środa, 16 listopada 2011

Konsekwencje, czyli jak ta żaba będzie smakować



Niedawno zamieściłem na tym blogu wpis, w którym poświęciłem też trochę miejsca na temat nauczania języka angielskiego w przedszkolach i klasach I-III szkoły podstawowej (Kiedy zacząć się uczyć angielskiego? ). Temat nurtował mnie jednak dalej i zacząłem się zastanawiać, jakie konsekwencje będzie miało wprowadzenie obowiązkowego nauczania języka angielskiego w tej grupie wiekowej.

Przede wszystkim musimy sobie uświadomić, że na naszych oczach odbywa się gigantyczny eksperyment edukacyjny. Do tej pory nie praktykowano w naszym pięknym, nadwiślańskim kraju masowego nauczania języka obcego w tym przedziale wiekowym. Język obcy – a był to język rosyjski – wkraczał dopiero w klasie piątej, kiedy dziecko już zaliczyło okres "przestawiania zwrotnicy edukacyjnej", czyli klasę IV, gdzie nauczanie zintegrowane ustępowało miejsca osobnym przedmiotom w rodzaju polskiego, matematyki, historii itp. Obecnie jesteśmy świadkami prawdziwego przełomu: instytucjonalnemu nauczaniu języka obcego podlegać zaczął siedmiolatek.

Na co przekłada się taki stan rzeczy? Przede wszystkim musimy sobie uświadomić, że nie mamy jeszcze żadnych opracowanych i usystematyzowanych doświadczeń nauczycielskich, na podstawie których dałoby się wypracować metodykę nauczania języka angielskiego w przedziale wiekowym 7-10 lat. Metody, którymi posługują się nauczyciele na lekcjach angielskiego, to prywatne eksperymenty pani Kasi czy pana Marka, którzy dopiero UCZĄ SIĘ, jak z takimi dziećmi pracować w grupie. Trzeba więc zdawać sobie sprawę z tego, że minie przynajmniej kilka lat zanim z indywidualnych dokonań zacznie się wyłaniać metodyka nauczania polskich dzieci języka obcego. Oby tylko była to metodyka sensowna i spójna, oparta na praktyce i refleksji.

Pamiętajmy, że kształcenie metodyczne nauczycieli języka angielskiego przeważnie nie obejmuje tzw. segmentu (Very) Young Learners (dzieci w wieku 4-12 lat). Owszem, wspomina się o nich niekiedy, lecz prowadzący zajęcia metodyczne koncentrują się przeważnie na segmentach Teenagers/Young Adults/Adults. Przeciętny absolwent kolegium czy filologii angielskiej ma więc raczej nikłe pojęcie, jak powinno wyglądać nauczanie języka angielskiego dzieci w wieku przedszkolnym czy wczesnoszkolnym. Zwróćmy uwagę na to, że nadal starannie oddziela się nauczanie w klasach I-III (nauczanie wczesnoszkolne) od nauczania w klasach starszych, co wiąże się z koniecznością ukończenia innych studiów oraz uzyskania przez nauczycieli osobnych uprawnień.

Nieprzypadkowo wspomniałem wyżej o instytucjonalnym nauczaniu. Dzieci były już uczone języków obcych w naszym kraju, lecz odbywało się to w formie dobrowolnych (!) kursów czy zajęć indywidualnych. Obecnie dziecko styka się z językiem obcym już w pierwszej klasie SP. Musimy sobie zadać pytanie: co przeżywa sześcio- czy siedmiolatek trafiający do szkoły? Takie dziecko jest z początku wystraszone nowym środowiskiem, więc musi stopniowo przyzwyczajać się do nowych koleżanek i kolegów, do nowego otoczenia, do nowej pani i jej wymagań. Dziecko musi nauczyć się radzić sobie z hałasem, starszymi dziećmi, życiem od dzwonka do dzwonka. Na etapie edukacji wczesnoszkolnej dziecko ma przede wszystkim nauczyć się czytać i pisać, a nie jest to zadanie łatwe, gdyż wyrobienie koordynacji ręka-oko oraz wykształcenie mikromotoryki to sprawa lat. Nasz pierwszoklasista już stoi przed sporym wyzwaniem, a nasze ministerstwo... dorzuca mu kolejny balast o nazwie "język obcy".

Dlaczego użyłem określenia "balast"? Już tłumaczę. Osobiście nie jestem przekonany, aby należało rozpoczynać naukę języka angielskiego tak wcześnie, gdyż niby gdzie nasz siedmiolatek miałby się tym językiem posługiwać? Oczywiście można wysunąć argument, że dzieci są chłonne i szybko przyswajają słownictwo i wymowę. A kto niby będzie tej wymowy uczył? Nie spotkałem się jeszcze z zatrudnianiem w szkołach państwowych anglojęzycznych nauczycieli. Możemy więc podejrzewać, że nauka angielskiego będzie odbywać się metodą "wiódł ślepy kulawego", tj. na etapie, kiedy można zadbać o prawidłową wymowę, naszego polskiego ucznia będzie uczył nasz polski nauczyciel wyedukowany w dużej mierze przez naszych polskich wykładowców akademickich. Można by zaryzykować nieśmiałe pytanie, czy to jeszcze nauka angielskiego, czy już ześlizgujemy się w uczenie Polglisha?

Z chłonnością kilkuletnich dzieci też jest nie do końca tak, jak się wydaje. Zalągł się w powszechnej świadomości mit, że dziecku można rzucić cokolwiek o dowolnej objętości, a ono materiał błyskawicznie przyswoi, gdyż "dzieci to chłonne są". Co gorsza, wyznawcami takiego mitu stali się też chyba pracownicy i eksperci MEN, co znalazło swoje odbicie w tzw. Nowej Podstawie Programowej. Możemy w niej wyczytać między innymi, jakie są wymagania szczegółowe na koniec klasy III szkoły podstawowej, jeśli chodzi o język obcy nowożytni. Zacytuję in extenso {źródło: Podstawa programowa. Tom 3. Języki obce w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum}:

Uczeń kończący klasę III:
1) wie, że ludzie posługują się różnymi językami i że chcąc się z nimi porozumieć, trzeba nauczyć się ich języka (motywacja do nauki języka obcego);
2) reaguje werbalnie i niewerbalnie na proste polecenia nauczyciela;
3) rozumie wypowiedzi ze słuchu:
a) rozróżnia znaczenie wyrazów  o podobnym brzmieniu,
b) rozpoznaje zwroty stosowane na co dzień i potrafi się nimi posługiwać,
c) rozumie ogólny sens krótkich opowiadań i baśni przedstawianych także za pomocą obrazów, gestów,
d) rozumie sens prostych dialogów w historyjkach obrazkowych (także w nagraniach audio i video);
4) czyta ze zrozumieniem wyrazy i proste zdania;
5) zadaje pytania i udziela odpowiedzi w ramach wyuczonych zwrotów, recytuje wiersze, rymowanki i śpiewa piosenki, nazywa obiekty z otoczenia i opisuje je, bierze udział w mini przedstawieniach teatralnych;
6) przepisuje wyrazy i zdania;
7) w nauce języka obcego nowożytnego potrafi korzystać ze słowników obrazkowych,
książeczek, środków multimedialnych;
8) współpracuje z rówieśnikami w trakcie nauki. 

Ciekawi mnie, jakim zasobem słownictwa trzeba dysponować, aby zrozumieć "ogólny sens krótkich opowiadań i baśni"...? Zwróćmy też uwagę na punkty 4 i 6. Dziecko, które dopiero uczy się czytać i pisać, ma również zapoznawać się z angielską ortografią, w której praktycznie nie istnieje związek między wymową a pisownią. Zapytam więc krótko: czy ktoś na łeb upadł? No, ale dzieci teraz "szybciej się rozwijają i są chłonne"... Z pewną dozą ironii można tu zacytować jedno z praw Murphy'ego, które głosi: Nic nie jest niemożliwe dla osoby, która sama nie musi danej rzeczy zrobić. Nic nie jest niemożliwe dla eksperta ministerialnego, który sam języka angielskiego nigdy nie musiał się uczyć.

Rodziców niewiele jednak obchodzą wszelkie dywagacje programowe i metodyczne, gdyż funkcjonują oni "tu i teraz" i przeważnie wolą skupiać się na konkretnych problemach. Czy wprowadzenie języka obcego nowożytnego do klas I-III będzie problemem? Wydaje mi się, że najważniejszą kwestią będzie dla rodziców to, kto ich dzieci będzie angielskiego nauczał. Jeśli trafi się osoba obdarzona dużą dozą zdrowego rozsądku, nauka języka obcego może być przyjemna i nieszkodliwa. Przechlapane mamy, jeśli trafimy na osobę, która nie przyjmie do wiadomości ograniczeń wynikających z wieku dziecka i zastosuje dorosłe środki nauczania w rodzaju kartkówek czy – nie daj boże – dyktand. Sceptycznie nastawiony czytelnik może zaprotestować, że to przecież ekstremum i większość nauczycieli nie będzie pracować przy pomocy takich metod. Wystarczy jednak, by nauczyciel podtykał dzieciom mnogość słówek, bądź żądał czytania i pisania po angielsku. Dzieci w takim wieku są nakierowane na zdobycie akceptacji u swojej "pani", więc przeważnie bardzo chcą ją zadowolić, lecz skonfrontowane z zawyżonymi wymaganiami zaczynają wpadać we frustrację. I to jest najgorsza rzecz, jaka może się w szkole przydarzyć: wpajanie uczniom od pierwszej klasy szkoły podstawowej przekonania, że angielski jest trudny i nieprzyjemny. I że nigdy się go nie nauczą.

Istnieją na szczęście dwa czynniki, które mogą przynajmniej częściowo wyrównać szanse rodziców i dzieci w konfrontacji z językiem obcym. Pierwszym z nich są... sami rodzice. Poślizg, z jakim przeprowadzona została reforma szkolnictwa, doprowadził do tego, że obecni pierwszoklasiści mają rodziców w wieku ok. 25-40 lat, a to oznacza, że wielu z tych rodziców zna lepiej lub gorzej język angielski (Wiedzę swą wynieśli z liceum, z lektoratu, z kursów czy z wyjazdów zarobkowych). Rodzice dysponują więc odpowiednim narzędziem, aby pomagać dziecku w bieżącej nauce, oraz są w stanie wyłapać i skorygować błędy nauczyciela. A pomyśleć, że jeszcze dziesięć lat temu jednymi z najczęstszych słów, jakie słyszałem ze strony rodziców wysyłających dzieci na korepetycje z angielskiego było: "Panie, z angielskim to ja już mu nie pomogę". Teraz już rodzice są w stanie pomóc.

Drugim czynnikiem działającym na korzyść naszego dziecka jest obecność języka angielskiego w naszym codziennym życiu. Dzieciaki stykają się z nim w piosenkach, grach i filmach, obcują z nim w internecie, a także słyszą rodziców i innych członków rodziny mówiących po angielsku. Słownik, czy angielska książka w domu to już nie jest absolutna egzotyka. Inaczej było za poprzedniego systemu z językiem rosyjskim, który stanowił wówczas tak samo kosmiczny fenomen jak język marsjański. Obecność jednego i drugiego w codziennym życiu była na porównywalnym – czytaj przyzerowym – poziomie. Na szczęście angielski wplótł się w nasze życie i stał się jego mniej lub bardziej powszednim elementem, którego często już świadomie nie rejestrujemy.

Jak więc będzie smakować tytułowa żaba? Myślę, że podstawową konsekwencją wprowadzenia języka angielskiego do klas I-III szkoły podstawowej będzie jego dalsze "spowszednienie", gdyż od kilku(nastu) lat przekształca się on z egzotycznego obiektu pożądania w kolejny, stały element naszej rzeczywistości. Jednak dopiero za jakiś czas okaże się, czy nasze dzieci traktują angielski tylko jako kolejny, nudny przedmiot, czy też jako kolejną zmorę edukacyjną. Jeśli stanie się to ostatnie i usłyszymy kiedyś z ust gimnazjalisty czy licealisty "Mamo, Tato, ja tak nie znoooszę angielskiego", to winę za to będzie ponosić MEN, które dokonało reformy systemu edukacji w oparciu o mity i życzeniowe myślenie.

Dla rynku usług edukacyjnych taka sytuacja również oznacza sporą zmianę. Ponieważ dorośli już nauczyli się języka angielskiego, możemy zauważyć kurczące się zapotrzebowanie na kursy języka angielskiego. Jednak wiele dzieci nie będzie sobie radzić z angielskim w szkole, a część rodziców będzie chciała zapewnić swoim pociechom przewagą i zdecyduje się na dodatkowe zajęcia, czy to w formie korepetycji, czy też kursów. Taki trend można zresztą już zaobserwować – błyskawicznie wzrasta zapotrzebowanie na lektorów znających się na pracy z dziećmi w wieku 4-10 lat. 


Podstawa programowa. Tom 3. Języki obce w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum znajduje się tutaj

poniedziałek, 14 listopada 2011

Nie samym angielskim... (6)


Fotografuję trzema aparatami, które kupiłem z drugiej ręki. Nie kupuję nowych aparatów, ponieważ nie lubię przepłacać za sprzęt. Można to uznać za dziwny przesąd czy idiosynkrazję, ale zawsze lepiej fotografowało mi się aparatami pożyczonymi, albo "second-hand". 

Najdłużej w moim posiadaniu jest Miss Minolta, czyli Minolta A2. Bardzo lubię ten aparat, ponieważ posiada milion pokręteł i przełączników, które pozwalają na dostęp do podstawowych funkcji i nastaw bez wchodzenia w menu. Kiedy wziąłem go po raz pierwszy do ręki, poczułem się trochę przytłoczony, ale już po kilku minutach zabawy zacząłem "czuć" aparat. Minolta A2 to co prawda lustrzanka, lecz pozbawiona możliwości wymiany obiektywu – dysponujemy zafiksowanym na stałe zoomem o ogniskowej 28-200 mm. Można to uznać za ograniczenie, lecz dla mnie to rozwiązanie ma dwie gigantyczne zalety. Przede wszystkim nie brudzi się sensor, który w typowej lustrzance cyfrowej jest w większym stopniu narażony na pyłki i brudki. Druga zaleta jest natury ekonomicznej – skoro optyka jest niewymienna, nie jestem wystawiony na pokusę kupowania nowych obiektywów. Myślę, że jeśli zajdzie potrzeba wymiany Miss Minolty na nową cyfrówkę, będzie to urządzenie podobnego typu.

Miss Minolta została tak przeze mnie ochrzczona, ponieważ ma duszę starej, angielskiej gospodyni. Jest to aparat niezawodny (o ile nie zapomnę naładować baterii), pozbawiony narowów, przewidywalny aż do bólu. Jeśli pogodzimy się z jego ograniczeniami (np. możliwością zrobienia tylko trzech zdjęć w formacie RAW pod rząd), fotografowanie nie będzie stanowiło większego problemu. Jako ciekawostkę podam, że istnieje możliwość wyduszenia z pliku RAW rozdzielczości 22 megapikseli, choć nominalnie aparat ma tylko 8 mpix.

W bielskim komisie fotograficznym "Horyzont" znalazłem swego czasu Herr Schwarza, czyli Revueflexa AC1. Chciałem sobie sprawić zestaw analogowy, a zrażony już byłem do zakupów na Allegro. Uznałem więc, że warto zapłacić trochę więcej i podreptałem na plac "Żwirka i Muchomorka". Brałem do ręki korpus za korpusem i kiedy dotknąłem AC1, natychmiast wiedziałem, że będziemy się przyjaźnić przez wiele lat. Aparat był świetnym stanie, czyściutki i znakomicie wyregulowany. Do dzisiaj nie wiem, czy mam dziękować jego poprzedniemu właścicielowi za wystawienie go do komisu, czy pukać się po głowie (jak można sprzedawać TAKI aparat???).

Herr Schwarz to sprytna bestia. Posiada jasną matówkę z dobrze rozwiązanym systemem ostrzenia oraz kilka niezłych bajerów. Bardzo lubię blokadę spustu migawki, gdyż odpada problem jej przypadkowego wciśnięcia. Aparat posiada też możliwość zablokowania wizjera, żeby nie wpadało "lewe" światło, kiedy fotografujemy ze statywu. AC1 to oczywiście lustrzanka, więc można do niej dokupić fajną optykę za śmieszne pieniądze. Obecnie korzystam z typowej "trójcy stałoogoniskowej": Flektogon 35/2.4, Revuenon 55/1.7 oraz Beroflex 135/2.8. Dlaczego "Herr Schwarz"? Ten aparat jest jak Mercedes sprzed trzydziestu lat – solidny, niezawodny, zbudowany z myślą o użytkowaniu przez kilkadziesiąt lat.

Po dziesięciu latach świadomego fotografowania uznałem, że przyszła pora na zakup aparatu średnioformatowego. Posiadałem już kiedyś Lubitela, ale nie mogłem się dogadać z tym aparatem. Oddałem go w ręce Alinki i mam nadzieję, że dobrze mu w Gdańsku. Ponieważ chciałem uniknąć szoku związanego z przesiadaniem się na jakieś kasetki, zdecydowałem się na Pentacona Six. Jest to aparat przypominający napompowanego małoobrazkowca; nie ma kaset, film ładujemy jak do zwykłego analoga, zdjęcia wychodzą kwadratowe. Niestety kolejny raz nie strzymałem i udałem się na Allegro, by nabyć Psixa drogą kupna.

Aparat wzbudził spore emocje swoim rozmiarem oraz problemami z obsługą. Oczywiście teraz już wiem, że należy pociągnąć za taką malutką wypustkę przy podstawie i wtedy tył się otworzy... Rozgryzłem też ostrzenie z lupką, wyczaiłem problem z przewijaniem filmu (aparat jednak nie był stuprocentowo sprawny mimo tego, co twierdził sprzedający), nauczyłem się odpinać i zapinać obiektyw. Swój pierwszy raz z Psixem miałem odbyć w czasie sesji z Ewą i nie rozczarowałem się: bydlak zapewnił niezapomniane przeżycia. Ręce mi się trzęsły, z wrażenia zapomniałem, że mam przewijać film ręcznie, a na końcu rozsypało się coś w środku do końca i migawka przestała się domykać. Z całej rolki filmu wyszły tylko trzy  jako tako wyglądające klatki... Niezły bilans, no nie? Kiedy jednak zobaczyłem pierwszą klatkę z nieplanowaną multiekspozycją, wiedziałem, że warto było. Psix zyskał przydomek LeBydlaq, ponieważ to bydlę z diabelską, czarną duszą.

Dziabnięcie średnim formatem okazuje się być podstępne i trwałe. Pomimo falstartu i wierzgnięcia, LeBydlaq dostaje kolejną szansę i pojedzie w najbliższym czasie do Krakowa, gdzie zostanie zreperowany (oby!), a mnie czeka zakup obiektywu portretowego.


* * *


[Julia] (fot. YEA, 2011)

Miss Minolta fotografuje tak jak wyżej.




[Ewa] (fot. YEA, 2011)

Pierwsze w życiu zdjęcie wykonane na średnim formacie, nieplanowana multiekspozycja.



(Kopiowanie, przetwarzanie i jakiekolwiek wykorzystywanie zdjęć z tej strony jest zabronione.)

wtorek, 1 listopada 2011

Kiedy zacząć się uczyć angielskiego?



Jednym z najbardziej rozpowszechnionych mitów w naszym społeczeństwie jest mit głoszący, że języka angielskiego należy zacząć się uczyć jak najwcześniej. Kiedy jeszcze nauczanie angielskiego ograniczało się do liceów i gimnazjów, wielu rodziców posyłało dzieci na kursy i zajęcia indywidualne z tego języka dużo, dużo wcześniej. Edukowanie kilkuletniego dziecka było na porządku dziennym, a obecnie tendencja do zaczynania jak najwcześniej tylko zwiększa się.

Ponieważ każda godzina języka angielskiego kosztuje i to wcale niemałe pieniądze, zadajmy sobie pytanie, czy w ogóle warto edukować dziecko poniżej 10-go roku życia. Czy warto posyłać dziecko na lekcje? Czy warto biegać na zajęcia organizowane przez różnego rodzaju Helen Doron? Czy warto domagać się, by w przedszkolu był angielski? Odpowiedź na te pytania jest prosta: nie, nie warto.

Jeśli chcemy edukować kilkuletnie dziecko, musimy przede wszystkim pamiętać, że przyswaja ono język obcy bardzo wolno. Zapamiętanie i utrwalenie kilkunastu czy kilkudziesięciu wyrazów zajmie kilka tygodni, gdyż dzieci muszą uczyć się języka obcego (tak samo jak rodzimego) w kontekście, tj. w powiązaniu z konkretnymi sytuacjami. Dzieci to w ogóle bardzo ciekawe istotki. Z jednej strony wystarcza im jednorazowe (sic!) zetknięcie się z wyrazem, by mogły go zapamiętać, a następnie przywołać w odpowiedniej sytuacji. Z drugiej strony, każdy rodzic pamięta wieloletnie boje z błędnie odmienianymi czy nieprawidłowo stosowanymi wyrazami. Paradoks polega na tym, że dzieci błyskawicznie "łapią" wyrazy i chętnie je stosują, pod warunkiem, że mają ku temu sposobność. Jednak równie szybko dzieci zapominają wyrazy, a nawet całe języki, czego dowodem są maluchy, które spędzają kilka miesięcy za granicą, nasiąkają obcym językiem jak gąbka, a po powrocie do swojego kraju... zapominają wszystko równie szybko jak się nauczyły. Nie ma więc sensu rozpoczynać nauki języka angielskiego, jeśli nie będziemy gotowi na kontynuowanie jej w kolejnych latach.

Dobrze, zdecydowaliśmy się więc na zapisanie naszego cztero- czy pięcioletniego malucha na lekcje angielskiego. Lekcje te będą odbywać się raz czy dwa razy w tygodniu w przedszkolu. Możemy też biegać do szkoły językowej Helen Doron, jeśli mamy szczęście takową posiadać w pobliżu. Możemy też zdecydować się na lekcje u osiedlowej Pani Anetki czy Pani Agnieszki, które za kilkanaście złotych zajmą się naszą pociechą raz w tygodniu. Pytanie jedynie, co daje nam nauka po jednej lub dwie godziny tygodniowo? Wiemy już, że kilkuletnie dziecko przyswaja język wolno, więc efekt skumulowany będzie... tak, niewielki. Z własnego doświadczenia wiem, że ilość materiału, jaką można przerobić i utrwalić na przestrzeni trzech lat z dzieckiem w wieku 7-9 lat (klasy I-III SP), odpowiada porcji, którą przerobi w rok dziesięciolatek (klasa IV SP). Po co więc męczyć malucha przez kilka lat, skoro odrobinę starsze dziecko zrobi to samo szybciej i lepiej?

Wielu rodziców podnosi argument, że dziecko powinno się "osłuchać" z językiem, czy też "oswoić" z nim stopniowo. Owszem, rodzice mają tu sporo racji, ale zapominają, że dla dziecka nauka języka obcego pozbawiona kontekstu to po prostu niezrozumiały obrządek. Nauczyciel musi komunikować się z dzieckiem wyłącznie w języku obcym oraz musi "podawać" język w formie gier i zabaw do wykonania "tu i teraz", inaczej cała nauka nie w ogóle sensu. Rodzice zapominają też, że dziecko może "osłuchiwać się" i "oswajać" z językiem obcym na codzień w domu (piosenki, bajki itp.), bez konieczności uczęszczania na drogie i czasochłonne zajęcia. Pamiętajmy też, że nie zawsze osoba ucząca nasze dziecko angielskiego uczy go dobrze. Ponieważ nauka odbywa się głównie drogą werbalną, wystarczy systematyczne przekręcać wymowę i po kilku latach mamy ogromny problem. Nasze dziecko co prawda będzie mówić po angielsku, ale będzie mówić źle. Czy warto więc za wszelką cenę zaczynać jak najwcześniej?

Niestey Ministerstwo Edukacji Narodowej po części odebrało rodzicom możliwość decydowania, kiedy rozpocząć naukę języka angielskiego, gdyż uznało go za język wiodący i wprowadziło nauczanie języka obcego (najczęściej właśnie angielskiego) do klas I-III szkoły podstawowej. Uważam taką decyzję MEN za błędną, gdyż – jak już wspominałem wyżej – na etapie edukacji wczesnoszkolnej uczenie dzieci języka obcego przynosi bardzo skromne rezultaty. Dzieje się tak, gdyż dzieci uczą się wolno (dzieci tak mają), a dwie godziny języka na tydzień to ilość zdecydowanie za mała, aby efektem skumulowania masy jęyzkowej pokonać bariery kognitywne. Dodatkowo dochodzi stres związany z rozpoczynaniem nauki w szkole: jakby mało było zmiany miejsca i sposobu uczenia, dzieciaki jeszcze muszą sobie poradzić z taką egzotyką jak język obcy. Czy aby nie za dużo tego wszystkiego na raz? Jeśli już ministrom zależy tak mocno na naszych dzieciach, lepszą decyzją byłoby dodanie godziny angielskiego tygodniowo w gimnazjach i liceach (3 x 2h w szkole podstawowej = 6 x 1h w gimnazjum i liceum).

Jeśli jednak zdecydujemy się, aby nasze kilkuletnie dziecko zaczęło się uczyć angielskiego, warto przemyśleć kilka spraw. Po pierwsze, może warto posłać dzieciaka do anglojęzycznego przedszkola? Dzieci uczą się co prawda wolno, ale po dwóch albo trzech latach wystąpi efekt skumulowania się materiału, gdyż nasze dziecko będzie wystawione na angielski przez kilka godzin dziennie. Co ważniejsze, porozumiewanie się w języku obcym będzie naturalne. Innym rozwiązaniem, które warto rozważyć, to... ściągnięcie na rok czy dwa anglojęzycznej au pair. Jeśli mamy odpowiednie warunki lokalowe, to codzienny, naturalny kontakt z obcojęzyczną osobą będzie dla naszego dziecka bezcenny. Niestety, jak można się domyśleć, te dwa rozwiązania nie są dostępne dla wszystkich, gdyż wiążą się ze sporymi kosztami. Co mają więc zrobić rodzice dysponującymi przeciętnym budżetem?

Przede wszystkim warto starannie wybrać osobę, która będzie uczyła nasze dziecko angielskiego. Pamiętajmy, że dla dzieciaka najważniejszy jest dobry kontakt z nauczycielem. Jeśli nasze dziecko nie czuje się dobrze na lekcjach, nie pchajmy go tam na siłę. Dzieci są też ze swojej natury konserwatywne, więc przywiązują się do swoich nauczycieli. Wybierzmy więc osobę, u której będziemy mogli kontynuować lekcje przez kilka lat. Jeśli mamy choćby jakie-takie obycie z językiem angielskim, zwracajmy uwagę na to, jak nasze dziecko mówi. Dbajmy głównie o to, aby nie utrwalić niestarannej czy błędnej wymowy, gdyż odkręcanie złych nawyków zabierze później bardzo dużo czasu.

Od swojego dziecka nie oczekujmy spektakularnych rezultatów. Jeśli po roku nauki zna ono kilkanaście nazw zwierząt, umie policzyć do dziesięciu i umie zareagować w prostych sytuacjach, już jest dobrze. Wakacje to najlepszy okres, aby świeżo nabyta wiedza wyparowywała, więc wtedy starajmy się podtrzymać kontakt z angielskim. Przypomnijmy angielską piosenkę śpiewaną na przywitanie, ćwiczmy liczenie, wyłączmy lektora w czasie oglądania "dorosłego" filmu – niech w domu dzieje się coś po angielsku. Przygoda naszego dziecka z językiem angielskim dopiero się zaczyna, dbajmy więc przede wszystkim, by malucha nie zrazić i by entuzjazmu starczyło mu lata.