wtorek, 10 kwietnia 2012

Maturalne świniobicie

Półtora roku temu, rzutem na taśmę, Centralna Komisja Egzaminacyjna (CKE) zmieniła zasady przeprowadzania egzaminu maturalnego z języka obcego nowożytnego w części ustnej. Można by zadać pytanie, czy moralnym jest zmiana reguł gry w trakcie cyklu kształcenia, jednak mleko już się wylało – chcąc nie chcąc, tegoroczni maturzyści muszą zdawać ten egzamin według nowej formuły.

Na czym owa formuła polega? Rewolucyjną zmianą było odstąpienie od podziału egzaminu na dwa poziomy. O ile w części pisemnej utrzymanu poziomy podstawowy i rozszerzony, w części ustnej mamy obecnie jeden egzamin, który nie ma określonego poziomu. Dotychczas uczeń przystępujący do egzaminu maturalnego musiał sam określić swój poziom i zdecydować, w jakiej kombinacji chce zdawać egzaminy pisemny i ustny. Większość wybierała egzamin pisemny na poziomie podstawowym, a naprawdę niewielu chętnych decydowało się na przystąpienie do egzaminu ustnego na poziomie rozszerzonym, ponieważ był to tylko zbędny wysiłek; uczelnie wyższe i tak przeprowadzały rekrutację uwzględniając wyłącznie wyniki egzaminów pisemnych. Teraz jednak egzamin ustny, który dla języka obcego jest obowiązkowy, ma zmienioną formułę: wszyscy zdają taki sam egzamin, a jego wynik pokaże, na jakim poziomie maturzysta się znajduje. Widać jasno, że formuła taka odpowiada już nie egzaminom typu PET czy FCE, a egzaminowi IELTS, dzięki czemu polska matura z języka obcego jest chyba pierwszym na świecie państwowym egzaminem o konstrukcji hybrydowej.

Jakie zadania wchodzą w skład zestawu egzaminacyjnego? Jak CKE podaje w swoim informatorze najpierw przeprowadzana jest rozmowa wstępna, która trwa ok. 2 minut. Polega ona na tym, że egzaminator zadaje kilka pytań, a zdający ma na nie udzielić rozbudowanej odpowiedzi. Zdający nie jest oceniany za tę część egzaminu. Potem zdający przystępuje do wykonywania trzech zadań z zestawu egzaminacyjnego. Zdający może pominąć dowolne zadanie egzaminacyjne, lecz nie wolno mu potem wrócić do niego. Pełny egzamin ma trwać około 15 minut. Maksymalny wynik, jaki zdający może uzyskać, to 30 punktów; aby zdać egzamin ustny wystarczy zdobyć 30%, czyli 9 punktów. Jak łatwo się domyśleć, przeciętny uczeń przystępujący do matury pisemnej na poziomie podstawowym powinien uzyskać wynik rzędu 9-15 punktów. Dopiero pełna realizacja zadań egzaminacyjnych, poparta dobrą wymową, świetną znajomością słownictwa i gramatyki oraz płynnością wypowiedzi, ma pozwolić zdającemu na uzyskanie wyniku maksymalnego.

W teorii jak zawsze wszystko wygląda świetnie. Jak natomiast sprawdzi się taka formuła egzaminu w praktyce? Dotychczas egzamin ustny na poziomie podstawowym był prosty: zdający miał przeprowadzić z egzaminatorem trzy rozmowy, a następnie opisać obrazek i odpowiedzieć na dwa pytania. Przygotowanie ucznia do takiego egzaminu nie stanowiło problemu, a przygotowujący – nauczyciel szkoły ponadgimnazjalnej bądź korepetytor – mógł spać spokojnie. W rozmowach zdający musiał przede wszystkim przekazać wszystkie informacje (słynne kropki), a obrazek wystarczyło opisać w dwóch albo trzech prostych zdaniach. Teraz tak łatwo nie będzie...

W tym roku pierwsze zadanie egzaminacyjne będzie polegało co prawda polegało na przeprowadzeniu rozmowy, lecz jej treść nie jest z góry zaprogramowana. W zestawie egzaminacyjnym znajdują się cztery elipsy (Czyżby CKE dyskretnie dawało nam znak, że dostaniemy kołowacizny od tego egzaminu? Najpierw kropki, a teraz elipsy. Dlaczego nie kwadraty albo trójkąciki?), a zdający ma omówić w czasie rozmowy podane w nich kwestie. Poprzeczka jest podniesiona jeszcze wyżej, ponieważ egzaminator MUSI w tej części egzaminu poruszyć jakąś niespodziewaną kwestię albo zadać zdającemu przynajmniej jedno nieoczekiwane pytanie. Jeśli można zaufać przykładom podanym przez CKE w informatorze, takich pytań może paść nawet pięć. Jednak to nie wszystko... Zdający musi rozwinąć każdą z czterech wypowiedzi i dopiero wtedy może uzyskać maksymalną liczbę punktów (tj. sześć) za to zadanie. Na przeprowadzenie tej części egzaminu komisja ma trzy minuty.

Drugie zadanie egzaminacyjne zdaje się być na pozór łatwiejsze. Zdający opisuje obrazek i ma na to 1 minutę. Następnie egzaminator zadaje trzy pytania, które w luźny sposób nawiązują do treści obrazka. Jeśli zerkniemy do przykładowych zestawów egzaminacyjnych, zauważymy, że mogą to być pytania zachęcające do skomentowania treści obrazka, a także odwołujące się do przeszłości zdającego bądź jego planów. Taka konstrukcja pytań ma na celu sprawdzenie pełnego zakresu struktur gramatycznych, lecz pamiętajmy, że te pytania cechują się wysokim stopniem abstrakcji. Jak łatwo zauważyć, opis obrazka i trzy pytanie to razem cztery elementy, a maksymalna liczba punktów do zdobycia to sześć. Na przeprowadzenie tej części egzaminu komisja ma cztery minuty.

Trzecie zadanie egzaminacyjne również wykorzystuje elementy wizualne. Zdający otrzymuje opis sytuacji wraz z dwoma lub trzema obrazkami. Zadaniem zdającego jest wybranie jednego z obrazków i uzasadnienie wyboru. Musi też wytłumaczyć, dlaczego odrzucił pozostałe możliwości. Na wypowiedź przeznaczeone są 2 minuty. Następnie egzaminator zadaje dwa pytania (w zestawie egzaminatora jest ich cztery), a zdający ma po minucie na odpowiedź. Pytania są o wysokim stopniu abstrakcji. W tym zadaniu można również zdobyć sześć punktów: za wybór możliwości, za odrzucenie pozostałych oraz za udzielenie odpowiedzi na dwa pytania. Ponieważ zdający ma minutę na przygotowanie się do odpowiedzi, na przeprowadzenie tej części egzaminu komisja ma cztery minuty.

Podsumujmy, egzamin ustny stał się teraz swoistym biegiem na czas przez płotki. Zdający musi zdążyć wypowiedzieć się w przepisanym czasie, więc osoby, które mówią wolno lub muszą trochę pomyśleć są automatycznie karane. Jeśli zdający zmarnuje zbyt dużo czasu, egzaminujący każą mu przejść do następnego pytania, a to może oznaczać pominięcie elementu wypowiedzi i utratę punktów. Ale jest gorzej niż się może wydawać! Zdający nie tylko ściga się z czasem pokonując kolejne bramki, lecz musi równocześnie żonglować kilkoma zmiennymi w głowie: musi zadbać o pełną i rozbudowaną wypowiedź, musi dbać o słownictwo i struktury, musi wypowiadać się płynnie i poprawnie, musi zrozumieć abstrakcyjne pytania i udzielić na nie odpowiedzi. Można śmiało postawić tezę, że dla połowy zdających ten egzamin poprzeczka jest ustawiona zbyt wysoko, ponieważ te osoby poradzą sobie z kontrolą czasu, a także ze swoistym "multi-taskingiem" (dbaniem o różne elementy wypowiedzi). Nie poradzą też sobie ze zrozumieniem abstrakcyjnych pytań; bądźmy szczerzy – te osoby nie potrafiłby wyprodukować sensownej, kilkuzdaniowej wypowiedzi po polsku, a co dopiero w języku obcym.

Wielu zdających czeka jeszcze bardziej przykra niespodzianka. Tak się składa, że każdy egzamin jest poważnym stresem. A kiedy się denerwujemy, zachodzą dwa zjawiska. Pierwszym z nich jest znany wszystkim syndrom "zapomnieć języka w gębie": stres paraliżuje, stres czyści nam pamięć, stres sprawia, że nie potrafimy się odezwać. Można temu przeciwdziałać, ćwicząc techniki egzaminacyjne. Drugim zjawisko jest mniej znane, lecz może nam wyrządzić o wiele więcej szkody. Otóż w chwili stresu nasz mózg zaczyna pracować w trybie awaryjnym i rezygnuje z budowania długich zdań, a także ignoruje wyszukane słownictwo. Sam doświadczałem takiego syndromu w czasie egzaminów ustnych na studiach. Można to zjawisko przezwyciężyć, lecz potrzeba systematycznych ćwiczeń i ciężkiej pracy, aby to osiągnąć.

Jaki wyłania się z tego obrazek? Przeciętny maturzysta zaliczył kilka lat nauki angielskiego w gimnazjum i liceum. Nauka w gimnazjum była jaka była – nauczyciel przeważnie niezbyt wymagający, brak systematycznej pracy i brak jakichkolwiek wymagań (liceum przecież posprząta). W liceum zaczął się wyścig z maturą. Z relacji zaprzyjaźnionych nauczycieli wiem, że przede wszystkim starają się oni uporządkować słownictwo i powtórzyć gramatykę. A przecież trzeba nauczyć dzieciaki pisać, by poradziły sobie z wypowiedziami pisemnymi. A jeszcze trzeba poćwiczyć zadania z rozumienia tekstu czytanego i zadania z rozumienia tekstu słuchanego. Nauka w liceum zamienia się więc w kitowanie dziur albo zalepianie ich plastrem. Byle się jakoś trzymało.

Takie rozwiązania sprawdzały się jakoś przy poprzedniej formule egzaminu ustnego z języka obcego. Moje pierwsze spotkanie z każdym z korkowiczów (korkiem?) przeważnie zaczynało się od płaczu: "Przecież ja sobie z maturą ustną nie poradzę! Nic wiem, nic nie umiem, nie potrafię mówić" Wystarczyło jednak kilka godzin pracy, aby uczeń rozumiał formułę egzaminu i zaczął się czuć pewnie. Po przećwiczeniu kilku zestawów ton wypowiedzi zmieniał się na "ale to proste". Niestety, te czasy już nie wrócą. Egzamin ustny w zmienionej formule da gigantyczną premię osobom, które pracowały systematycznie nad angielskim, a jednocześnie ukarze okrutnie osoby, które tego nie robiły. Jeśli uczeń uczęszczał na dodatkowe lekcje, albo jeździł na kursy do Wielkiej Brytanii, albo po prostu miał dobrego i wymagającego nauczyciela w szkole (albo wszystko na raz), wówczas poradzi sobie śpiewająco. Jeśli natomiast uczeń nie przyswajał systematycznie zasobu słownictwa, nie budował znajomości gramatyki, nie ćwiczył się w prowadzeniu swobodnych rozmowach, wówczas rozwali się na egzaminie jak komar na szybie samochodu. Dołóżmy do tego nieumiejętność radzenie sobie ze stresem, dołóżmy też czynnik ilorazu inteligencji, uwzględnijmy również brak obycia i co nam z tego wychodzi?

Kryteria oceny wypowiedzi pod kątem formalnym również są wyśrubowane. Obecnie 4 punkty należą się za szeroki zakres struktur leksykalno-gramatycznych; kolejne 4 punkty za poprawność użytych struktur leksykalno-gramatycznych; kolejne 2 punkty za brak błędów w wymowie (!); a jeszcze 2 punkty za brak nienaturalnych pauz. Można się teraz zastanawiać, w jaki sposób CKE podejdzie do wdrożenia tych suchych kryteriów w życie. Jeśli egzaminatorzy będą faktycznie "urywać" punkty za popełniane błędy, może się okazać, że nasz przeciętny zdający – który już stracił punkty za pominięcie elementu wypowiedzi, nierozbudowanie jej czy po prostu za brak odpowiedzi na pytanie – straci tyle punktów, że egzamin ustny z angielskiego sromotnie obleje. Oczywiście możemy równie dobrze założyć, że kryteria oceniania pozostaną na papierze, a komisje dostaną cichą sugestię, by patrzeć – a raczej słuchać – przez palce i tymi błędami się nie przejmować.

Jeśli zdarzy się wariant pierwszy, czyli komisje egzaminacyjne podejdą do swojej pracy mniej-więcej rzetelnie, wówczas ok. 40% zdających egzamin ustny z języka angielskiego polegnie na nim. Tak, dobrze czytasz, Czytelniku – 40%. Kolejne 40% prześlizgnie się jakoś, uzyskując wyniki z zakresu 9-13 punktów. Natomiast pozostałe 20% zdających zbierze premię za lata ciężkiej nauki i uzyska wyniki rzędu 25-30 punktów. Ten wariant możemy więc nazwać "maturalnym świniobiciem".

Jeśli zdarzy się wariant drugi – komisje będą głuche i ślepe – wówczas trzeba będzie zadać pytanie: po jaką cholerę w ogóle przeprowadzać egzamin ustny z języka obcego? Dla dobrego samopoczucia rodziców? By nie niszczyć maturzystom wypielęgnowanego ego? By nie krzywdzić tysięcy anglistów, którzy w liceach gaszą pożary językowe naparstkiem wiedzy?

Pewnie spora grupa Czytelników puka się już po głowie i marudzi, że YEA znowu kracze, że czarnowidz, że "tak przecież nie będzie". Coś jednak jest na rzeczy. Ku swojemu ogromnemu zdziwieniu, dowiedziałem się, że okoliczni angliści zatrudnieni po różnej maści szkołach ponadgimnazjalnych od kilku miesięcy z furkotem i przytupem... UCZĄ swoich maturzystów do egzaminu ustnego. Zwykle na przygotowaniu do matury ustnej kładli przysłowiową "lachę", a teraz chyba strach o wyniki zajrzał im w oczy, więc robią co mogą, aby jak najwięcej ich uczniów zdało egzamin ustny. Świadczyć to może o tym, że wyniki pilotażu egzaminu ustnego w zmienionej formule były tragiczne i szkoły dostały cichy przykaz, by "coś z tym zrobić". Równie dobrze sami nauczyciele mogli wyciągnąć wnioski ze szkoleń egzaminacyjnych (anglista to raczej niegłupie zwierzę) i uznali, że będzie naprawdę źle, jeśli nie zagonią uczniów do pracy.

Chciałbym tu napisać coś pozytywnego, jednak brutalne fakty nie pozwalają. CKE straciła już zupełnie łączność ze światem rzeczywistym, a nowa formuła egzaminu ustnego z języka obcego potwierdza tylko, że jej autorzy poruszają się w "wirtualu". Informatory o egzaminie maturalnym z języka obcego nowożytnego były poprawiane przez pięć lat najczęściej ze wszystkich przedmiotów. CKE poprawiła też poziomy określone w CEFR i umieściła w informatorach o egzaminie gimnazjalnym nowy poziom znajomości języka, tzw. A2+. Niestety, CKE nie uznała za stosowne, by ten poziom w jakiś sposób doprecyzować. Kiedy już zdawało się, że nic tych wyczynów nie przebije, CKE spuściła uczniom, nauczycielom i rodzicom bombę na głowę w samym środku cyklu kształcenia ponadgimnazjalnego – egzamin ustny w zmienionej formie. Pamiętajmy jednak, że możliwości radosnego hasania się tu nie kończą. Do końca sierpnia bieżącego roku powinny się ukazać nowe informatory o egzaminie maturalnym. Mogę iść już teraz o każdy zakład, że ich "rewolucyjna" zawartość przyprawi o ból głowy uczniów, nauczycieli i wydawców podręczników.

By zakończyć jednak pozytywnym akcentem, polecam osobom przygotowującym się do egzaminu ustnego książeczkę autorstwa Helen Q. Mitchell, Moniki Emanowicz oraz Agnieszki Szyrwańskiej "Zestawy do matury ustnej z języka angielskiego". Zawiera ona 25 pełnokolorowych zestawów egzaminacyjnych, a każdy składa się z tzw. warm-up questions (rozmowa wstępna) oraz trzech zadań wraz z uwagami i pytaniami dla egzaminującego. Książeczkę wydało wydawnictwo MM Publications i można ją obejrzeć tutaj.

Z wytycznymi CKE można zapoznać się tutaj 


piątek, 24 lutego 2012

III Edycja Konkursu Wiedzy o Krajach Anglosaskich

Zapraszam uczniów szkół ponadgimnazjalnych do wzięcia udziału w III Edycji Konkursu Wiedzy o Krajach Anglosaskich. Konkurs orgazniowany jest przez Wyższą Szkołę Zarządzania i Ochrony Pracy w Katowicach. KWoKA składa się z dwóch etapów: eliminacji szkolnych (zadania internetowe) oraz finału przeprowadzanego w siedzibie uczelni. Nagrodami głównymi są iPod oraz kurs języka angielskiego. Finaliści otrzymują również nagrody książkowe.

Termin eliminacji szkolnych: DO 10-go MARCA 2012

Więcej informacji o konkursie tutaj

środa, 8 lutego 2012

Jak zostałem tłómaczem

Dla Piotra K. za dbałość o bloga

Za czasów dawnego systemu mój Tata miał to wielkie szczęście, że uczęszczał do wzorcowego liceum dla robotniczych dzieci. Szczęście polegało na tym, że w tej szkole władze zezwoliły na nauczanie języka angielskiego i tym sposobem mój Tata zapoznał się z językiem Szekspira. Wbijał mu go do głowy przedwojenny nauczyciel, a czynił to wyjątkowo skutecznie – Tata językiem angielskim posługiwał się bardzo dobrze.

Drugie wielkie szczęście mojego Taty polegało na tym, że miał okazję znajomość języka angielskiego wykorzystywać w praktyce. Bywało tak, że tłumaczył instrukcje do różnych maszyn i urządzeń. Niekiedy się również zdarzało, że wielka fabryka silników wysokoprężnych, w której przepracował całe życie, wypuszczała go za tzw. Żelazną Kurtynę, czyli do krajów zgniłego, zachodniego imperializmu. Wyjazdy takie bywały okazją do podszkolenia angielskiego, gdyż kilkakrotnie Tata bywał w Wielkiej Brytanii. Przywoził też Tata ze sobą różne, różniaste rzeczy, między innymi anglojęzyczne książki, które spoczywały później na jednej z półek domowej biblioteczki.

Pod koniec szkoły podstawowej przechodziłem okres maniackiego czytania wszystkiego, co można było podciągnąć pod szeroko rozumianą fantastykę naukową. Przeżarłem wszystkie książki Lema, jakie znajdowały się w domu (przyznaję, że kilka z nich mnie pokonało, ale do dzisiaj za szczytowe osiągnięcie literatury SF uważam "Niezwyciężonego" i "Eden"). Oczywiście nie wystarczało mi to! Sczytywałem na proszek wszelkie dostępne numery "Fantastyki", a także pazurami wczepiłem się w znajomego moich rodziców, pana Andrzeja, który pół domu miał zawalone wszystkim – tak! wszystkim! – co z fantastyki ukazywało się w Polsce. Bezczelnie korzystałem z panaandrzejowych zasobów jak z prywatnej biblioteki i to właśnie z tego okresu datuje się moja wielka miłość do pisaniny braci Strugackich. Zmiażdżył mnie również Zajdel, którego "Limes inferior" do dziś pozostaje jedną z moich ulubionych lektur. Znajomość z panem Andrzejem to jedno z moich "formative experiences". Myślę, że bez rozmów z nim oraz wynoszonych z jego mieszkania siatek z lekturami byłbym zupełnie innym człowiekiem.

Muszę tu wspomieć o jeszcze jednej rzeczy. Jakoś w drugiej połowie lat 80-tych przetoczyła się przez kina PRL-u fala filmów zachodnich. Jako szczyl obejrzałem w naszym małomiasteczkowym kinie takie produkcje jak "Gwiezdne wojny", "Imperium kontratakuje", "Powrót Jedi" czy spielbergowski "ET". Kochałem zresztą nasze andrychowskie kino ogromnie, gdyż filmy oglądało się w nim świetnie, głównie ze względu na "schodkowy" układ rzędów. Nawet siatkarze nie zasłaniali ekranu. Ceny biletów były zresztą w tych czasach śmiesznie niskie: w 1987 roku za godzinną stawkę za lekcję angielskiego mogłem sobie ich kupić kilkanaście. Korzystałem z tego skwapliwie i wymienione wyżej produkcje oglądałem po kilka i kilkanaście razy.

Ale co z tymi tłumaczeniami?! – zapyta niecierpliwy czytelnik, który liczył raczej na to, że dowie się, jak najszybciej i najskuteczniej wkręcić się do biura tłumaczeń czy nawiązać stosunek translatorski z jakimś wydawnictwem. Keep calm and believe in Sherlock Holmes, już dochodzimy...

W tymże okresie – 1985? 1986? – przemykał przez nasze polskie kina film-legenda. Był to "Obcy, ósmy pasażer Nostromo". Przez długi czas nie mogłem się nigdzie dowiedzieć, o czym ten film właściwie jest. Na seanse, kiedy był grany, wpuszczano jedynie widzów pełnoletnich, więc nie miałem szans go zobaczyć, a niestety nikt z zaprzyjaźnionych dorosłych go nie widział. Legendy naprawdę chodziły straszliwe. Ktoś opowiedział mi historię, jakoby jakaś kobieta w szoku po seansie przedwcześnie urodziła. Ki diabeł, myślałem sobie, nie zdając sobie sprawy z tego, jak blisko rozwiązania zagadki jestem. Męczył mnie ten "Obcy" przez kilkanaście miesięcy, kiedy uzmysłowiłem sobie, że jedna z przywiezionych przez Tatę z Zachodu książek to właśnie... "Alien".

Moje odkrycie półkownikującego "Aliena" zbiegło się z okresem młodzieńczego buntu. Uznałem, że nie chcę być więcej nauczany angielskiego przez Tatę, trzy i pół roku edukowania mi w zupełności wystarczy, więc po kilku awanturach zaprzestaliśmy lekcji. Można to właściwie uznać za ekstremalny przejaw tzw. "learner's autonomy"; uczeń się zautonomizował do takiego stopnia, że nauczyciel poszedł w odstawkę. Nie oznacza to jednak, że angielskiego przestałem się uczyć. Rok 1987 oznaczał dla mnie początek nauki w liceum, a także rozpoczęcie udzielania korepetycji z angielskiego. Był to także rok, kiedy pierwszy raz w życiu zabrałem się za porządne tłumaczenie.

Uzbrojony w zeszyt w kratkę (nienawidziłem zeszytów w linie, i tak mi zresztą zostało do dzisiaj), długopis oraz Wielki Słownik Angielsko-Polski, czyli tzw. "stanisławskiego", zabrałem się za tłumaczenie "Aliena". Książka autorstwa Alana Deana Fostera stanowiła beletryzację scenariusza filmowego i została wydana w USA w 1979 roku. Jakimś cudem taki amerykański egzemplarz przewędrował przez kolejne "second-handy" do Wielkiej Brytanii, i tam Tata nabył go drogą kupna.

Tłumaczyłem "Aliena", jak umiałem. Prace rozpocząłem 19-go listopada 1987 roku, a zakończyłem 4-go września 1988 roku. Jak widać, trwało to długo, lecz proszę pamiętać, że musiałem chodzić do szkoły, dawałem korepetycje, a niekiedy po prostu nie chciało mi się. Co tydzień tłumaczyłem po kilka stron, aż wreszcie przemieliłem całą książkę. Gotowe tłumaczenie zajmuje siedem zeszytów formatu A5, lecz nadal było mi mało. Ponieważ skrobałem jak kura pazurem (czym zresztą doprowadzałem polonistkę w liceum może nie do szału, ale do wygłaszania kąśliwych uwag po każdej pracy klasowej), rękopis nie nadawał się do czytania. Uznałem więc, że trzeba "Aliena"... przepisać na maszynie.

Pamiętajmy, że to nadal były czasy realnego socjalizmu, a posiadanie maszyny do pisania wymagało zezwolenia (!). Własna kserokopiarka była zaś dobrem absolutnie zakazanym. Na szczęście moja Mama pracowała w biurze i swego czasu zgodę na posiadanie maszyny do pisania uzyskała. Proszę sobie teraz wyobrazić nastolatka, który dwoma paluszkami przepisuje swój rękopis tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. I to w bloku, gdzie połowa ścian jest z gipsu. Do dziś zastanawiam się, dlaczego sąsiedzi mnie nie zlinczowali.

Uzyskanie maszynopisu – w dwóch egzemplarzach! – zajęło mi kolejne kilka miesięcy. Niestety tłumaczenie nieopatrznie puściłem w obieg i kiedyś któryś z kolegów nie zwrócił mi już teczki. Oby się z uścisków alienowych w piekle nie wyplątał! Został mi na pamiątkę tylko egzemplarz powieści oraz siedem zeszytów z rękopisem, które pieczołowicie przechowuję. Tłumaczenie, jakie wyprodukowałem, było zaledwie poprawne, choć jeden z zaprzyjaźnionych czytelników kilka lat później stwierdził, że oficjalny przekład polski, z jakim się zetknął, wcale lepszy nie jest. Sama powieść nie była zbyt wymagająca, gdyż napisano ją językiem prostym, bez udziwnień i stylizacji. Ot, zwykłe ratatatata do przeczytania w jeden czy dwa wieczory. Ja byłem co prawda dumny z tego, że uporałem się z samą masą, lecz to nie wszystko – moja bezczelność sięgała jeszcze dalej...

W PRL działały kluby zrzeszające miłośników fantastyki i fantasy. Otrzymywały one zgodę na tłumaczenie i wydawanie w niewielkim nakładzie różnych publikacji. W formie tzw. "klubówek" pojawiły się między innymi przekłady powieści z serii "Star Wars" (słynny wołacz "Leju" miażdży swym urokiem do dziś), a mnie udało się dzięku panu Andrzejowi jakoś położyć na nich łapki. Na jednej ze stron okładki znajdowała się nazwa klubu (był to bodajże ŚKF) oraz jego adres... Tak, napisałem do nich z informacją, że przetłumaczyłem "Aliena" i zaproponowałem wydanie mojego przekładu w formie takiej "klubówki". Ku mojemu rozżaleniu dowiedziałem się z miłego listu z odpowiedzią, że niestety, ale ktoś już w Polsce puścił "Obcego" w obieg, ale gdybym miał coś innego to fanklub chętnie. Niestety, nie miałem.

Zabierałem się potem za tłumaczenie powieści Roberta A. Heinleina "Obcy w obcym kraju", którą przywiózł nasz znajomy ze Szwecji. Przechowuję jeszcze jeden kratkowany zeszyt, gdzie znajduje się kilkanaście przetłumaczonych stron, a data rozpoczęcia tłumaczenia to 14-ty marca 1989 roku. Niestety końcówka klasy drugiej była dosyć burzliwa, zawalił się nam system polityczny, klientów zaczęło przybywać, a tłumaczenie "Stranger in a strange land" wypuściła w odcinkach Nowa Fantastyka. Tłumaczenie zarzuciłem i zająłem się innymi sprawami.

Tłumaczenie "Aliena" na polski dało mi bardzo dużo. Przede wszystkim przekonałem się, że dam radę: w końcu ta książka liczy sobie 200 czy 300 stron, a taka ilość materiału może ogłuszyć czy zniechęcić każdego (moich studentów na ćwiczeniach z translatoryki potrafił ogłuszyć przepis kulinarny, o półstroniczce beletrystyki nie wspominając). Później ogromnie zaprocentowało przekopywanie się przez słownik i budowanie list słownictwa. Proszę mi uwierzyć, że wprawa w szybkim wynajdywaniu słówek szalenie, naprawdę szalenie ułatwiała mi późniejsze przygotowywanie się do kolokwiów z Praktycznej Nauki Języka Angielskiego. Szkoda tylko, że nie było przy mnie nikogo doświadczonego, z kim mógłbym omawiać moją pracę zarówno pod kątem mojego rozumienia oryginału oraz samej jakości przekładu.

Od czasów "Aliena" nie było mi dane tłumaczyć literatury pięknej. Zajmuję się poradnikami oraz literaturą popularno-naukową z nakierowaniem na zdrowie i medycynę. Do beletrystyki czułem niechęć, gdyż mroziła mnie i wręcz paraliżowała świadomość tego, na ile sposobów można podejść do przekładu tego samego tekstu. O ile wykonywanie tłumaczeń we wspomnianych wyżej dziedzinach jest dla mnie oczywiste i jednoznaczne – być może ze względu na fakt, że łatwo wczuwam się w pewien styl i konwencję, łatwo "podrabiam" i naśladuję – o tyle uważam, że do przekładu literackiego trzeba mieć znakomitą znajomość obydwu języków, sporo wrażliwości oraz ogromne pokłady asertywności, by móc powiedzieć "to jest moje zdanie i ja je popieram". W wieku szesnastu lat nie dysponowałem chyba żadną z tych trzech cech (chyba nawet nie znałem takiego wyrazu jak "asertywność"), lecz wszelkie braki nadrabiałem smarkaczowską arogancją. Było tak jak w tym dowcipie "... i przychodzi amator, który nie wie, że się nie da. I robi."

Pierwszym filmem o Alienie, jaki udało mi się obejrzeć, był "Aliens" w reżyserii Camerona. Do dzisiaj oglądam go przynajmniej raz w roku i zawsze podziwiam niesamowity realizm i atmosferę, jakie udało się na planie zbudować. Potem zapoznawałem się z kolejnymi częściami w miarę, jak zjawiały się w na ekranach polskich kin. Wstyd się przyznać, ale pierwszy "Alien" pojawił się u mnie dopiero na krążku DVD. Zaczekałem do później nocy, obejrzałem, rozkoszując się każdą minutą, i do dziś nie potrafię zrozumieć, co jest takiego przerażającego w tym filmie. Dla mnie jest on po prostu piękny.

A tutaj pierwsza strona mojego tłumaczenia: