Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tłumaczenie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tłumaczenie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 29 grudnia 2013

Tłumaczeniowe blupery



Angielski wyraz „blooper”, który zdaje się już funkcjonować w języku polskim jako zapożyczenie (stąd tytułowy „bluper”) jest to błąd popełniony przez aktora w czasie kręcenia filmu, który został odpowiednio wcześnie wyłapany i usunięty z gotowego dzieła. Niekiedy wrzuca się blupery do napisów końcowych celem rozbawienia publiczności. Dzisiaj opowiem o moich trzech tłumaczeniowych bluperach, czyli nieziemskich błędach, jakie udało mi się popełnić i – na szczęście! – wyłapać w tłumaczonej przeze mnie jakiś czas temu antologii „Najlepsze Horrory A.D. 2012”.

Jak głosi jedna z definicji, dżentelmen to facet, który nazwie kota kotem, nawet jeśli się o niego potknie w nocy. Tłumacząc opowiadanie Petera Strauba „Kicuś to smaczny chleb” potknąłem się właśnie o kota (po odkryciu błędu zachowałem się jednak jak antydżentelmen). Otóż jednym z pomniejszych, lecz istotnych elementów opowiadania (innych elementów u Strauba zresztą nie ma) jest kot imieniem Jude. Kiedy po raz pierwszy natknąłem się niego, został nazwany imieniem, więc sprawa była prosta – imię zostaje oryginalne. W moim mózgu musiało chyba dojść do chwilowego wyłączenia Translatorskiego Ostrzegacza, który zwykle w takich momentach wyje z siłą alarmu przeciwlotniczego, gdyż nastąpiło niezwykłe połączenie: Jude to kot, kot to on, Jude jest chłopczykiem. Nie chciało mi się nawet sprawdzić, czy Jude to imię męskie czy żeńskie, a gdzieś w mojej podświadomości obijała mi się informacja zapamiętana z pewnego eksperymentu lingwistycznego Adele Goldberg, że wiele imion angielskich jest niejako „biseksualnych” i nadaje się dla chłopców i dziewczynek. Imię „Pat” może być nadane chłopcu, a może być zdrobnieniem od „Patricia” (Jedyne „biseksualne” polskie imię, jakie przychodzi mi do głowy to „Maria”). Być może zadziało też skojarzenie z Jude'em Law, jednym z moich ulubionych aktorów. Kolejne skojarzenie to Jude the Apostle (Judasz), czy Jude z powieści Thomasa Hardy'ego „Jude the Obscure” (Juda Nieznany). Wszyscy to faceci. Kot Jude stał się więc dla mnie chłopcem i koniec.

Życie bywa złośliwe i przewrotne, dlatego więc ręką Petera Strauba nakreśliło dla mnie paskudną pułapkę: kilkanaście stron dalej autor, pisząc o kocie, używa zaimka osobowego „she”... Translatorski Ostrzegacz zareagował tym razem błyskawicznie i waląc mnie w potylicę rozwrzeszczał się: „A widzisz! A widzisz! Teraz będziesz cofał się i poprawiał!” Przetarłem czoło, cicho nazwałem kotkę… nieważne jak nazwałem, i przyjąłem do wiadomości, że pan kot to jednak dziewczyna, TA Jude. Co prawda źródła internetowe informują, iż Jude to raczej imię męskie, a w formie żeńskiej funkcjonuje jedynie jako zdrobnienie od Judith, lecz autor chyba wiedział, co robi, używając zaimka „ona”. Musiałem cofnąć się, przejrzeć tekst i skrupulatnie poprawiać wszystkie „Jude zamiauczał” na „Jude zamiauczała” itd. Ponadto redaktor i korektor dostali zalecenie, aby upewnić się, czy przypadkiem nie pominąłem jakiegoś czasownika i kotka magicznym sposobem nie staje się nagle kotem. Taki bluper odpowiadałby sytuacji, kiedy w filmie aktorem wychodzący z pomieszczenia w niebieskim sweterku wraca do niego ubrany w sweterek zielony.

Drugi bluper wyskoczył przy tłumaczeniu opowiadania Morta Castle’a „Czas Gedeona”. Pierwszy przekład na język polski powstał wiele, wiele lat temu, i mówiąc krótko – tłumacz nie przyłożył się do niego. Wiele zdań jest pominiętych lub przetłumaczonych bardzo ogólnikowo. Redakcja nawet nie sprawdziła, czy przekład odpowiada długością oryginałowi. „Czas Gedeona” z pewnością zasługiwał na lepsze potraktowanie.

Z większością śliskich miejsc poradziłem sobie, lecz w jednej ze scen pada następujące zdanie (mowa o więźniu złapanym przez amerykańskich żołnierzy):

They had him cocooned in rope, more than enough, Sgt. Taylor said, "to bulldog an elephant."

Nie znałem wyrażenia, które użył sierżant Taylor, więc rzecz jasna zajrzałem do kilku słowników. Zaskoczenie było spore. Jak to się teraz mówi: no i lipton. Nothing. Nic. Niczewo. Ani pod hasłem „bulldog”, ani pod hasłem „elephant” nie udało mi się znaleźć sensownych wyjaśnień, niczego, co pokazałoby mi choć zgrubny kierunek, w jakim ma zmierzać tłumaczenie. Wstyd się przyznać: pojechałem więc po bandzie i w pierwszej wersji mojego przekładu pojawił się taki oto kwiatek:

Był solidnie obwiązany liną, aż za bardzo. Sierżant Taylor powiedział „słoń dla buldoga”.

Męczył mnie jednak ten fragment strasznie. W czystej desperacji guglowałem definicje angielskie, szukając wyrazu „bulldog” używanego jako czasownik. The Free Dictionary pokazał mi takie znaczenie: 

To throw (a calf or steer) by seizing its horns and twisting its neck until the animal falls.

To już mi rozjaśniło coś w głowie. Po prostu żołnierze obwiązali więźnia liną jak starannie, że starczyłoby jej na spętanie słonia. W ostatniej chwili, w trakcie ostatniej korekty wyrzuciłem „słoń dla buldoga” i wstawiłem:

Był solidnie obwiązany liną, aż za bardzo. Sierżant Taylor określił to mianem „prowadzenia słonia na sznurku”.

Trzeci bluper okazał się o wiele bardziej wielopiętrowy i przewrotny. Uprzedzam czytelników opowiadania Kaaron Warren „I możesz już tylko oddychać”, że tu będzie SPOILER, więc od tego momentu czytamy na własną odpowiedzialność.

Bardzo ważną postacią w opowiadaniu Warren jest „chudy mężczyzna”. Tym razem Translatorski Ostrzegacz zareagował poprawnie; Warren wyraźnie nawiązuje do Pana Śmierci (tak, Death, inaczej The Grim Reaper, to dla Anglosasów facet), więc trzeba się pilnować. Miałem do wyboru jedną z trzech strategii: „leave it as it is”, czyli nasz „tall, thin man” będzie w przekładzie jednoznacznie mężczyzną; mogłem dokonać uzasadnionej podmiany na Panią Śmierć i w przekładzie pisać o kobiecie; mogłem też rozmyć kwestię płci i używać bardzo pojemnego słówka „postać”, które pozwoliłoby czytelnikowi podkładać sobie pod nie dowolnego humanoida. Żeby trochę poszerzyć możliwą interpretację opowiadania zdecydowałem się na bramkę numer trzy – „wychudzony mężczyzna” stał się więc „wychudzoną postacią”. Elegancko, no nie?

W połowie opowiadania Warren zdecydowała się na jeszcze mocniejsze ukonkretnienie tajemniczej postaci i napisała, że „He smelt strongly of aftershave [...]”. No nie ma bata... Nikt mi nie wmówi, że kobiece postaci zalatują wodą po goleniu – w każdym katalogu z kosmetykami „aftershave” jest w sekcji „for him”. Translatorski Ostrzegacz siedział obok mnie trzymając się rękami za głowę i zawodząc, a ja mogłem jedynie powtórzyć to, co rzekł Siara w filmie „Kiler-ów 2-óch”: No i w pizdu, i wylądował. I cały misterny plan też w pizdu. Zatrzasnąłem się na tej wodzie po goleniu: skoro woda, to wychudzona postać jest facetem i nawet nie pomyślałem o tym, aby odkonkretnić jakoś ten zapach. Przestawiłem zwrotnicę z tłumaczeniem na pierwszą strategię i obok „wychudzonej postaci” zacząłem wprowadzać określenie „wychudzony mężczyzna”.

Przez moją głowę przemknął później pomysł wykonania trzech (sic!) przekładów: jednego w wersji „mężczyzna”, drugiego w wersji „kobieta”, a trzeciego w wersji „bezpłciowa postać”. Oczywiście trzeba by za każdym razem dopasowywać ten nieszczęsny zapach, lecz przecież to nie problem. Stało się jednak to, co zawsze: wygrała konieczność tłumaczenia pozostałych opowiadań do antologii, nie miałem już czasu sporządzać alternatywnych przekładów opowiadania Warren. 

Osobną kwestią jest to, w jakim stopniu tłumacz ma prawo wpuszczać powietrze do balonika cudzego opowiadania albo go z niego upuszczać. W jakim stopniu może bawić się takimi „strzegółami” jak to, czy zapach był wodą po goleniu, wodą kolońską, a może „tym perfumem” (nie cierpię tej formy!) i w zależności od wyboru decydować o płci kluczowej postaci, a co za tym idzie, o sposobie odczytania opowiadania. W tym konkretnym przypadku ta kwestia nie wydaje mi się istotna. Czy będziemy mieli do czynienia z tajemniczą postacią czy tajemnicznm mężczyzną, sens opowiadania zostanie zachowany. Niemniej jednak temat – i samo opowiadanie – nadają się doskonale na 90-cio minutowe seminarium poświęcone granicom swobody twórczej tłumacza. Czy ja te granice przekroczyłem, czytelnicy ocenią już sami.


niedziela, 29 września 2013

1001 samochodów, o których marzysz


Jutro ma premierę książka "1001 samochodów, o których marzysz". Jest to kolejna książka z serii "1001...", a dla mnie druga, gdzie jestem współautorem tłumaczenia. Z ogromną przyjemnością wszedłem w świat pojazdów z 60. i 70. XX wieku. Książkę przygotowało wydawnictwo Elipsa, a jej dokładniejszy opis można znaleźć tutaj.


wtorek, 16 października 2012

"Najlepsze Horrory A.D. 2012"


Z początkiem września wydana została przez wydawnictwo Polonsky antologia opowiadań grozy "Najlepsze Horrory A.D. 2012". Koncepcję antologii – zestawienie pięciu zagranicznych i pięciu polskich tekstów – wymyślił Bartek Paszylk. On też zredagował antologię. Mój wkład to przetłumaczenie opowiadań Petera Strauba, Kaaron Warren, Briana Evensona Morte'a Castle'a oraz Michaela Slade'a na język polski. Do udziału w antologii udało się namówić piątką znamienitych polskich autorów: Dariusza Zientalaka, Jarosława Moździocha, Kazimierza Kyrcza Jr, Dawida Kaina oraz Aleksandrę Zielińską.

Książka zbiera dość dobre recenzje:
• Barbara Kuźma, Gildia.pl recenzja tutaj
• Shadock, Horror Online recenzja tutaj
• Marcin Bukalski, Carpe Noctem recenzja tutaj

Antologię można zakupić:

• bezpośrednio w wydawnictwie Polonsky (35 złotych, wydawca pokrywa koszt przesyłki) www.polonsky.pl

• na Allegro (35 złotych, wydawca pokrywa koszt przesyłki), użytkownik POLONSKY2012

• w księgarni "Klimczok" w Bielsku-Białej www.ksiegarniaklimczok.pl

A tak wygląda okładka. Czyż nie jest śliczna? :)



wtorek, 24 lipca 2012

Kurs Przekładu Autorskiego w Bielsku-Białej

Z ogromną przyjemnością chciałbym poinformować, że od października 2012 uruchamiam I Edycję Kursu Przekładu Autorskiego. Kurs będzie prowadzony w Bielsku-Białej, a jego formuła jest wyjątkowa: nie gadamy akademicko o przekładzie, nie bijemy piany, lecz zapoznajemy się z wszelkimi aspektami tłumaczeń autorskich w formie warsztatów. Będzie więc nie tylko tłumaczenie z angielskiego na polski, lecz również praca na stylistyką i frazeologią języka polskiego. Będzie możliwość zapoznania się z prawem autorskim oraz umowami, jakie tłumacz zawiera. Będzie możliwość spróbowania swoich sił zarówno w przekładzie czysto użytkowym (np. przy tłumaczeniu przewodnika turystycznego), jak również literackim, audiowizualnym czy... związanym z lokalizowaniem gier. Kurs obejmuje 192 godziny zajęć, więc starczy czasu na wszystko.

Skąd wziął się pomysł na KPA? Przede wszystkim z rozmów ze studentami, byłymi studentami oraz znajomymi i przyjaciółmi, którzy zajmują się tłumaczeniami. Wysłuchałem wielu skarg: że tłumaczenie na studiach jest często w ilościach śladowych; że uczą go osoby przypadkowe, czyli ludzie nie mający pojęcia o branży; że absolwent anglistyki nie ma pojęcia o tym, jak się zabrać za tłumaczenie opowiadania, powieści czy choćby... książki kulinarnej. Sam zaobserwowałem, iż absolwenci anglistyk mają ogromne problemy choćby z interpunkcją w języku polskim, czy też z umiejętnością sprawnego i szybkiego docierania do wiedzy potrzebnej w danej chwili. Listę można by długo ciągnąć...

Ponieważ jestem pragmatykiem, uznałem, że należy problem rozwiązać po inżyniersku, czyli szybko, skutecznie i elegancko. Stąd wziął się pomysł na kurs przekładu, jaki sam chciałbym przejść dziesięć lat temu. Kurs, gdzie jest możliwość skupienia się na temacie – w jednym dniu będą się odbywały zajęcia z jednym wykładowcą przez 8h (tak, dobrze czytacie!). Kurs, gdzie można zetknąć się z praktykami, a więc osobami, które albo pracują w redakcjach albo są czynnymi tłumaczami – wykładowcami będą wyłącznie takie osoby. Kurs, który będzie dawał solidny wycisk kursantowi – tak, planujemy dużo ćwiczeń i zadań, a wisieńką na torcie będzie wymóg przetłumaczenia dwóch tekstów o łącznej objętości ok. 20 stron standardowych. Kurs, który zapozna uczestnika z procesem wydawniczym od A do Z – tak, będzie o użeraniu się z redaktorem, korektorem i składaczem. Kurs, gdzie będzie można spotkać pozytywnie zakręcone osoby, które chcą zostać świetnymi tłumaczami.

KPA adresowany jest głównie do absolwentów filologii angielskiej, czyli licencjatów i magistrów, lecz równie gorąco zapraszamy osoby zainteresowane przekładem, które chciałby nauczyć się "jak się to robi" i "czym się to je".


Więcej na temat KPA w zakładce po lewej stronie oraz pod tym linkiem http://yourenglishangel.blogspot.com/p/kurs-przekadu-autorskiego.html

środa, 8 lutego 2012

Jak zostałem tłómaczem

Dla Piotra K. za dbałość o bloga

Za czasów dawnego systemu mój Tata miał to wielkie szczęście, że uczęszczał do wzorcowego liceum dla robotniczych dzieci. Szczęście polegało na tym, że w tej szkole władze zezwoliły na nauczanie języka angielskiego i tym sposobem mój Tata zapoznał się z językiem Szekspira. Wbijał mu go do głowy przedwojenny nauczyciel, a czynił to wyjątkowo skutecznie – Tata językiem angielskim posługiwał się bardzo dobrze.

Drugie wielkie szczęście mojego Taty polegało na tym, że miał okazję znajomość języka angielskiego wykorzystywać w praktyce. Bywało tak, że tłumaczył instrukcje do różnych maszyn i urządzeń. Niekiedy się również zdarzało, że wielka fabryka silników wysokoprężnych, w której przepracował całe życie, wypuszczała go za tzw. Żelazną Kurtynę, czyli do krajów zgniłego, zachodniego imperializmu. Wyjazdy takie bywały okazją do podszkolenia angielskiego, gdyż kilkakrotnie Tata bywał w Wielkiej Brytanii. Przywoził też Tata ze sobą różne, różniaste rzeczy, między innymi anglojęzyczne książki, które spoczywały później na jednej z półek domowej biblioteczki.

Pod koniec szkoły podstawowej przechodziłem okres maniackiego czytania wszystkiego, co można było podciągnąć pod szeroko rozumianą fantastykę naukową. Przeżarłem wszystkie książki Lema, jakie znajdowały się w domu (przyznaję, że kilka z nich mnie pokonało, ale do dzisiaj za szczytowe osiągnięcie literatury SF uważam "Niezwyciężonego" i "Eden"). Oczywiście nie wystarczało mi to! Sczytywałem na proszek wszelkie dostępne numery "Fantastyki", a także pazurami wczepiłem się w znajomego moich rodziców, pana Andrzeja, który pół domu miał zawalone wszystkim – tak! wszystkim! – co z fantastyki ukazywało się w Polsce. Bezczelnie korzystałem z panaandrzejowych zasobów jak z prywatnej biblioteki i to właśnie z tego okresu datuje się moja wielka miłość do pisaniny braci Strugackich. Zmiażdżył mnie również Zajdel, którego "Limes inferior" do dziś pozostaje jedną z moich ulubionych lektur. Znajomość z panem Andrzejem to jedno z moich "formative experiences". Myślę, że bez rozmów z nim oraz wynoszonych z jego mieszkania siatek z lekturami byłbym zupełnie innym człowiekiem.

Muszę tu wspomieć o jeszcze jednej rzeczy. Jakoś w drugiej połowie lat 80-tych przetoczyła się przez kina PRL-u fala filmów zachodnich. Jako szczyl obejrzałem w naszym małomiasteczkowym kinie takie produkcje jak "Gwiezdne wojny", "Imperium kontratakuje", "Powrót Jedi" czy spielbergowski "ET". Kochałem zresztą nasze andrychowskie kino ogromnie, gdyż filmy oglądało się w nim świetnie, głównie ze względu na "schodkowy" układ rzędów. Nawet siatkarze nie zasłaniali ekranu. Ceny biletów były zresztą w tych czasach śmiesznie niskie: w 1987 roku za godzinną stawkę za lekcję angielskiego mogłem sobie ich kupić kilkanaście. Korzystałem z tego skwapliwie i wymienione wyżej produkcje oglądałem po kilka i kilkanaście razy.

Ale co z tymi tłumaczeniami?! – zapyta niecierpliwy czytelnik, który liczył raczej na to, że dowie się, jak najszybciej i najskuteczniej wkręcić się do biura tłumaczeń czy nawiązać stosunek translatorski z jakimś wydawnictwem. Keep calm and believe in Sherlock Holmes, już dochodzimy...

W tymże okresie – 1985? 1986? – przemykał przez nasze polskie kina film-legenda. Był to "Obcy, ósmy pasażer Nostromo". Przez długi czas nie mogłem się nigdzie dowiedzieć, o czym ten film właściwie jest. Na seanse, kiedy był grany, wpuszczano jedynie widzów pełnoletnich, więc nie miałem szans go zobaczyć, a niestety nikt z zaprzyjaźnionych dorosłych go nie widział. Legendy naprawdę chodziły straszliwe. Ktoś opowiedział mi historię, jakoby jakaś kobieta w szoku po seansie przedwcześnie urodziła. Ki diabeł, myślałem sobie, nie zdając sobie sprawy z tego, jak blisko rozwiązania zagadki jestem. Męczył mnie ten "Obcy" przez kilkanaście miesięcy, kiedy uzmysłowiłem sobie, że jedna z przywiezionych przez Tatę z Zachodu książek to właśnie... "Alien".

Moje odkrycie półkownikującego "Aliena" zbiegło się z okresem młodzieńczego buntu. Uznałem, że nie chcę być więcej nauczany angielskiego przez Tatę, trzy i pół roku edukowania mi w zupełności wystarczy, więc po kilku awanturach zaprzestaliśmy lekcji. Można to właściwie uznać za ekstremalny przejaw tzw. "learner's autonomy"; uczeń się zautonomizował do takiego stopnia, że nauczyciel poszedł w odstawkę. Nie oznacza to jednak, że angielskiego przestałem się uczyć. Rok 1987 oznaczał dla mnie początek nauki w liceum, a także rozpoczęcie udzielania korepetycji z angielskiego. Był to także rok, kiedy pierwszy raz w życiu zabrałem się za porządne tłumaczenie.

Uzbrojony w zeszyt w kratkę (nienawidziłem zeszytów w linie, i tak mi zresztą zostało do dzisiaj), długopis oraz Wielki Słownik Angielsko-Polski, czyli tzw. "stanisławskiego", zabrałem się za tłumaczenie "Aliena". Książka autorstwa Alana Deana Fostera stanowiła beletryzację scenariusza filmowego i została wydana w USA w 1979 roku. Jakimś cudem taki amerykański egzemplarz przewędrował przez kolejne "second-handy" do Wielkiej Brytanii, i tam Tata nabył go drogą kupna.

Tłumaczyłem "Aliena", jak umiałem. Prace rozpocząłem 19-go listopada 1987 roku, a zakończyłem 4-go września 1988 roku. Jak widać, trwało to długo, lecz proszę pamiętać, że musiałem chodzić do szkoły, dawałem korepetycje, a niekiedy po prostu nie chciało mi się. Co tydzień tłumaczyłem po kilka stron, aż wreszcie przemieliłem całą książkę. Gotowe tłumaczenie zajmuje siedem zeszytów formatu A5, lecz nadal było mi mało. Ponieważ skrobałem jak kura pazurem (czym zresztą doprowadzałem polonistkę w liceum może nie do szału, ale do wygłaszania kąśliwych uwag po każdej pracy klasowej), rękopis nie nadawał się do czytania. Uznałem więc, że trzeba "Aliena"... przepisać na maszynie.

Pamiętajmy, że to nadal były czasy realnego socjalizmu, a posiadanie maszyny do pisania wymagało zezwolenia (!). Własna kserokopiarka była zaś dobrem absolutnie zakazanym. Na szczęście moja Mama pracowała w biurze i swego czasu zgodę na posiadanie maszyny do pisania uzyskała. Proszę sobie teraz wyobrazić nastolatka, który dwoma paluszkami przepisuje swój rękopis tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. I to w bloku, gdzie połowa ścian jest z gipsu. Do dziś zastanawiam się, dlaczego sąsiedzi mnie nie zlinczowali.

Uzyskanie maszynopisu – w dwóch egzemplarzach! – zajęło mi kolejne kilka miesięcy. Niestety tłumaczenie nieopatrznie puściłem w obieg i kiedyś któryś z kolegów nie zwrócił mi już teczki. Oby się z uścisków alienowych w piekle nie wyplątał! Został mi na pamiątkę tylko egzemplarz powieści oraz siedem zeszytów z rękopisem, które pieczołowicie przechowuję. Tłumaczenie, jakie wyprodukowałem, było zaledwie poprawne, choć jeden z zaprzyjaźnionych czytelników kilka lat później stwierdził, że oficjalny przekład polski, z jakim się zetknął, wcale lepszy nie jest. Sama powieść nie była zbyt wymagająca, gdyż napisano ją językiem prostym, bez udziwnień i stylizacji. Ot, zwykłe ratatatata do przeczytania w jeden czy dwa wieczory. Ja byłem co prawda dumny z tego, że uporałem się z samą masą, lecz to nie wszystko – moja bezczelność sięgała jeszcze dalej...

W PRL działały kluby zrzeszające miłośników fantastyki i fantasy. Otrzymywały one zgodę na tłumaczenie i wydawanie w niewielkim nakładzie różnych publikacji. W formie tzw. "klubówek" pojawiły się między innymi przekłady powieści z serii "Star Wars" (słynny wołacz "Leju" miażdży swym urokiem do dziś), a mnie udało się dzięku panu Andrzejowi jakoś położyć na nich łapki. Na jednej ze stron okładki znajdowała się nazwa klubu (był to bodajże ŚKF) oraz jego adres... Tak, napisałem do nich z informacją, że przetłumaczyłem "Aliena" i zaproponowałem wydanie mojego przekładu w formie takiej "klubówki". Ku mojemu rozżaleniu dowiedziałem się z miłego listu z odpowiedzią, że niestety, ale ktoś już w Polsce puścił "Obcego" w obieg, ale gdybym miał coś innego to fanklub chętnie. Niestety, nie miałem.

Zabierałem się potem za tłumaczenie powieści Roberta A. Heinleina "Obcy w obcym kraju", którą przywiózł nasz znajomy ze Szwecji. Przechowuję jeszcze jeden kratkowany zeszyt, gdzie znajduje się kilkanaście przetłumaczonych stron, a data rozpoczęcia tłumaczenia to 14-ty marca 1989 roku. Niestety końcówka klasy drugiej była dosyć burzliwa, zawalił się nam system polityczny, klientów zaczęło przybywać, a tłumaczenie "Stranger in a strange land" wypuściła w odcinkach Nowa Fantastyka. Tłumaczenie zarzuciłem i zająłem się innymi sprawami.

Tłumaczenie "Aliena" na polski dało mi bardzo dużo. Przede wszystkim przekonałem się, że dam radę: w końcu ta książka liczy sobie 200 czy 300 stron, a taka ilość materiału może ogłuszyć czy zniechęcić każdego (moich studentów na ćwiczeniach z translatoryki potrafił ogłuszyć przepis kulinarny, o półstroniczce beletrystyki nie wspominając). Później ogromnie zaprocentowało przekopywanie się przez słownik i budowanie list słownictwa. Proszę mi uwierzyć, że wprawa w szybkim wynajdywaniu słówek szalenie, naprawdę szalenie ułatwiała mi późniejsze przygotowywanie się do kolokwiów z Praktycznej Nauki Języka Angielskiego. Szkoda tylko, że nie było przy mnie nikogo doświadczonego, z kim mógłbym omawiać moją pracę zarówno pod kątem mojego rozumienia oryginału oraz samej jakości przekładu.

Od czasów "Aliena" nie było mi dane tłumaczyć literatury pięknej. Zajmuję się poradnikami oraz literaturą popularno-naukową z nakierowaniem na zdrowie i medycynę. Do beletrystyki czułem niechęć, gdyż mroziła mnie i wręcz paraliżowała świadomość tego, na ile sposobów można podejść do przekładu tego samego tekstu. O ile wykonywanie tłumaczeń we wspomnianych wyżej dziedzinach jest dla mnie oczywiste i jednoznaczne – być może ze względu na fakt, że łatwo wczuwam się w pewien styl i konwencję, łatwo "podrabiam" i naśladuję – o tyle uważam, że do przekładu literackiego trzeba mieć znakomitą znajomość obydwu języków, sporo wrażliwości oraz ogromne pokłady asertywności, by móc powiedzieć "to jest moje zdanie i ja je popieram". W wieku szesnastu lat nie dysponowałem chyba żadną z tych trzech cech (chyba nawet nie znałem takiego wyrazu jak "asertywność"), lecz wszelkie braki nadrabiałem smarkaczowską arogancją. Było tak jak w tym dowcipie "... i przychodzi amator, który nie wie, że się nie da. I robi."

Pierwszym filmem o Alienie, jaki udało mi się obejrzeć, był "Aliens" w reżyserii Camerona. Do dzisiaj oglądam go przynajmniej raz w roku i zawsze podziwiam niesamowity realizm i atmosferę, jakie udało się na planie zbudować. Potem zapoznawałem się z kolejnymi częściami w miarę, jak zjawiały się w na ekranach polskich kin. Wstyd się przyznać, ale pierwszy "Alien" pojawił się u mnie dopiero na krążku DVD. Zaczekałem do później nocy, obejrzałem, rozkoszując się każdą minutą, i do dziś nie potrafię zrozumieć, co jest takiego przerażającego w tym filmie. Dla mnie jest on po prostu piękny.

A tutaj pierwsza strona mojego tłumaczenia:



środa, 19 października 2011

Robb Wolf "Paleodieta"


W wydawnictwie Publicat ukazało się moje tłumaczenie poradnika Robba Wolfa "Paleodieta. Zrzuć kilogramy, zbuduj formę, pokonaj choroby" (Paleo Solution. The Original Human Diet. 2010, Victory Belt Publishing).

W pierwszej części książki Robb Wolf przybliża podstawy naukowe nowego, amerykańskiego wynalazku żywieniowego, tzw. paleodiety. W dużym skrócie: dieta jest skonstruowana w oparciu o wiedzę na temat rozwoju Homo Sapiens. Autor w sposób dość przekonywująct wykazuje, że jesteśmy stworzeniami wszystkożernymi, a do naszego funkcjonowania jest nam potrzebne mięso i tłuszcze. Już samo to stwierdzenie pewnie przyprawiło wiele osób o zawał. Będzie jeszcze gorzej! Wolf wykazuje też, że nasz organizm w znikomym stopniu toleruje ziarno, czyli wszelkie potrawy mączne, kiełki i inne świństwa zalecane w dietach wegetariańskich. Należy więc takie pokarmy wyeliminować z naszego jadłospisu. Trzeci filar paleodiety nie jest już tak szokujący i trafi raczej wszystkim do przekonania: zero cukru.

Przyznam, że książkę Wolfa tłumaczyło się bardzo przyjemnie. Autor wykazuje się sporą wiedzą i dość przekonywująco prezentuje swoje argumenty. Co prawda mnie akurat nie trzeba przekonywać do schabowego czy pstrąga, lecz muszę przyznać, że zapoznanie się z systematycznym wykładem na temat holistycznego postrzegania człowieka i spraw żywieniowych było fascynujące. Wolf zwraca też ogromną uwagę na sen: dość mocno potrząsnęła mną informacja, że do prawidłowego snu jest konieczna jest absolutna ciemność. Autor nie oczekuje od nas przyjmowania tych rewelacji na wiarę, lecz odsyła nas publikacji naukowych (bibliografia na końcu książki jest imponująca). Sam zainteresowałem się kilkoma pozycjami, szczególnie książką autorstwa Benta Formby'ego i T.S. Wileya Lights Out! Sleep, Sugar and Survival.

Oprócz solidnego wykładu z biologii autor prezentuje też dietę na 30 dni oraz zestaw ćwiczeń, które mają posłużyć do zbudowania formy. Muszę tu zwrócić uwagę na jedno: Wolf mieszka w Kalifornii. Ma to swoje konsekwencje choćby w postaci doboru składników posiłków (w przepisach znajdziemy sporo egzotycznych komponentów) oraz dopasowania ich do kalifornijskiego klimatu. Pamiętajmy też o rozpowszechnionej w USA otyłości. Musi już być naprawdę źle, gdyż autor rozpoczyna przedstawianie ćwiczeń od... nauki siadania i wstawania. No dobrze, koloryzuję trochę – najpierw ćwiczymy przysiady, wykroki i pompki w oparciu o ścianę.

Podejrzewam, iż paleodieta, która przecież kładzie spory nacisk na spożycie mięsa i tłuszczu, spotka się z ogromną agresją ze strony wszelkich "kręgów" wegetariańskich. Sama idea diety pozbawionej ziaren i nabiału idzie wbrew systematycznej, podprogowej indoktrynacji, która zasadza w nas takie koncepty jak "mięso to zło", "tłuszcz to zło", "ryż jest dobry", "chlebuś z ziarnami to ósmy cud świata", "jogurciki was uleczą" itd. Ciekaw też jestem, czy paleodieta będzie skutecznie rywalizować z dietą Dukana, która zdaje się już być trochę passé. Z jednej strony, paleodieta doskonale wpisująca się w nasze, polskie zwyczaje jedzeniowe, lecz łatwo zauważyć, że idzie bardzo mocno wbrew temu co "nowoczesne" i "postępowe". Zachęcam do wyrobienia sobie własnej oceny w oparciu o lekturę "Paleodiety".

Tłumaczenie wykonywałem na zlecenie firmy TERKA http://terka.pl/index.html, z którą mam przyjemność od kilku lat współpracować.

Książkę Robba Wolfa można nabyć w Empiku 

poniedziałek, 13 czerwca 2011

John Virapen "Skutek uboczny: śmierć"

W wydawnictwie Publicat ukazało się właśnie moje tłumaczenie autobiograficznej książki Johna Virapena "Skutek uboczny: śmierć" (Side Effects: Death. Confessions of a Pharma-Insider. 2010, Virtualbookworm.com Publishing Inc.).

Książka poświęcona jest wątpliwej jakości praktykom koncernów farmacetycznych, głównie promowaniu nowych produktów oraz kreowaniu zapotrzebowania na nowe, które mają leczyć "urojone" choroby (autor dość brutalnie rozprawia się m.in. z ADHD). John Virapen pracował w branży przez długi okres czasu i relacjonuje tutaj przede wszystkim swoje poczynania.

Książka napisana jest prosty językiem, a życiorys autora i jego machinacje przedstawione są w sposób sensacyjny, rzekłbym nawet – bombastyczny. Pomimo tego, że oczywistości autor ukazuje jako prawdy objawione, książka jest wiarygodna pod względem merytorycznym (jej polskie wydanie było zresztą konsultowane z niezależnym farmaceutą). Mnie najbardziej zafascynował opis mechanizmów marketingowych i handlowych. Zauważyłem sporo analogii do tego, co dzieje się obecnie w naszym kraju na rynku podręczników szkolnych do nauki angielskiego.

Jako tłumacz muszę tu zwrócić uwagę na to, że oryginał to jedna z najgorzej zredagowanych książek, z jaką miałem do czynienia: wystarczy wspomnieć o pomylonej numeracji przypisów, czy namiętne stosowanie skrótu ADHS w miejsce ADHD (Autor uznał, że to pewnie "syndrome", więc literka S w akronimie pojawić się musi. Na jego nieszczęście jest to przecież "disorder"...) Szczytem wszystkiego było wymienianie American Society for Diabetes, które po prostu... nie istnieje. Wyjątkowo niestarannie została sporządzona bibliografia; autor nie zadbał o utrzymanie jakichkolwiek konwencji (brak choćby dat dostępów do materiałów internetowych).

Jeśli kogoś interesują przygody tłumacza z tłumaczeniem, to muszę przyznać, że najbardziej dały mi popalić strony z ADHD, gdzie Virapen rozpisuje się na temat dzieci i ich zachowania. Omawia pokrótce reklamy i strategie wychowawcze, i dały mi tu popalić Pawełki Wiercipięty (Fidgety Philip), Stasie Straszydło ("shock-headed Peter") czy inne Mikołajki (Little Nick). Dlaczego to takie bolesne? Ponieważ strasznie zwalniaja pracę, gdyż tłumacz musi przeprowadzić małe śledztwo. Po pierwsze, należy się upewnić, czy dziecięce imiona pochodzą z bajek albo opowiadań, czy też może zostały wymyślone przez autora. Jeśli to pierwsze, należy sprawdzić, czy nie pojawiły się te postacie aby w jakiś polskich tłumaczeniach. Ponieważ w tym przypadku były to dzieci z książek niemieckiego lekarza Heinrichia Hoffmana oraz opowieści francuskiego duetu Goscinny-Sempé (Virapen miłosiernie wymienia ich w swojej książce), trzeba było poszukać polskich odpowiedników. Poklikalim, poklikalim i jak zawsze Wujek Google i Ciocia Wikipedia dają radę!  Morał jest taki: nawet tłumacząc książkę z branży biograficzno-farmakologicznej, masz być tłumaczu przygotowany na to, że autor skoczy w bok i przetestuje twoją wiedzę choćby z literatury dziecięcej! Ale przecież takie smaczki my tłumacze lubimy najbardziej :)

Tłumaczenie wykonywałem na zlecenie firmy TERKA, z którą mam przyjemność od kilku lat współpracować.

Książkę Johna Virapena można nabyć w Empiku.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Zdarzenia magiczne

Zwykle nauka języka obcego to dłubanina, która składa się rytuałów i rytualików. Sama w sobie taka dłubanina jest niezbędna, gdyż nasza głowa musi być ustawicznie atakowana odpowiednio skonfigurowanym strumieniem angielszczyzny. Choć ta dłubanina jest żmudna i czasochłonna, dla mnie jest ona niezmiennie przyjemna. Wlewanie w siebie setek wyrazów, wydłubywanie zwrotów z kolejnych książek, czy rozwiązywanie ćwiczeń gramatycznych jest tak samo dobre i pożyteczne, jak jedzenie śniadania, czy branie codziennej kąpieli. Na pewnym etapie przyswajania angielszczyzny to są czynności odruchowe i przezroczyste dla mózgu. Niekiedy jednak przytrafia się w nauce chwila magiczna, kiedy napotykamy "coś".

Najprościej byłoby napisać, że owo "coś" odmienia radykalnie nasz sposób patrzenia na język angielski. Może to być zdarzenie rozciągnięte w czasie na wiele miesięcy, ale również króciutkie, kilkusekundowe chwilki mają moc przekształcenia nas w kogoś zupełnie innego. O kilku takich chwilach magicznych w moim życiu będzie poniżej.

Kiedy miałem jakieś piętnaście lat, pod koniec siódmej klasy szkoły podstawowej albo na początku ósmej, sięgnąłem na półkę po "Alien" – beletryzację filmu Ridleya Scotta – i postanowiłem całą książkę przetłumaczyć. Nie przyświecały mi żadne cele w rodzaju: "A teraz nauczę się miliona słówek" albo "To pierwszy krok do zostania tłumaczem książek". Moja chęć przetłumaczenia tej książki wypływała z czysto egoistycznego powodu – skoro nie wolno mi było obejrzeć filmu w kinie, to przynajmniej z książki mogłem się dowiedzieć, co takiego strasznego grasowało w kosmosie i chciało spenetrować Ripley. Czytać książki fantastyczne lubiłem, angielski znałem, więc uznałem, że jakoś po kawałku tę książkę zmęczę. Znalazłem więc zeszyt w kratkę (nie znosiłem zeszytów w linię i gładkich), sięgnąłem po nieśmiertelny słownik Stanisławskiego i zacząłem tłumaczyć.

Tłumaczenie "Alien" trwało rok. Jak dziś pamiętam swoją wściekłość i rozdrażnienie, kiedy zmordowałem pierwszy akapit. Zmęczyłem się, ponieważ musiałem wydłubać ze słownika prawie wszystkie wyrazy poza zaimkami osobowymi, a trwało to ponad godzinę. Następnie każde zdanie układałem sobie w głowie i już gotowe wpisywałem do zeszytu. Do przetłumaczonych partii nie wracałem, tylko codziennie męczyłem z zajadłością i uporem kolejny akapit albo dwa. Przez rok zapełniłem w ten sposób pięć czy sześć zeszytów, a kiedy skończyłem tłumaczenie, uznałem, że "Alien" powinien zyskać godną oprawę. Ponieważ mieliśmy w domu maszynę do pisania, w kilka miesięcy przepisałem ładnie swój przekład pukając w klawisze dwoma paluszkami. Biorąc pod uwagę papierowe ściany znajdujące się w blokach stawianych za "późnego Gierka", należy się trochę współczucia i szacunku dla sąsiadów, którzy to pukanie musieli znosić. Zachęcony swoim translatorskim sukcesem, rozbestwiłem się i chciałem to samo zrobić z powieścią "Stranger in a Strange Land" autorstwa Roberta Heinleina, ale poddałem się po kilkunastu stronach, gdyż pozycja ta miała chyba trzykrotnie większą objętość niż "Alien", a na dodatek liceum, które właśnie rozpocząłem, wgniotło mnie w błoto i zaczęło sobie po mnie deptać i skakać. Z tej przyczyny wzmiankowaną wyżej pozycję tylko przeczytałem.

Po trzech latach przyszedł kolejny przełom. Moja pierwsza próba dostania się na filologię angielską w Krakowie zakończyła się spektakularnym niepowodzeniem, co specjalnym zaskoczeniem dla mnie nie było, gdyż na egzaminie wstępnym odpadało regularnie ponad 90% kandydatów. Ponieważ wojskowa komisja lekarska po zważeniu mnie i obejrzeniu moich rozwartych pośladków przyznała mi kategorię A2, zawisła nade mną groźba odbycia zasadniczej służby wojskowej. Z jednej strony, nie mieściło mi się w głowie, że będę przez dwa lata egzystował na drugim końcu Polski. Z drugiej strony, duma nie pozwalała mi zapisać się do szkoły policealnej byleczego. Uratował mnie przypadek. W Bielsku-Białej otwierano prywatną uczelnię wyższą, na ktorej miała także zostać utworzona filologia angielska. Odbyłem rozmowę kwalifikacyjną, zostałem przyjęty, a oprócz tego zaoferowano mi zostanie asystentem wykładowcy. Wojsko polskie mogło mnie w pośladki pocałować. Ale samo magiczne zdarzenie miało miejsce później.

Uczelnia zatrudniała kilku Amerykanów, którzy przyjechali do Polski na prywatne kontrakty, albo jako woluntariusze Korpusu Pokoju. Stanowili oni niewątpliwie element egzotyczny, ale najciekawsze zajęcia serwowała nam lektorka Polka, która prowadziła całą grupę przedmiotów z Praktycznej Nauki Języka Angielskiego. Ona właśnie przynosiła na zajęcia książkę autorstwa BJ Thomasa o tytule "Advanced Vocabulary and Idiom", a ja zawsze przeżywałem lingwistyczny orgazm widząc tę czerwoną książeczkę. Proszę pamiętać, że moja edukacja z angielskiego opierała się głównie na ramotach Smólskiej-Zawadzkiej oraz Martona, więc "Czerwony BJ Thomas" stanowił prawdziwe objawienie. Uzależnił mnie błyskawicznie jak morfina, a ponieważ zawsze lubiłem mieć własne książki, sprowadziłem tę pozycję poprzez zaprzyjaźnionego melomana z USA, a następnie wdrożyłem w życie zwyczajowy rytuał, tj. przeryłem się jak buldożer przez wszystkie smakowite słówka ze słownikiem w garści i rozwiązałem wszystkie ćwiczenia. Książkę pana BJ Thomasa kocham zresztą do dziś, a przez moje ręce przeszły już trzy egzemplarze.

Magiczne zdarzenie numer trzy nie było tak odlegle od kontaktu z BJ Thomasem. Moje "parcie na Ujot" było ogromne, ale niechęć do uczenia się języka polskiego na egzamin była równie wielka. Uznałem więc, że prościej będzie się dostać do NKJO UJ, gdyż tam obowiązywał wyłącznie egzamin z języka angielskiego. Tym razem poszło gładko, a na pierwszym roku przeżyłem kontakt z fonetyką i podręcznikiem Mimi Ponsonby "How Now Brown Cow". Moja wymowa musiała wtedy stanowić dość interesujący fenomen: znałem doskonale wymowę poszczególnych słów, nie miałem bladego pojęcia o tzw. "connected speech", a wszystko było podlane amerykańskim nalotem, który osadził się w ciągu roku spędzonego na bielskiej uczelni. Cały rok trwało odkręcanie moich skrzywień i szlifowanie pierwszych fasetek starannej wymowy. Mieliśmy do dyspozycji prastare laboratorium językowe, które pamiętało chyba czasy bitwy pod Grunwaldem. W laboratorium znajdowały się kabinki, a w nich tkwiły magnetofony, w których z kolei tkwiły nasze kasety do nagrywania wymowy. Pani-Od-Fonetyki wyjaśniała nam najpierw materiał, ćwiczyła materiał ze skryptu, a potem ruszała rozrywka nagraniowa. Puszczaliśmy sobie w koło macieju te dialogi z "How Now Brown Cow", i płakaliśmy, usiłując się wpasować w pauzy. Pamiętam doskonale frustrację kilku pierwszych miesięcy, kiedy zmieszczenie się między dwoma kwestiami wypowiadanymi przez lektora przypominało upychanie hipopotama w Fiacie 126p. Lecz nagle spłynęło na mnie fonetyczne objawienie i – szast-prast! – zacząłem słyszeć melodię angielskiego i zacząłem ją imitować. Upychanie się pomiędzy kwestie lektora przestało stanowić problem.

Czwartego magicznego zdarzenia nie mogę dokładnie zlokalizować w czasie, ale miało ono miejsce chyba na pierwszym roku studiów (nie pytajcie, czy jeszcze bielskich, czy już krakowskich). Wziąłem do ręki w bielskiej księgarni językowej "Oxford Advanced Learner's Dictionary" (OALD), przekartkowałem i dosłownie po moich rękach przeszedł prąd. Tyle niesamowitych słówek! Z idiomami! Z przykładami! Słownik natychmiast kupiłem i zacząłem z nim spać, jadać i niemalże do toalety chodzić. Pomagał tutaj fakt, że na anglistyce ujotowskiej wyznawano świętą zasadę "żadnego wyjaśniania słówek po polsku", co przekładało się na naukę definicji wyrazów po angielsku. A spróbowalibyście zapytać ticzera od Praktycznej Nauki Języka Angielskiego, co dany wyraz znaczy po polsku... Oj, działo się wtedy, działo. OALD nadawał się akuratnie do tego, by przyswajać z niego angielskie wyjaśnienia i przykłady, a ja na wiele lat stałem się fanatykiem słowników monojęzycznych. Korzystałem z tego słownika codziennie przez sześć, czy siedem lat, aż przybrał on formę stosiku luźnych kartek. Obecnie posiadam nowsze wydanie w twardej oprawie, ale już mu grzbiecik zdążył odpaść.

A Wy? Jakie są Wasze magiczne momenty związane z nauką języka angielskiego?


P.S. 1 Pragnę oświadczyć, że nieuświadczalność "How Now Brown Cow" w regularnej sprzedaży to czyste draństwo. Ktoś się powinien smażyć w piekle za brak wznowień tej książki...

P.S. 2 Obecnie "akapit" określa się już mianem "paragrafu", ale nie chcę drażnić purystów ;)

piątek, 13 listopada 2009

Co dalej po anglistyce? Cz. 2 – Tłumaczymy.

W poprzednim wpisie omówiałem pokrótce możliwości pracy, jakie stwarza nam zawód nauczyciela. Co mają jednak robić absolwenci anglistyki, którzy swojej przyszłości nie chcą wiązać z uczeniem? Powiedzmy szczerze, nauczanie angielskiego jest coraz gorzej płatne, a poza tym wymaga ono bezpośredniego kontaktu z jednostką ludzką, która nie zawsze jest chętna do nauki. Co mają zrobić pracowite myszki, które na studiach pracowicie zakuwają słóweczka i wbijają sobie do głowy miliony reguł, lecz po prostu konają ze strachu na myśl o stanięciu przed grupą uczniów? Pisząc "szare myszki" nie mam tu wcale na myśli wyłącznie kobiet. Wręcz przeciwnie! To najczęściej mężczyźni są literalnie zesrani ze strachu przed swoimi pierwszymi występami przed publicznością. Byłem tego świadkiem wielokrotnie. Cóż więc mają robić miłośnicy książek i literek? Odpowiedź jest banalnie prosta: pracować z książkami, czyli szeroko rozumianym słowem pisanym. A to oznacza bycie tłumaczem.

Od razu musimy podzielić tłumaczy na trzy grupy, które zróżnicowane są diametralnie pod względem wymagań wstępnych potrzebnych do wykonywania zawodu. Te trzy grupy to: tłumaczy przysięgli, tłumacze beletrystyki oraz tłumacze specjalistyczni.

Jeśli chcemy zostać tłumaczem przysięgłym, musimy spełnić wymagania zawarte w "Ustawie o zawodzie tłumacza przysięgłego" (Dz.U. z 2004 r. nr 273 poz. 2702, link pod wpisem), czyli ukończyć studia filologiczne oraz zdać egzamin. Żadne studia licencjackie czy magisterskie nie przygotują nas do tego egzaminu, więc najczęściej musimy zdecydować się na studia podyplomowe lub kurs dla tłumaczy przysięgłych. Idealnym rozwiązaniem byłaby możliwość odbycia stażu u tłumacza przysięgłego, lecz chyba niewielu absolwentów anglistyki ma taką możliwość. Zawód tłumacza przysięgłego ma swoje jasne i ciemne strony (a który nie ma???). Najpierw pozytywy: pracujemy w domu, mamy możliwość korzystania z gotowych szablonów tłumaczeń, możemy odmówić przyjęcia tłumaczenia (jeśli nie znamy tematu lub jesteśmy zbyt mocno obłożeni zleceniami), biurokracja związana z prowadzeniem repertorium nie jest przesadnie skomplikowana, a strona tłumaczenia przysięgłego jest krótsza niż standardowa strona obliczeniowa (1125 znaków zamiast 1800). Jeśli chodzi o rzeczy mniej przyjemne związane z pracą tłumacza przysięgłego, należy pamiętać o tym, że stawki za tłumaczenie narzucane są odgórnie, musimy działać legalnie, istnieje konieczność świadczenia usług na rzecz sądu (co prawda płatnych, lecz przeważnie ze sporym opóźnieniem), a najgorsze jest to, że klientów nam nikt nie zagwarantuje.

W naszej przeregulowanej przepisami gospodarce, zawody tłumacza beletrystyki oraz tłumacza specjalistycznego to dwie oazy wolności, gdyż wykonywać może je KAŻDY! O ile dyplom ukończenia filologii angielskiej jest mile widziany u tłumacza, nikt nie będzie go od nas wymagał. Owszem, wielu wybitnych tłumaczy jest anglistami (np. Elżbieta Tabakowska), lecz wcale nie mniejsze sukcesy odnoszą absolwenci filologii polskiej, np. Stanisław Barańczak, czy kierunków w ogóle nie związanych z językiem angielskim, np. znany chyba wszystkim Andrzej Polkowski, z wykształcenia... archeolog. Wejście na rynek tłumaczeń "nieprzysięgłych" wydaje się więc pozornie bardzo łatwe... Przecież aby zostać tłumaczem, wystarczy rozesłać swoją ofertę do wydawnictw i biur tłumaczeń? Oj, święta ludzka naiwności...

Do wykonywania zawodu tłumacza "nieprzysięgłego" potrzebujemy dwóch rzeczy. Pierwszą z nich jest wiedza fachowa, a drugą – kontakty. Poprzez wiedzę fachową rozumiemy tu – zarówno dla tłumaczenia beletrystyki, jak i tekstów specjalistycznych – ponadprzeciętną biegłość w języku polskim, znajomość potrzebnej nam terminologii oraz choćby minimalne doświadczenie w dziedzinie, którą zamierzamy się zająć. Proszę pamiętać, że poprzez "beletrystykę" rozumiemy tu literaturę piękną, tj. głównie opowiadania, powieści i poezję. Natomiast do kategorii "teksty specjalistyczne" zakwalifikujemy wszystko od przewodnika turystycznego do instrukcji obsługi tomografu komputerowego.

W powszechnym przekonaniu tłumaczenie literatury pięknej nie wymaga żadnej konkretnej wiedzy. To put it openly and brutally: jest to jeden z najdurniejszych stereotypów funkcjonujących w naszym społeczeństwie! W powieści czy opowiadaniu możemy napotkać najdziksze i najbardziej egzotyczne słownictwo. Pamiętajmy też, że nie każdy autor pisze prostymi i krótkimi zdaniami jak John Grisham. W dziele literackim często napotkamy odnośniki i nawiązania do innych utworów. Porządnego łupnia dadzą nam też cytaty i symbole. Jak ujęła to w sposób prosty i niewyszukany moja przyjaciółka obeznana nieźle w tłumaczeniach: należy być po prostu oczytanym. Równie ważne jest, by przekład został sporządzony polszczyzną, która jest miła dla oka (i ucha!). Tekst musi "brzmieć", musi być po prostu napisany ładnie. Do tego potrzebny jest talent, poparty oczytaniem oraz wiedzą zaczerpniętą ze słowników i gramatyk języka polskiego.

Niestety, choćby nasza polszczyzna była równie dobra jak u Sapkowskiego, a wiedza fachowa prześcignęła skumulowaną wiedzę trzech laureatów nagrody Nobla, niewiele zdziałamy na rynku bez kontaktów. Tłumaczenie musi nam po prostu ktoś zlecić. Wydawnictwa i biura tłumaczeń mają najczęściej swoich zaufanych, sprawdzonych tłumaczy. Alternatywą jest praca na własny rachunek, ale budowanie pozycji na rynku zająć może lata. O wiele prościej jest, jeśli zostaniemy rekomendowani przez kogoś, kto już z firmą współpracował, lub po prostu znamy redaktora lub właściciela biura. Oczywiście pomóc nam może również działanie w egzotycznej branży, choć tutaj musimy pamiętać o tym, że nisza może okazać się zbyt płytka.

Zalety zawodu tłumacza "nieprzysięgłego" są oczywiste. Nie ma wymagań formalnych na wstępie. Pracujemy sobie w domu we własnym tempie. Praca jest najczęściej ciekawa, ponieważ każde tłumaczenie jest inne. Mamy możliwość odrzucania tłumaczeń, które są zbyt słabo płatne. Niestety taką wygodę okupimy długim okresem budowania reputacji i zdobywania kontaktów, kiedy będziemy pracować za podłe pieniądze, a niekiedy nawet za darmo. Pamiętajmy też, że niewiele firm zatrudnia tłumaczy na etacie, gdyż po prostu taniej i wygodniej jest zlecać tłumaczenie agencjom. Jeśli już etat gdzieś zdobędziemy, pełną osłonę socjalną i pensję wypłacaną regularnie przez 12 miesięcy w roku okupimy wytężoną pracą. Najbardziej rozpowszechniona wśród tłumaczy jest więc praca na umowę o dzieło, lub prowadzenie własnej firmy i wystawianie rachunków. I tu czyha kolejna pułapka: biura tłumaczeń mogą opóźnić wypłatę naszego wynagrodzenia i wtedy misternie sklecony budżet domowy wali się jak domek z kart. Jeśli wykonujemy tłumaczenie większego projektu, zleceniodawca może wymagać od nas posiadania oprogramowania wspomagającego tłumaczenie (CAT), jak np.Trados. Oczywiście zakupu takiego oprogramowania dokonujemy sami, a wiedzę, jak z niego korzystać zdobywamy na własną rękę.

Omówiliśmy dotychczas zawody nauczyciela i tłumacza, które są chyba dwoma najbardziej oczywistymi ścieżkami kariery dla absolwenta filologii angielskiej. Nie pisałem nic o tłumaczach konferencyjnych i symultanicznych, gdyż nie mam w zwyczaju wypowiadać się na tematy, które znam bardzo powierzchownie. Oczywiście dyplom filologii angielskiej można wykorzystać na wiele sposobów, więc w kolejnym wpisie omówimy zawody być może bardziej egzotyczne, ale o wiele ciekawsze niż nauczyciel i tłumacz.


P.S. 1 Więcej na temat spraw związanych z zawodem tłumacza znajdziemy na stronie prowadzonej przez p. A. Belczyka: www.serwistlumacza.com. Polecam bardzo gorąco!


P.S. 2 Ujednolicony tekst "Ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego" można znaleźć tutaj.