jakie można więc wyciągnąć wnioski z tych obserwacji? Po pierwsze, najważniejsze jest nasze własne nastawienie. Jeśli mamy problem z mówieniem czy pisaniem po angielsku, należy przestać się zamartwiać na śmierć, czy nam to dobrze wychodzi, a zamiast tego należy zacząć mówić i pisać. And f**k the consequences, jak to mawia Your English Angel. Wszędzie można znaleźć native speakera, z którym można choćby raz na tydzień piwa się napić i pogadać o wszystkim. Wszędzie jest dostępny internet, gdzie można pisać, o czym dusza zapragnie. Po drugie, bardzo ważne jest rozwijanie swoich umiejętności. Nie studiujmy tylko regułek. Nie przerabiajmy suchych podręczników egzaminacyjnych czy repetytoriów. Skupmy się na czytaniu zwykłych książek, oglądaniu zwykłych filmów i rozmowach ze zwykłymi ludźmi. Tak naprawdę rozwija nas właśnie ustawiczne obracanie językiem. Po trzecie, pamiętajmy, że mimo tego, iż będziemy brnęli coraz głębiej w angielski, ciągle będą nam gdzieś pojawiać się szklane szyby. Będą one coraz bardziej przezroczyste, ale pokonanie ich będzie coraz trudniejsze. No ale kto powiedział, że będzie łatwo?
Od wielu lat zadaję sobie pytanie "Co to znaczy znać język angielski?". Musimy tutaj od razu wyjaśnić, że można na to pytanie dać dwie odpowiedzi w zależnośći od tego, kto pyta. Odpowiedź dla osób, które uczą się angielskiego "niezawodowo" jest dla mnie prosta i takiej zazwyczaj udzielam: trzeba wbić sobie do głowy trochę słówek, trzeba umieć sklecić kilka prostych zdań, trzeba umieć sobie poradzić w typowych sytuacjach, i jest dobrze. Osoba, która posługuje się angielskim od przypadku do przypadku, ma pewien margines bezpieczeństwa, gdyż może zawsze rozłożyć ręce i powiedzieć "Przecież nie jestem specjalistą od angielskiego".
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja, jeśli chodzi o zawodowców. Rozumiem tutaj przez nich osoby, którym znajomość języka angielskiego jest niezbędna do codziennego funkcjonowania i zarabiania pieniędzy. Przede wszystkim, zawodowiec nie może przestać się uczyć. Nie mówię tutaj o zapisywaniu się na kursy czy dodatkowe studia, gdyż takie postępowanie jest kompletną bzdurą i oznacza również stratę pieniędzy. Zawodowiec nie może słuchać innych, gdyż sam zna swoje potrzeby najlepiej, a uczy się przecież odruchowo, wykonując swój zawód. Jaka jest więc odpowiedź dla zawodowca? Bardzo prosta: zawodowiec wie WSZYSTKO. Oczywiście jest to stan idealny i niemożliwy do osiągnięcia, przede wszystkim ze względów biologicznych, gdyż nie jesteśmy w stanie ogarnąć wszystkich odmian angielskiego i nadążyć za nowym słownictwem. Ale ja mam tak, że chciałbym i powtarzam to każdemu przyszłemu angliście :)
Mimo tego, że staramy się przyswoić angielski w sposób totalny, i tak wielokrotnie napotkamy szklaną szybę. Moje pierwsze spotkanie z tym zjawiskiem nastąpiło, kiedy zacząłem czytać książki angielskie. Wcześniej uczyłem się angielskiego metodą "gramatyka, tłumaczenie, wbijanie słóweczek", co w sumie odpowiadało mojemu analitycznemu umysłowi. Niestety pojawił się problem, kiedy wziąłem do ręki książkę i usiłowałem zrozumieć pierwszy akapit. Mózg przyzwyczajony do nauki w obronnym odruchu wrzeszczał, że trzeba przyjrzeć się gramatyce i słóweczkom, a potem trzeba przetłumaczyć, natomiast instynkt językowy odwrzaskiwał się, że książkę trzeba czytać tak, jak się czyta ją po polsku, czyli rozumiejąc instynktownie całe zdania, akapity, rozdziały. Od tego wrzasku rozbolała mnie tylko głowa. Czułem wówczas, że walę w niewidzialną ścianę i jeszcze wtedy nie wiedziałem, że napotkałem pierwszą szklaną szybę w swoim życiu.
Oczywiście rację miał wtedy mój instynkt językowy, więc nauczyłem się czytać książki szybko, bez tłumaczenia w głowie, bez sprawdzania słówek. Kiedy zdecydowałem się na przyjemność płynącą z czytania i przyswajania sensu książki, wszystko stało się o wiele prostsze i łatwiejsze. Oczywiście napotykałem fragmenty, które czytałem wielokrotnie i dalej nie potrafiłem odruchowo uchwycić ich sensu. Ślizgałem się tylko po powierzchni, rozumiałem sens wyrazów i zdań, jednak całość nie chciała mi w głowie "zagrać" czy też "zagadać" do mnie. Zdarzały się też takie miejsca, kiedy nie było wyjścia i sięgnięcie po słownik stawało się niezbędne, gdyż znajomość danego wyrazu była niezbędna do uchwycenia sensu większego fragmentu książki. Wielką przyjemnością było dla mnie, kiedy okazywało się, że dobrze domyśliłem się znaczenia słówka. Niestety, równie często wściekałem się, gdyż aparat językowy wypuszczał mnie na manowce. I to były momenty osobistej klęski. Jednak czytanie książek i skupianie się na ich treści pozwoliło mi przebić się przez pierwszą szklaną szybę.
Wiem, że wiele osób napotyka szklaną szybę przy mówieniu i pisaniu. Spotykam się bardzo często z postawą "nie będę mówił/pisał, ponieważ mi to nie wychodzi". Najczęściej takie osoby nie zdają sobie sprawy, że tylko pogarszają swoją sytuację. Wszelkie obawy o poprawność gramatyczną, o dobór właściwego słownictwa, o poprawną wymowę, czy o dobre zrozumienie interlokutora powodują tylko nakręcanie spirali strachu, co w konsekwencji prowadzi do powstania u tych osób bardzo solidnej blokady przed mówieniem i pisaniem. Co więc robić, aby się nie wkręcić i nie zablokować? Trzeba po prostu skoncentrować się na tym, co się chce przekazać w mowie i piśmie, oraz odnaleźć radość z komunikowania się z inną osobą. Akurat w przypadku tych dwóch umiejętności sprawa była dla mnie prosta. Naukę pisania po angielsku odpracowałem w ten sposób, że korespondowałem z osobami o podobnych gustach muzycznych (mówimy o drugiej połowie lat 80-tych, kiedy nie było internetu, a list z Polski do USA szedł miesiąc). Chciałem pisać, lubiłem pisać, miałem wiele rzeczy do zakomunikowania i wychodziło to jakoś samo z siebie. Byłem przy tym pozytywnie motywowany każdą odpowiedzią i każdą załatwioną sprawą. Nikt mnie też nie krytykował, ani nie oceniał, więc nie powstawały u mnie żadne blokady. Szklana szyba okazała się więc bardzo cienka i łatwa do rozbicia.
Trochę inaczej było z mówieniem, choć efekt był podobny. Pewnego dnia odkryłem, że zaczynam gadać do siebie po angielsku w głowie. Próbowałem układać sobie korespondencję w głowie, opisywałem sobie to, co widzę, albo opowiadałem sobie wydarzenia z poprzedniego dnia. Czasami wymyślałem też absurdalne dialogi, albo powtarzałem sobie coś, co wyczytałem w książkach. Z jednej strony, wydawało mi się to zupełnie naturalne, gdyż działo się to niejako samo z siebie. Z drugiej zaś strony, niepokoiło mnie to zjawisko, gdyż rozmawianie ze sobą po angielsku nie mieściło się na mojej liście normalnych rzeczy, które robią normalni ludzie w normalnym życiu. Jednak takie zachowanie jest chyba powszechne, co wnioskuję z tego, że odkryłem niedawno na jednym z forów internetowych temat poświęcony nauce własnej, gdzie kilka osób dzieliło się podobnymi doświadczeniami. Rozmawianie ze sobą w głowie po angielsku okazało się bardzo przydatne, kiedy przyszło do kontaktów z native speakerami, gdyż miałem już przećwiczone pewne wzorce i reakcje. Takie przygotowanie sprawiło, że czułem się pewnie i odważnie, choć na pewno mój angielski był wtedy pokraczny i dziwaczny.
Teraz przejdziemy do rzeczy mniej przyjemnych. Ogromny problem sprawiała mi wymowa angielska, gdyż nie słyszałem dźwięków, nie łapałem intonacji, a w konsekwencji nie potrafilem tego z siebie wyprodukować. Kontakty z native speakerami niewiele tutaj dały, a trzeba wyraźnie powiedzieć, że przez rok miałem do dyspozycji kilku Amerykanów. Szklana szyba pękła dopiero w trakcie zajęć z fonetyki na uniwersytecie. Pisałem już zresztą o tym w jednym z wpisów na tym blogu – niemiłosierne piłowanie kolejnych dźwięków w laboratorium językowym przełożyło się na efekt w postaci jednego momentu rozbłysku, kiedy nagle zacząłem słyszeć. Szklana szyba wymowy pękła.
Czytając tak o tym rozbijaniu kolejnych szklanych szyb, można by odnieść wrażenie, że możliwe jest przedostanie się na "nejtiwspikerową stronę mocy", albo przynajmniej postawienie choć dużego palca prawej nogi poza kreską. Nic bardziej błędnego. Wystarczyło wyjechać na jakiś czas do Anglii i nagle okazało się, że szklane szyby poustawiane są wszędzie. Zwykła rozmowa telefoniczna w prostej życiowej kwestii sprawia, że człowiek oblewa się potem. Wypowiedzenie jednego zdania w przychodni lekarskiej spotyka się z błyskawiczną ripostą recepcjonistki – "Could I have your passport, please?". Odzywa się nagle tuziemiec za naszymi plecami i okazuje się, że mówi do nas i COŚ CHCE. Cała duma z dotychczasowych osiągnięć wyparowuje błyskawicznie...
Jakie można więc wyciągnąć wnioski z tych obserwacji? Po pierwsze, najważniejsze jest nasze własne nastawienie. Jeśli mamy problem z mówieniem czy pisaniem po angielsku, należy przestać się zamartwiać na śmierć, czy nam to dobrze wychodzi, a zamiast tego należy zacząć mówić i pisać. And f**k the consequences, jak to mawia Your English Angel. Wszędzie można znaleźć native speakera, z którym można choćby raz na tydzień piwa się napić i pogadać o wszystkim. Wszędzie jest dostępny internet, gdzie można pisać, o czym dusza zapragnie. Po drugie, bardzo ważne jest rozwijanie swoich umiejętności. Nie studiujmy tylko regułek. Nie przerabiajmy suchych podręczników egzaminacyjnych czy repetytoriów. Skupmy się na czytaniu zwykłych książek, oglądaniu zwykłych filmów i rozmowach ze zwykłymi ludźmi. Tak naprawdę rozwija nas właśnie ustawiczne obracanie językiem. Po trzecie, pamiętajmy, że mimo tego, iż będziemy brnęli coraz głębiej w angielski, ciągle będą nam gdzieś pojawiać się szklane szyby. Będą one coraz bardziej przezroczyste, ale pokonanie ich będzie coraz trudniejsze. No ale kto powiedział, że będzie łatwo?
Etykiety:
angielski,
język angielski,
nauka,
nauka angielskiego
niedziela, 24 stycznia 2010
Co to będzie, co to będzie...
Jest styczeń, a to dobra pora, by podsumować to, co dzieje się na rynku usług edukacyjnych związanych z językiem angielskim, oraz pokusić się o ogólną prognozę na kilka najbliższych lat. Musimy jednak zacząć od przywołania "oczywistej oczywistości": Polacy znają już język angielski. To już nie początek lat 90-tych, kiedy znalezienie porządnie wykształconego anglisty graniczyło z cudem, a liczba instytucji zajmujących się kształceniem z tego języka była boleśnie krótka. To już nie te czasy, kiedy dyrektorzy szkół zgadzali się na wszelkie ustępstwa, by znaleźć i przytrzymać anglistę. W czasie tych dwóch dekad zmieniło się kilka rzeczy.
Po pierwsze, zwiększyła się obecność języka angielskiego w naszym codziennym życiu, a dzieje się tak głównie za sprawą internetu, podróży i emigracji zarobkowej. Po drugie, język angielski stał się językiem powszechnie nauczanym w szkołach i przedszkolach. Po trzecie, znacznie zwiększyła liczba szkół wyższych, które kształcą filologów (mam tu na myśli kolegia, PWSZ-tki oraz uczelnie prywatne). Po czwarte, lektorat z języka angielskiego przestał być egzotyką dla studenta – wręcz przeciwnie, jest tak oczywisty jak oddychanie.
Ten stan rzeczy ma swoje daleko idące konsekwencje dla szkół językowych. Coraz mniej Polaków chce się uczyć tego języka dobrowolnie. Kto z osób ze starszego pokolenia miał się tego języka nauczyć, ten się już nauczył. Komu ten język nie był potrzebny kilka lat temu, ten tym bardziej nie zmusi się do nauki teraz. Natomiast pokolenie młodsze – mam tu na myśli osoby poniżej 30-go roku życia – ma stały kontakt z tym językiem, który rozpoczyna się na poziomie przedszkola czy szkoły podstawowej i trwa przez kilkanaście lat. Osoba, które po skończeniu studiów chce się nadal uczyć języka angielskiego, będzie stanowiła osobliwy przypadek. Będzie też takich osób coraz mniej. Wydaje mi się, że trendy ukształtują się następująco:
(1) systematycznie będzie spadać wielkość grupy, gdyż trudno będzie uzbierać 10-ciu czy 12-tu klientów na tym samym poziomie przy zachowaniu sztywnego warunku, jakim jest dzień i pora odbywania się zajęć;
(2) będzie wzrastał odsetek kursów "szytych na zamówienie" (custom-made), przez które rozumiem kursy "interwencyjne" (np. przygotowanie do matury czy podniesienie formy u dyrektora handlowego przed ważnymi negocjacjami), kursy dla firmy, kursy adresowane pod konkretne branże zawodowe itp.;
(3) wzrośnie odsetek klientów ze znajomością języka angielskiego na poziomie średniozaawansowanym i zaawansowanym, co oznaczać będzie inne (i niekiedy wyższe) wymagania dla lektorów;
(4) wzrośnie zainteresowanie specjalistycznymi i indywidualnymi kursami angielskiego, gdyż potrzeby wielu klientów będą unikalne, a sami klienci będą mocno zorientowani na osiągnięcie krótkoterminowego celu;
(5) coraz mniejszą rolę będzie odgrywał kalendarz szkolny, gdyż klienci będą mieli bardzo konkretne cele do zrealizowania w coraz krótszym czasie.
Jakie będzie to miało konsekwencje dla szkół językowych i lektorów? Spadek liczebności grup i uszczegółowienie potrzeb klientów będzie miało dwojakie, bardzo nieprzyjemne, konsekwencje. Ceny kursów wzrosną, gdyż szkoły nie będa w stanie zmniejszać swoich marż. To zjawisko będzie powiązane również z konkurencją ze strony bezpłatnych kursów finansowanych przez UE. Skoro część klientów wybierze "darmochę", zmniejszy się liczba osób gotowych płacić za naukę angielskiego. Lektorzy również przeżyją spore zaskoczenie w najbliższym czasie, gdyż szkoły obniżą im stawki godzinowe i podwyższą im wymagania. Lektor będzie zmuszony gimnastykować się na różnych poziomach, zadowalając gusta i potrzeby coraz wybredniejszych klientów, natomiast będzie miał zapłacone coraz mniej.
Skupmy się teraz trochę na samym lektorze. Osoby, które będą wchodzić w najbliższym czasie na rynek pracy, zdziwią się mocno, ponieważ szkoły językowe będą wykazywać niewielkie zainteresowane nowymi lektorami. Trzeba będzie liczyć na ogromny łut szczęścia, by dostać kurs czy dwa, albo po prostu znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, na dodatek z odpowiednimi rekomendacjami od kogoś, kto dla danego SJO już pracuje. Mówiąc otwarcie: stawki będą żałosne, wymagania względem dyspozycyjności mordercze, a klienci coraz bardziej wybredni. Kto będzie miał zatem szanse zaistnieć i przetrwać na takim rynku? Odpowiedź jest następująca: osoby zdeterminowane, które wezmą KAŻDĄ pracę oraz osoby, które będą angielskiego uczyły dla przyjemności, a nie dla korzyści finansowych. Szanowni absolwenci i absolwentki filologii, nie wygracie pojedynku z anglistką, która ma bogatego męża, podchowała dzieci i chce teraz "wyjść między ludzi". O ile świeży narybek będzie walczył ostro o przebicie się, "superlektorzy", czyli osoby z wieloletnim doświadczeniem, wyrobioną renomą i licznymi kontaktami, również nie będą mogli spać spokojnie, gdyż może zdarzyć się tak, że ich oczekiwania finansowe będą zbyt wygórowane.
Co będzie się działo z samymi szkołami językowymi? Plankton, czyli jednoosobowe firmy uczące w wynajętych salkach czy na wioskach, będzie miał się dobrze. Koszty funkcjonowania takie firmy mają niewielkie, więc zacisną trochę pasa i przetrwają. "Sieciówki", które mogą sobie pozwolić na wlewanie setek tysięcy złotych w reklamę oraz zatrudnienie specjalistów od pozyskiwania funduszy unijnych, również przetrwają. Kluczem będzie poszerzenie oferty o kolejne języki obce, gdyż coraz większym zainteresowaniem cieszą się włoski, hiszpański, rosyjski, portugalski oraz... egzotyka, czyli chiński i japoński. Prawdziwa eskterminacja zacznie się natomiast w segmencie niewielkich sieci i średniej wielkości firm prowadzących działalność w jednej lokalizacji. Z jednej strony, nie będzie ich stać na reklamę. Z drugiej strony, koszty wynajęcia i utrzymania infrastruktury okażą się mordercze. Kto będzie miał pomysł na biznes i zaadaptuje się szybko, być może przetrzyma. Kto nie dostosuje się błyskawicznie, najprawdopodobniej padnie.
Uzyskanie pracy w szkole państwowej będzie praktycznie niemożliwe. Za taki stan rzeczy odpowiadają dwa czynniki: moda na angielski, która prowadzi do tego, że uczelnie od kilkunastu lat wypluwają tysiące lepszych i gorszych anglistów, oraz niż demograficzny, który skutkuje tym, że szkoły już zwalniają (!) niepotrzebnych nauczycieli, w tym anglistów. Miejsca w każdej szkole miejskiej i wiejskiej są już pozajmowane, więc można liczyć jedynie na rotację z przyczyn naturalnych, tj. pojawienie się etatu, kiedy nauczyciel odchodzi z zawodu, czy po prostu przechodzi na emeryturę (pamiętajmy jednak, że większość anglistów to ludzie młodzi). I tutaj znowu najważniejszy będzie łut szczęścia, albo po prostu przysłowiowe "znajomości". Nie martwiłbym się natomiast sytuacją korepetytorów. Ponieważ system polskiego szkolnictwa jest niewydolny, oni zawsze będą potrzebni.
A poza tym... business as usual... :D
Po pierwsze, zwiększyła się obecność języka angielskiego w naszym codziennym życiu, a dzieje się tak głównie za sprawą internetu, podróży i emigracji zarobkowej. Po drugie, język angielski stał się językiem powszechnie nauczanym w szkołach i przedszkolach. Po trzecie, znacznie zwiększyła liczba szkół wyższych, które kształcą filologów (mam tu na myśli kolegia, PWSZ-tki oraz uczelnie prywatne). Po czwarte, lektorat z języka angielskiego przestał być egzotyką dla studenta – wręcz przeciwnie, jest tak oczywisty jak oddychanie.
Ten stan rzeczy ma swoje daleko idące konsekwencje dla szkół językowych. Coraz mniej Polaków chce się uczyć tego języka dobrowolnie. Kto z osób ze starszego pokolenia miał się tego języka nauczyć, ten się już nauczył. Komu ten język nie był potrzebny kilka lat temu, ten tym bardziej nie zmusi się do nauki teraz. Natomiast pokolenie młodsze – mam tu na myśli osoby poniżej 30-go roku życia – ma stały kontakt z tym językiem, który rozpoczyna się na poziomie przedszkola czy szkoły podstawowej i trwa przez kilkanaście lat. Osoba, które po skończeniu studiów chce się nadal uczyć języka angielskiego, będzie stanowiła osobliwy przypadek. Będzie też takich osób coraz mniej. Wydaje mi się, że trendy ukształtują się następująco:
(1) systematycznie będzie spadać wielkość grupy, gdyż trudno będzie uzbierać 10-ciu czy 12-tu klientów na tym samym poziomie przy zachowaniu sztywnego warunku, jakim jest dzień i pora odbywania się zajęć;
(2) będzie wzrastał odsetek kursów "szytych na zamówienie" (custom-made), przez które rozumiem kursy "interwencyjne" (np. przygotowanie do matury czy podniesienie formy u dyrektora handlowego przed ważnymi negocjacjami), kursy dla firmy, kursy adresowane pod konkretne branże zawodowe itp.;
(3) wzrośnie odsetek klientów ze znajomością języka angielskiego na poziomie średniozaawansowanym i zaawansowanym, co oznaczać będzie inne (i niekiedy wyższe) wymagania dla lektorów;
(4) wzrośnie zainteresowanie specjalistycznymi i indywidualnymi kursami angielskiego, gdyż potrzeby wielu klientów będą unikalne, a sami klienci będą mocno zorientowani na osiągnięcie krótkoterminowego celu;
(5) coraz mniejszą rolę będzie odgrywał kalendarz szkolny, gdyż klienci będą mieli bardzo konkretne cele do zrealizowania w coraz krótszym czasie.
Jakie będzie to miało konsekwencje dla szkół językowych i lektorów? Spadek liczebności grup i uszczegółowienie potrzeb klientów będzie miało dwojakie, bardzo nieprzyjemne, konsekwencje. Ceny kursów wzrosną, gdyż szkoły nie będa w stanie zmniejszać swoich marż. To zjawisko będzie powiązane również z konkurencją ze strony bezpłatnych kursów finansowanych przez UE. Skoro część klientów wybierze "darmochę", zmniejszy się liczba osób gotowych płacić za naukę angielskiego. Lektorzy również przeżyją spore zaskoczenie w najbliższym czasie, gdyż szkoły obniżą im stawki godzinowe i podwyższą im wymagania. Lektor będzie zmuszony gimnastykować się na różnych poziomach, zadowalając gusta i potrzeby coraz wybredniejszych klientów, natomiast będzie miał zapłacone coraz mniej.
Skupmy się teraz trochę na samym lektorze. Osoby, które będą wchodzić w najbliższym czasie na rynek pracy, zdziwią się mocno, ponieważ szkoły językowe będą wykazywać niewielkie zainteresowane nowymi lektorami. Trzeba będzie liczyć na ogromny łut szczęścia, by dostać kurs czy dwa, albo po prostu znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, na dodatek z odpowiednimi rekomendacjami od kogoś, kto dla danego SJO już pracuje. Mówiąc otwarcie: stawki będą żałosne, wymagania względem dyspozycyjności mordercze, a klienci coraz bardziej wybredni. Kto będzie miał zatem szanse zaistnieć i przetrwać na takim rynku? Odpowiedź jest następująca: osoby zdeterminowane, które wezmą KAŻDĄ pracę oraz osoby, które będą angielskiego uczyły dla przyjemności, a nie dla korzyści finansowych. Szanowni absolwenci i absolwentki filologii, nie wygracie pojedynku z anglistką, która ma bogatego męża, podchowała dzieci i chce teraz "wyjść między ludzi". O ile świeży narybek będzie walczył ostro o przebicie się, "superlektorzy", czyli osoby z wieloletnim doświadczeniem, wyrobioną renomą i licznymi kontaktami, również nie będą mogli spać spokojnie, gdyż może zdarzyć się tak, że ich oczekiwania finansowe będą zbyt wygórowane.
Co będzie się działo z samymi szkołami językowymi? Plankton, czyli jednoosobowe firmy uczące w wynajętych salkach czy na wioskach, będzie miał się dobrze. Koszty funkcjonowania takie firmy mają niewielkie, więc zacisną trochę pasa i przetrwają. "Sieciówki", które mogą sobie pozwolić na wlewanie setek tysięcy złotych w reklamę oraz zatrudnienie specjalistów od pozyskiwania funduszy unijnych, również przetrwają. Kluczem będzie poszerzenie oferty o kolejne języki obce, gdyż coraz większym zainteresowaniem cieszą się włoski, hiszpański, rosyjski, portugalski oraz... egzotyka, czyli chiński i japoński. Prawdziwa eskterminacja zacznie się natomiast w segmencie niewielkich sieci i średniej wielkości firm prowadzących działalność w jednej lokalizacji. Z jednej strony, nie będzie ich stać na reklamę. Z drugiej strony, koszty wynajęcia i utrzymania infrastruktury okażą się mordercze. Kto będzie miał pomysł na biznes i zaadaptuje się szybko, być może przetrzyma. Kto nie dostosuje się błyskawicznie, najprawdopodobniej padnie.
Uzyskanie pracy w szkole państwowej będzie praktycznie niemożliwe. Za taki stan rzeczy odpowiadają dwa czynniki: moda na angielski, która prowadzi do tego, że uczelnie od kilkunastu lat wypluwają tysiące lepszych i gorszych anglistów, oraz niż demograficzny, który skutkuje tym, że szkoły już zwalniają (!) niepotrzebnych nauczycieli, w tym anglistów. Miejsca w każdej szkole miejskiej i wiejskiej są już pozajmowane, więc można liczyć jedynie na rotację z przyczyn naturalnych, tj. pojawienie się etatu, kiedy nauczyciel odchodzi z zawodu, czy po prostu przechodzi na emeryturę (pamiętajmy jednak, że większość anglistów to ludzie młodzi). I tutaj znowu najważniejszy będzie łut szczęścia, albo po prostu przysłowiowe "znajomości". Nie martwiłbym się natomiast sytuacją korepetytorów. Ponieważ system polskiego szkolnictwa jest niewydolny, oni zawsze będą potrzebni.
A poza tym... business as usual... :D
Etykiety:
angielski,
język angielski,
kursy angielskiego,
lektor,
nauka angielskiego,
SJO
wtorek, 12 stycznia 2010
Całkowite zanurzenie, czyli rzecz o "The Broker" Grishama
For V., who loves Johnny G.
Jeśli chodzi o literaturę popularną, to twórczość Johna Grishama zajmuje u mnie trzecie miejsce, zaraz po książkach Wilbura Smitha i Toma Clancy'ego. Ostatnio pożarłem jego powieść "The Broker" (2005), która może nie zachwyca fabułą i mało spektakularnym zakończeniem, lecz świetnie broni się jako... przyczynek do popularyzowania nauki języków obcych.
Fabuła pokrótce prezentuje się tak: waszyngtoński lobbysta, Joel Backman, odsiaduje karę dwudziestu lat więzienia. Skazany został sześć lat wcześniej za próbę handlu tajnymi dokumentami wojskowymi, lecz oczywiście prawdziwy powód jego uwięzienia nie jest taki prosty. W ostatnim dniu sprawowania władzy prezydent USA podpisuje akt ułaskawienia Backmana. Nie zadziałało tu oczywiście sumienie prezydenckie (ono jest przeważnie amputowane już na początku kariery politycznej), lecz sprytne matactwa CIA. Backman zostaje uwolniony, a CIA natychmiast przewozi go do Włoch, gdzie otrzymuje on nową tożsamość. I właśnie budowanie tej nowej tożsamości stanowi główny wątek książki.
We Włoszech Joel Backman odkrywa wszystkie brutalne konsekwencje faktu bycia Amerykaninem. Nie zna mentalności Europejczyków, a co gorsza – nie potrafi się porozumiewać w żadnym obcym języku. Wspomniana wyżej nowa tożsamość nadana mu przez CIA zakłada, że Backman jest Włochem urodzonym w Kanadzie. Opiekunowie z CIA żądają od Bac... pardon, Marco Lazzeri, żeby przyswoił sobie w kilka tygodni język włoski w stopniu umożliwiającym mu samodzielne funkcjonowanie w nowym miejscu zamieszkania. Grisham opisuje więc codzienne lekcje włoskiego, które odbywają się w kilkugodzinnych sesjach z nauczycielami – wpierw ze "studentem" Ermanno, a później z przewodniczką turystyczną Franceską. W czasie tych lekcji Backman/Lazzeri poznaje słownictwo i przyswaja struktury gramatyczne. Nauczyciele systematycznie poprawiają jego wymowę oraz zmuszają go do posługiwania się językiem, np. musi on wejść do kafejki i zamówić jedzenie, albo spytać policjanta o drogę, a następnie powtórzyć wskazówki nauczycielowi. Oczywiście w trakcie lekcji obowiązuje bezwzględnie wymuszana zasada: mówimy wyłącznie po włosku.
Sam Backman spędza po kilka godzin dziennie również na samodzielnej nauce, gdyż jako człowiek ambitny postanawia jednak dokonać niemożliwego i nauczyć się włoskiego w kilka tygodni. Ciekawe jest odtworzenie rozumowania Backhama i pokazanie, w jaki sposób stara się przekonać sam siebie do nauki języka (bynajmniej głównym czynnikiem nie jest tu strach o własną skórę). Przesłuchuje nagrania na dyktafonie (to jeszcze nie były czasy odtwarzaczy MP3) i wbija sobie do głowy długaśne listy słówek. W czasie przechadzek po mieście, zmusza się, by wsłuchiwać sie w rozmowy prowadzone przez rodowitych Włochów i stara się w nich wyłapać chociaż pojedyncze wyrazy. Sam przed sobą stawia różne zadania językowe i samodzielnie kupuje sobie ubrania, czy odbywa podróż pociągiem do innego miasta. Nawiasem mówiąc, bardzo wiarygodnie jest tu oddana nieporadna językowo reakcja człowieka, do którego nagle zagadał tubylec. Backman również stara się naśladować Włochów pod względem ubioru, wyglądu i zachowania. Transformacja jest więc totalna.
Wniosek nasuwa się sam. Pobyt w tzw. kraju docelowym, nauka wyłącznie w obcym języku, wzbudzenie w sobie pozytywnej motywacji wewnętrznej, ustawiczne korekty wymowy i gramatyki, przesadne dbanie o wszelkie aspekty poprawności językowej, przyswajanie wiedzy o zwyczajach kraju docelowego, kreowanie sytuacji, kiedy język jest używany w sposób naturalny. Hmmm... czyżby John Grisham opisał w swojej książce Total Immersion Method (Metodę Całkowitego Zanurzenia w Języku)? Certamente!
Jak wspomniałem wyżej, książka nie należy do najwybitniejszych dzieł Grishama. Lecz jeśli ktoś nie cierpi wykładów z metodyki nauczania angielskiego (tak jak ja nie cierpiałem) może z niej w szybki i przyjemny sposób wiele ciekawego się dowiedzieć. I przy okazji doszkolić nie tylko angielski, ale i włoski ;)
P.S. 1 A tutaj coś o prawdziwych Włochach http://www.digart.pl/praca/18778
P.S. 2 A książkę można kupić tutaj http://www.amazon.co.uk/Broker-John-Grisham/dp/0099457164/ref=sr_1_1?ie=UTF8&s=books&qid=1263332852&sr=8-1
Jeśli chodzi o literaturę popularną, to twórczość Johna Grishama zajmuje u mnie trzecie miejsce, zaraz po książkach Wilbura Smitha i Toma Clancy'ego. Ostatnio pożarłem jego powieść "The Broker" (2005), która może nie zachwyca fabułą i mało spektakularnym zakończeniem, lecz świetnie broni się jako... przyczynek do popularyzowania nauki języków obcych.
Fabuła pokrótce prezentuje się tak: waszyngtoński lobbysta, Joel Backman, odsiaduje karę dwudziestu lat więzienia. Skazany został sześć lat wcześniej za próbę handlu tajnymi dokumentami wojskowymi, lecz oczywiście prawdziwy powód jego uwięzienia nie jest taki prosty. W ostatnim dniu sprawowania władzy prezydent USA podpisuje akt ułaskawienia Backmana. Nie zadziałało tu oczywiście sumienie prezydenckie (ono jest przeważnie amputowane już na początku kariery politycznej), lecz sprytne matactwa CIA. Backman zostaje uwolniony, a CIA natychmiast przewozi go do Włoch, gdzie otrzymuje on nową tożsamość. I właśnie budowanie tej nowej tożsamości stanowi główny wątek książki.
We Włoszech Joel Backman odkrywa wszystkie brutalne konsekwencje faktu bycia Amerykaninem. Nie zna mentalności Europejczyków, a co gorsza – nie potrafi się porozumiewać w żadnym obcym języku. Wspomniana wyżej nowa tożsamość nadana mu przez CIA zakłada, że Backman jest Włochem urodzonym w Kanadzie. Opiekunowie z CIA żądają od Bac... pardon, Marco Lazzeri, żeby przyswoił sobie w kilka tygodni język włoski w stopniu umożliwiającym mu samodzielne funkcjonowanie w nowym miejscu zamieszkania. Grisham opisuje więc codzienne lekcje włoskiego, które odbywają się w kilkugodzinnych sesjach z nauczycielami – wpierw ze "studentem" Ermanno, a później z przewodniczką turystyczną Franceską. W czasie tych lekcji Backman/Lazzeri poznaje słownictwo i przyswaja struktury gramatyczne. Nauczyciele systematycznie poprawiają jego wymowę oraz zmuszają go do posługiwania się językiem, np. musi on wejść do kafejki i zamówić jedzenie, albo spytać policjanta o drogę, a następnie powtórzyć wskazówki nauczycielowi. Oczywiście w trakcie lekcji obowiązuje bezwzględnie wymuszana zasada: mówimy wyłącznie po włosku.
Sam Backman spędza po kilka godzin dziennie również na samodzielnej nauce, gdyż jako człowiek ambitny postanawia jednak dokonać niemożliwego i nauczyć się włoskiego w kilka tygodni. Ciekawe jest odtworzenie rozumowania Backhama i pokazanie, w jaki sposób stara się przekonać sam siebie do nauki języka (bynajmniej głównym czynnikiem nie jest tu strach o własną skórę). Przesłuchuje nagrania na dyktafonie (to jeszcze nie były czasy odtwarzaczy MP3) i wbija sobie do głowy długaśne listy słówek. W czasie przechadzek po mieście, zmusza się, by wsłuchiwać sie w rozmowy prowadzone przez rodowitych Włochów i stara się w nich wyłapać chociaż pojedyncze wyrazy. Sam przed sobą stawia różne zadania językowe i samodzielnie kupuje sobie ubrania, czy odbywa podróż pociągiem do innego miasta. Nawiasem mówiąc, bardzo wiarygodnie jest tu oddana nieporadna językowo reakcja człowieka, do którego nagle zagadał tubylec. Backman również stara się naśladować Włochów pod względem ubioru, wyglądu i zachowania. Transformacja jest więc totalna.
Wniosek nasuwa się sam. Pobyt w tzw. kraju docelowym, nauka wyłącznie w obcym języku, wzbudzenie w sobie pozytywnej motywacji wewnętrznej, ustawiczne korekty wymowy i gramatyki, przesadne dbanie o wszelkie aspekty poprawności językowej, przyswajanie wiedzy o zwyczajach kraju docelowego, kreowanie sytuacji, kiedy język jest używany w sposób naturalny. Hmmm... czyżby John Grisham opisał w swojej książce Total Immersion Method (Metodę Całkowitego Zanurzenia w Języku)? Certamente!
Jak wspomniałem wyżej, książka nie należy do najwybitniejszych dzieł Grishama. Lecz jeśli ktoś nie cierpi wykładów z metodyki nauczania angielskiego (tak jak ja nie cierpiałem) może z niej w szybki i przyjemny sposób wiele ciekawego się dowiedzieć. I przy okazji doszkolić nie tylko angielski, ale i włoski ;)
P.S. 1 A tutaj coś o prawdziwych Włochach http://www.digart.pl/praca/18778
P.S. 2 A książkę można kupić tutaj http://www.amazon.co.uk/Broker-John-Grisham/dp/0099457164/ref=sr_1_1?ie=UTF8&s=books&qid=1263332852&sr=8-1
poniedziałek, 11 stycznia 2010
Zdarzenia magiczne
Zwykle nauka języka obcego to dłubanina, która składa się rytuałów i rytualików. Sama w sobie taka dłubanina jest niezbędna, gdyż nasza głowa musi być ustawicznie atakowana odpowiednio skonfigurowanym strumieniem angielszczyzny. Choć ta dłubanina jest żmudna i czasochłonna, dla mnie jest ona niezmiennie przyjemna. Wlewanie w siebie setek wyrazów, wydłubywanie zwrotów z kolejnych książek, czy rozwiązywanie ćwiczeń gramatycznych jest tak samo dobre i pożyteczne, jak jedzenie śniadania, czy branie codziennej kąpieli. Na pewnym etapie przyswajania angielszczyzny to są czynności odruchowe i przezroczyste dla mózgu. Niekiedy jednak przytrafia się w nauce chwila magiczna, kiedy napotykamy "coś".
Najprościej byłoby napisać, że owo "coś" odmienia radykalnie nasz sposób patrzenia na język angielski. Może to być zdarzenie rozciągnięte w czasie na wiele miesięcy, ale również króciutkie, kilkusekundowe chwilki mają moc przekształcenia nas w kogoś zupełnie innego. O kilku takich chwilach magicznych w moim życiu będzie poniżej.
Kiedy miałem jakieś piętnaście lat, pod koniec siódmej klasy szkoły podstawowej albo na początku ósmej, sięgnąłem na półkę po "Alien" – beletryzację filmu Ridleya Scotta – i postanowiłem całą książkę przetłumaczyć. Nie przyświecały mi żadne cele w rodzaju: "A teraz nauczę się miliona słówek" albo "To pierwszy krok do zostania tłumaczem książek". Moja chęć przetłumaczenia tej książki wypływała z czysto egoistycznego powodu – skoro nie wolno mi było obejrzeć filmu w kinie, to przynajmniej z książki mogłem się dowiedzieć, co takiego strasznego grasowało w kosmosie i chciało spenetrować Ripley. Czytać książki fantastyczne lubiłem, angielski znałem, więc uznałem, że jakoś po kawałku tę książkę zmęczę. Znalazłem więc zeszyt w kratkę (nie znosiłem zeszytów w linię i gładkich), sięgnąłem po nieśmiertelny słownik Stanisławskiego i zacząłem tłumaczyć.
Tłumaczenie "Alien" trwało rok. Jak dziś pamiętam swoją wściekłość i rozdrażnienie, kiedy zmordowałem pierwszy akapit. Zmęczyłem się, ponieważ musiałem wydłubać ze słownika prawie wszystkie wyrazy poza zaimkami osobowymi, a trwało to ponad godzinę. Następnie każde zdanie układałem sobie w głowie i już gotowe wpisywałem do zeszytu. Do przetłumaczonych partii nie wracałem, tylko codziennie męczyłem z zajadłością i uporem kolejny akapit albo dwa. Przez rok zapełniłem w ten sposób pięć czy sześć zeszytów, a kiedy skończyłem tłumaczenie, uznałem, że "Alien" powinien zyskać godną oprawę. Ponieważ mieliśmy w domu maszynę do pisania, w kilka miesięcy przepisałem ładnie swój przekład pukając w klawisze dwoma paluszkami. Biorąc pod uwagę papierowe ściany znajdujące się w blokach stawianych za "późnego Gierka", należy się trochę współczucia i szacunku dla sąsiadów, którzy to pukanie musieli znosić. Zachęcony swoim translatorskim sukcesem, rozbestwiłem się i chciałem to samo zrobić z powieścią "Stranger in a Strange Land" autorstwa Roberta Heinleina, ale poddałem się po kilkunastu stronach, gdyż pozycja ta miała chyba trzykrotnie większą objętość niż "Alien", a na dodatek liceum, które właśnie rozpocząłem, wgniotło mnie w błoto i zaczęło sobie po mnie deptać i skakać. Z tej przyczyny wzmiankowaną wyżej pozycję tylko przeczytałem.
Po trzech latach przyszedł kolejny przełom. Moja pierwsza próba dostania się na filologię angielską w Krakowie zakończyła się spektakularnym niepowodzeniem, co specjalnym zaskoczeniem dla mnie nie było, gdyż na egzaminie wstępnym odpadało regularnie ponad 90% kandydatów. Ponieważ wojskowa komisja lekarska po zważeniu mnie i obejrzeniu moich rozwartych pośladków przyznała mi kategorię A2, zawisła nade mną groźba odbycia zasadniczej służby wojskowej. Z jednej strony, nie mieściło mi się w głowie, że będę przez dwa lata egzystował na drugim końcu Polski. Z drugiej strony, duma nie pozwalała mi zapisać się do szkoły policealnej byleczego. Uratował mnie przypadek. W Bielsku-Białej otwierano prywatną uczelnię wyższą, na ktorej miała także zostać utworzona filologia angielska. Odbyłem rozmowę kwalifikacyjną, zostałem przyjęty, a oprócz tego zaoferowano mi zostanie asystentem wykładowcy. Wojsko polskie mogło mnie w pośladki pocałować. Ale samo magiczne zdarzenie miało miejsce później.
Uczelnia zatrudniała kilku Amerykanów, którzy przyjechali do Polski na prywatne kontrakty, albo jako woluntariusze Korpusu Pokoju. Stanowili oni niewątpliwie element egzotyczny, ale najciekawsze zajęcia serwowała nam lektorka Polka, która prowadziła całą grupę przedmiotów z Praktycznej Nauki Języka Angielskiego. Ona właśnie przynosiła na zajęcia książkę autorstwa BJ Thomasa o tytule "Advanced Vocabulary and Idiom", a ja zawsze przeżywałem lingwistyczny orgazm widząc tę czerwoną książeczkę. Proszę pamiętać, że moja edukacja z angielskiego opierała się głównie na ramotach Smólskiej-Zawadzkiej oraz Martona, więc "Czerwony BJ Thomas" stanowił prawdziwe objawienie. Uzależnił mnie błyskawicznie jak morfina, a ponieważ zawsze lubiłem mieć własne książki, sprowadziłem tę pozycję poprzez zaprzyjaźnionego melomana z USA, a następnie wdrożyłem w życie zwyczajowy rytuał, tj. przeryłem się jak buldożer przez wszystkie smakowite słówka ze słownikiem w garści i rozwiązałem wszystkie ćwiczenia. Książkę pana BJ Thomasa kocham zresztą do dziś, a przez moje ręce przeszły już trzy egzemplarze.
Magiczne zdarzenie numer trzy nie było tak odlegle od kontaktu z BJ Thomasem. Moje "parcie na Ujot" było ogromne, ale niechęć do uczenia się języka polskiego na egzamin była równie wielka. Uznałem więc, że prościej będzie się dostać do NKJO UJ, gdyż tam obowiązywał wyłącznie egzamin z języka angielskiego. Tym razem poszło gładko, a na pierwszym roku przeżyłem kontakt z fonetyką i podręcznikiem Mimi Ponsonby "How Now Brown Cow". Moja wymowa musiała wtedy stanowić dość interesujący fenomen: znałem doskonale wymowę poszczególnych słów, nie miałem bladego pojęcia o tzw. "connected speech", a wszystko było podlane amerykańskim nalotem, który osadził się w ciągu roku spędzonego na bielskiej uczelni. Cały rok trwało odkręcanie moich skrzywień i szlifowanie pierwszych fasetek starannej wymowy. Mieliśmy do dyspozycji prastare laboratorium językowe, które pamiętało chyba czasy bitwy pod Grunwaldem. W laboratorium znajdowały się kabinki, a w nich tkwiły magnetofony, w których z kolei tkwiły nasze kasety do nagrywania wymowy. Pani-Od-Fonetyki wyjaśniała nam najpierw materiał, ćwiczyła materiał ze skryptu, a potem ruszała rozrywka nagraniowa. Puszczaliśmy sobie w koło macieju te dialogi z "How Now Brown Cow", i płakaliśmy, usiłując się wpasować w pauzy. Pamiętam doskonale frustrację kilku pierwszych miesięcy, kiedy zmieszczenie się między dwoma kwestiami wypowiadanymi przez lektora przypominało upychanie hipopotama w Fiacie 126p. Lecz nagle spłynęło na mnie fonetyczne objawienie i – szast-prast! – zacząłem słyszeć melodię angielskiego i zacząłem ją imitować. Upychanie się pomiędzy kwestie lektora przestało stanowić problem.
Czwartego magicznego zdarzenia nie mogę dokładnie zlokalizować w czasie, ale miało ono miejsce chyba na pierwszym roku studiów (nie pytajcie, czy jeszcze bielskich, czy już krakowskich). Wziąłem do ręki w bielskiej księgarni językowej "Oxford Advanced Learner's Dictionary" (OALD), przekartkowałem i dosłownie po moich rękach przeszedł prąd. Tyle niesamowitych słówek! Z idiomami! Z przykładami! Słownik natychmiast kupiłem i zacząłem z nim spać, jadać i niemalże do toalety chodzić. Pomagał tutaj fakt, że na anglistyce ujotowskiej wyznawano świętą zasadę "żadnego wyjaśniania słówek po polsku", co przekładało się na naukę definicji wyrazów po angielsku. A spróbowalibyście zapytać ticzera od Praktycznej Nauki Języka Angielskiego, co dany wyraz znaczy po polsku... Oj, działo się wtedy, działo. OALD nadawał się akuratnie do tego, by przyswajać z niego angielskie wyjaśnienia i przykłady, a ja na wiele lat stałem się fanatykiem słowników monojęzycznych. Korzystałem z tego słownika codziennie przez sześć, czy siedem lat, aż przybrał on formę stosiku luźnych kartek. Obecnie posiadam nowsze wydanie w twardej oprawie, ale już mu grzbiecik zdążył odpaść.
A Wy? Jakie są Wasze magiczne momenty związane z nauką języka angielskiego?
P.S. 1 Pragnę oświadczyć, że nieuświadczalność "How Now Brown Cow" w regularnej sprzedaży to czyste draństwo. Ktoś się powinien smażyć w piekle za brak wznowień tej książki...
P.S. 2 Obecnie "akapit" określa się już mianem "paragrafu", ale nie chcę drażnić purystów ;)
Najprościej byłoby napisać, że owo "coś" odmienia radykalnie nasz sposób patrzenia na język angielski. Może to być zdarzenie rozciągnięte w czasie na wiele miesięcy, ale również króciutkie, kilkusekundowe chwilki mają moc przekształcenia nas w kogoś zupełnie innego. O kilku takich chwilach magicznych w moim życiu będzie poniżej.
Kiedy miałem jakieś piętnaście lat, pod koniec siódmej klasy szkoły podstawowej albo na początku ósmej, sięgnąłem na półkę po "Alien" – beletryzację filmu Ridleya Scotta – i postanowiłem całą książkę przetłumaczyć. Nie przyświecały mi żadne cele w rodzaju: "A teraz nauczę się miliona słówek" albo "To pierwszy krok do zostania tłumaczem książek". Moja chęć przetłumaczenia tej książki wypływała z czysto egoistycznego powodu – skoro nie wolno mi było obejrzeć filmu w kinie, to przynajmniej z książki mogłem się dowiedzieć, co takiego strasznego grasowało w kosmosie i chciało spenetrować Ripley. Czytać książki fantastyczne lubiłem, angielski znałem, więc uznałem, że jakoś po kawałku tę książkę zmęczę. Znalazłem więc zeszyt w kratkę (nie znosiłem zeszytów w linię i gładkich), sięgnąłem po nieśmiertelny słownik Stanisławskiego i zacząłem tłumaczyć.
Tłumaczenie "Alien" trwało rok. Jak dziś pamiętam swoją wściekłość i rozdrażnienie, kiedy zmordowałem pierwszy akapit. Zmęczyłem się, ponieważ musiałem wydłubać ze słownika prawie wszystkie wyrazy poza zaimkami osobowymi, a trwało to ponad godzinę. Następnie każde zdanie układałem sobie w głowie i już gotowe wpisywałem do zeszytu. Do przetłumaczonych partii nie wracałem, tylko codziennie męczyłem z zajadłością i uporem kolejny akapit albo dwa. Przez rok zapełniłem w ten sposób pięć czy sześć zeszytów, a kiedy skończyłem tłumaczenie, uznałem, że "Alien" powinien zyskać godną oprawę. Ponieważ mieliśmy w domu maszynę do pisania, w kilka miesięcy przepisałem ładnie swój przekład pukając w klawisze dwoma paluszkami. Biorąc pod uwagę papierowe ściany znajdujące się w blokach stawianych za "późnego Gierka", należy się trochę współczucia i szacunku dla sąsiadów, którzy to pukanie musieli znosić. Zachęcony swoim translatorskim sukcesem, rozbestwiłem się i chciałem to samo zrobić z powieścią "Stranger in a Strange Land" autorstwa Roberta Heinleina, ale poddałem się po kilkunastu stronach, gdyż pozycja ta miała chyba trzykrotnie większą objętość niż "Alien", a na dodatek liceum, które właśnie rozpocząłem, wgniotło mnie w błoto i zaczęło sobie po mnie deptać i skakać. Z tej przyczyny wzmiankowaną wyżej pozycję tylko przeczytałem.
Po trzech latach przyszedł kolejny przełom. Moja pierwsza próba dostania się na filologię angielską w Krakowie zakończyła się spektakularnym niepowodzeniem, co specjalnym zaskoczeniem dla mnie nie było, gdyż na egzaminie wstępnym odpadało regularnie ponad 90% kandydatów. Ponieważ wojskowa komisja lekarska po zważeniu mnie i obejrzeniu moich rozwartych pośladków przyznała mi kategorię A2, zawisła nade mną groźba odbycia zasadniczej służby wojskowej. Z jednej strony, nie mieściło mi się w głowie, że będę przez dwa lata egzystował na drugim końcu Polski. Z drugiej strony, duma nie pozwalała mi zapisać się do szkoły policealnej byleczego. Uratował mnie przypadek. W Bielsku-Białej otwierano prywatną uczelnię wyższą, na ktorej miała także zostać utworzona filologia angielska. Odbyłem rozmowę kwalifikacyjną, zostałem przyjęty, a oprócz tego zaoferowano mi zostanie asystentem wykładowcy. Wojsko polskie mogło mnie w pośladki pocałować. Ale samo magiczne zdarzenie miało miejsce później.
Uczelnia zatrudniała kilku Amerykanów, którzy przyjechali do Polski na prywatne kontrakty, albo jako woluntariusze Korpusu Pokoju. Stanowili oni niewątpliwie element egzotyczny, ale najciekawsze zajęcia serwowała nam lektorka Polka, która prowadziła całą grupę przedmiotów z Praktycznej Nauki Języka Angielskiego. Ona właśnie przynosiła na zajęcia książkę autorstwa BJ Thomasa o tytule "Advanced Vocabulary and Idiom", a ja zawsze przeżywałem lingwistyczny orgazm widząc tę czerwoną książeczkę. Proszę pamiętać, że moja edukacja z angielskiego opierała się głównie na ramotach Smólskiej-Zawadzkiej oraz Martona, więc "Czerwony BJ Thomas" stanowił prawdziwe objawienie. Uzależnił mnie błyskawicznie jak morfina, a ponieważ zawsze lubiłem mieć własne książki, sprowadziłem tę pozycję poprzez zaprzyjaźnionego melomana z USA, a następnie wdrożyłem w życie zwyczajowy rytuał, tj. przeryłem się jak buldożer przez wszystkie smakowite słówka ze słownikiem w garści i rozwiązałem wszystkie ćwiczenia. Książkę pana BJ Thomasa kocham zresztą do dziś, a przez moje ręce przeszły już trzy egzemplarze.
Magiczne zdarzenie numer trzy nie było tak odlegle od kontaktu z BJ Thomasem. Moje "parcie na Ujot" było ogromne, ale niechęć do uczenia się języka polskiego na egzamin była równie wielka. Uznałem więc, że prościej będzie się dostać do NKJO UJ, gdyż tam obowiązywał wyłącznie egzamin z języka angielskiego. Tym razem poszło gładko, a na pierwszym roku przeżyłem kontakt z fonetyką i podręcznikiem Mimi Ponsonby "How Now Brown Cow". Moja wymowa musiała wtedy stanowić dość interesujący fenomen: znałem doskonale wymowę poszczególnych słów, nie miałem bladego pojęcia o tzw. "connected speech", a wszystko było podlane amerykańskim nalotem, który osadził się w ciągu roku spędzonego na bielskiej uczelni. Cały rok trwało odkręcanie moich skrzywień i szlifowanie pierwszych fasetek starannej wymowy. Mieliśmy do dyspozycji prastare laboratorium językowe, które pamiętało chyba czasy bitwy pod Grunwaldem. W laboratorium znajdowały się kabinki, a w nich tkwiły magnetofony, w których z kolei tkwiły nasze kasety do nagrywania wymowy. Pani-Od-Fonetyki wyjaśniała nam najpierw materiał, ćwiczyła materiał ze skryptu, a potem ruszała rozrywka nagraniowa. Puszczaliśmy sobie w koło macieju te dialogi z "How Now Brown Cow", i płakaliśmy, usiłując się wpasować w pauzy. Pamiętam doskonale frustrację kilku pierwszych miesięcy, kiedy zmieszczenie się między dwoma kwestiami wypowiadanymi przez lektora przypominało upychanie hipopotama w Fiacie 126p. Lecz nagle spłynęło na mnie fonetyczne objawienie i – szast-prast! – zacząłem słyszeć melodię angielskiego i zacząłem ją imitować. Upychanie się pomiędzy kwestie lektora przestało stanowić problem.
Czwartego magicznego zdarzenia nie mogę dokładnie zlokalizować w czasie, ale miało ono miejsce chyba na pierwszym roku studiów (nie pytajcie, czy jeszcze bielskich, czy już krakowskich). Wziąłem do ręki w bielskiej księgarni językowej "Oxford Advanced Learner's Dictionary" (OALD), przekartkowałem i dosłownie po moich rękach przeszedł prąd. Tyle niesamowitych słówek! Z idiomami! Z przykładami! Słownik natychmiast kupiłem i zacząłem z nim spać, jadać i niemalże do toalety chodzić. Pomagał tutaj fakt, że na anglistyce ujotowskiej wyznawano świętą zasadę "żadnego wyjaśniania słówek po polsku", co przekładało się na naukę definicji wyrazów po angielsku. A spróbowalibyście zapytać ticzera od Praktycznej Nauki Języka Angielskiego, co dany wyraz znaczy po polsku... Oj, działo się wtedy, działo. OALD nadawał się akuratnie do tego, by przyswajać z niego angielskie wyjaśnienia i przykłady, a ja na wiele lat stałem się fanatykiem słowników monojęzycznych. Korzystałem z tego słownika codziennie przez sześć, czy siedem lat, aż przybrał on formę stosiku luźnych kartek. Obecnie posiadam nowsze wydanie w twardej oprawie, ale już mu grzbiecik zdążył odpaść.
A Wy? Jakie są Wasze magiczne momenty związane z nauką języka angielskiego?
P.S. 1 Pragnę oświadczyć, że nieuświadczalność "How Now Brown Cow" w regularnej sprzedaży to czyste draństwo. Ktoś się powinien smażyć w piekle za brak wznowień tej książki...
P.S. 2 Obecnie "akapit" określa się już mianem "paragrafu", ale nie chcę drażnić purystów ;)
Etykiety:
angielski,
język angielski,
nauka,
słownik,
tłumaczenie
Subskrybuj:
Posty (Atom)