Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lektor. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lektor. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 5 lipca 2010

Proszę strzelać do lektora

Przyjęło się w naszym kraju, że wszelkie zagraniczne filmy i programy czyta lektor. Jest to dosyć unikalny sposób na przybliżenie widzowi treści importowanych produkcji, gdyż przeważnie stacje telewizyjne posługują się dubbingiem (tj. pokładaniem osobnego głosu pod każdego aktora) lub też wyświetlają tzw. "napisy" (ang. subtitles). Dubbing pozbawia nas co prawda jakiejkolwiek możliwości obcowania z oryginalnym językiem filmu, lecz aktorzy posługują się "swoimi" głosami, co niejako pozwala na zachowanie pewnej estetyki przekazu werbalnego. Napisy odrywają nas od śledzenia akcji i uniemożliwiają młodszym czy też wolno czytającym widzom obcowanie z dziełem filmowym, jednak mają tę ogromną zaletę, że zachowują język oryginału.

Niestety w Polsce od dziesięcioleci tłumaczenie filmu polega na "dowaleniu" lektora. Takie rozwiązanie skutecznie morduje warstwę dźwiękową oryginału gdyż widz jest pozbawiony możliwości obcowania z grą aktorską, która przecież polega nie tylko na operowaniu ciałem, lecz również na wykorzystywaniu głosu. Lektor zagłusza w ten sam sposób muzykę i odgłosy tła, przez co nasze doznania słuchowe są dramatycznie zubożone.

Głos lektora wprowadza również dysonans. Z jednej strony śledzimy ścieżkę dźwiękową w języku polskim, gdyż jest ona po prostu lepiej słyszalna, ale podświadomie (a niekiedy jak najbardziej świadomie!) rejestrujemy przecież, że aktorzy coś tam w swoim języku oryginału plotą. Niestety nie sposób usłyszeć co, gdyż zagłusza ich lektor... Nie tylko film czy program traci na spójności, ale również męczymy się, gdyż do naszych uszu docierają dwa strumienie dźwięków. Prostą metodą na sprawdzenie, w jakim stopniu hałas w tle potrafi być męczący, jest wyłączenie w nocy komputera. Zapada wtedy taka głucha cisza...

Posługiwanie się masowo lektorem ma również dwie negatywne konsekwencje społeczne. Po pierwsze, polski widz jest systematycznie rozleniwiany i rozpieszczany, gdyż usłużny głos męski zawsze przeczyta mu listę dialogową. Jeśli latami posługujemy się taką podporą, taką protezą, trudno nam potem stanąć na własnych nogach i obejrzeć film w wersji oryginalnej. A przecież takie rozwiązanie stosują nie tylko stacje telewizyjne, lecz również dystrybutorzy płyt DVD umieszczają wielkie oznaczenia na pudełkach – Wersja z lektorem!!! Skoro opłaca się dogrywać lektora na płytach DVD, widocznie jest zapotrzebowanie i biznes odwołujący się do ludzkiego lenistwa i wygodnictwa jest opłacalny. Jest jednak jeszcza druga negatywna konsekwencja posługiwania się lektorem, która zakrawa już o zbrodnię społeczną. Niewykorzystywanie napisów przekłada się wprost na niższą sprawność czytania w społeczeństwie polskim. Zamiast wykorzystać możliwość powiązania czytania z pozytywnym bodźcem, przez kilkanaście początkowych lat życia każemy obywatelowi obcować ze słowem mówionym, a potem dziwimy się, że obywatel podnosi wrzask widząc film z "sabtajtalami"... Tu się nie ma czemu dziwić, tu należy się zastanowić, dlaczego nadal trwa ten sabotaż edukacyjny i kulturowy.

Sytuacja jest dla mnie oczywista: należy natychmiast zlikwidować instytucję lektora w państwowej telewizji i wprowadzić stosowanie napisów we wszelkich obcojęzycznych programach. Mało tego, uważam, że usprawiedliwione byłoby ustawowe zmuszenie prywatnych stacji telewizyjnych do przyjęcia takiego samego rozwiązania, gdyż interes społeczny jest tu nader ważny, a strat nikt nie poniesie. Stacje telewizyjne i tak dysponują listami dialogowymi, a nie sądzę, by wyświetlenie ich było droższe od mozolnego, lektorowego dukania. Co zyskujemy? Odcinamy młodszą, nie czytającą jeszcze widownię od niepożądanych treści. Zachęcamy do systematycznego, wieloletniego czytania, doprowadzając po pewnym czasie do sytuacji, że nikt nie będzie traktował tej czynności jako przykrej. Wręcz przeciwnie, stanie się ona zautomatyzowanym odruchem, czymś co odbywa się "w tle". Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że napisy to specyficzna, zubożona forma tekstu pisanego, lecz jest to lepsze niż nic. Kolejnym zyskiem jest zachowanie spójności artystycznej filmu, choć pewnie wyjątkowe marudy mogłyby protestować, że napisy to TAKŻE ingerencja w dzieło. Lepiej jednak poświęcić dwie linijki na napisy, niż drastycznie redukować warstwę audio. Największym jednak zyskiem będzie dostarczenie widzom tzw. "input", czyli "wsadu językowego".

"Wsad językowy" to nic innego jak wszystkie przypadki świadomego i nieświadomego obcowania z językiem obcym, czyli to, co czytamy i słuchamy. Wsad ten jest nam niezbędny do wykształcenia prawidłowych odruchów, takich jak choćby dobra wymowa czy intonacja, a im więcej tego wsadu, tym lepiej dla nas. Już pewnie widać, w jaką stronę zmierza moje rozumowanie. Tak! Obecność lektora w telewizji pozbawia nas TYSIĘCY godzin obcowania z mówionym językiem angielskim. Załóżmy, że oglądamy systematycznie anglojęzyczne filmy i programy w telewizji od ósmego roku życia po 2 godziny dziennie. Daje to 730 godzin rocznie, co przekłada się po dziesięciu latach na ponad SIEDEM TYSIĘCY godzin. W tym samym czasie nauka w szkole – przy założeniu, że uczymy się po 3 godziny tygodniowo od pierwszej klasy szkoły podstawowej – przekłada się na 1440 godzin obcowania z angielskim (12 lat x 40 tygodni x 3h). Poprawka – godzina szkolna trwa przecież 45 minut. W szkole będziemy więc uczyć się angielskiego przez 1080 godzin... Takiej ilości "wsadu" nie otrzymamy w szkole nigdy.

Oczywiście czym innym jest aktywna nauka (szkolna czy pozaszkona), a czym innym pasywne obcowanie z programem telewizyjnym. Jeśli chcemy zapoznać się regułami języka obcego, wykonać kilka ćwiczeń czy przyswoić słownictwo, musimy to robić w sposób świadomy i aktywny. Posuwamy się wówczas szybko do przodu. Jednak dołożenie do aktywnej nauki "wsadu językowego" w postaci oryginalnych filmów czy programów telewizyjnych pozwala przyśpieszyć i usprawnić proces uczenia się. Mówiąc "po naszemu": z filmów podłapiemy pewne zwroty i wyrażenia, przyswoimy słownictwo, zainfekujemy się naturalną wymową. Wszystko to odłoży się nam gdzieś w głowie i będzie czekać na swoją chwilę.

Co ciekawsze, Ministerstwo Edukacji Narodowej zupełnie ignoruje taką metodę podniesienie kompetencji językowych Polaków. O ile zrozumiałe jest to, że komunistyczny reżim nie widział żadnego interesu w propagowaniu znajomości języka angielskiego, dziwne jest, że z jednej strony założenia reformy programowej kładą nacisk na obniżenie wieku, w którym rozpoczyna się nauka języka obcego, a z drugiej strony, nikt z ekspertów czy pracowników Ministerstwa nie propaguje tak prostej metody wspomagania nauki języków obcych, jakim byłoby wyeliminowania lektora z telewizji. Aż prosi się o zapoczątkowanie inicjatywy obywatelskiej, która za cel postawiłaby sobie wyeliminowanie prawne lektora z telewizji państwowych i prywatnych.

Na koniec pewna rekomendacja książkowa. Osobom zainteresowanym przekładem audiowizualnym polecam książkę Pana Arkadiusza Belczyka "Tłumaczenie filmów". Książka niedroga, a zawartość bardzo ciekawa. Polecam!

Więcej o książce tutaj



linki:
Nauka języków obcych w Polsce na poziomie europejskich standardów
Informacja na stronie MEN tutaj

niedziela, 24 stycznia 2010

Co to będzie, co to będzie...

Jest styczeń, a to dobra pora, by podsumować to, co dzieje się na rynku usług edukacyjnych związanych z językiem angielskim, oraz pokusić się o ogólną prognozę na kilka najbliższych lat. Musimy jednak zacząć od przywołania "oczywistej oczywistości": Polacy znają już język angielski. To już nie początek lat 90-tych, kiedy znalezienie porządnie wykształconego anglisty graniczyło z cudem, a liczba instytucji zajmujących się kształceniem z tego języka była boleśnie krótka. To już nie te czasy, kiedy dyrektorzy szkół zgadzali się na wszelkie ustępstwa, by znaleźć i przytrzymać anglistę. W czasie tych dwóch dekad zmieniło się kilka rzeczy.

Po pierwsze, zwiększyła się obecność języka angielskiego w naszym codziennym życiu, a dzieje się tak głównie za sprawą internetu, podróży i emigracji zarobkowej. Po drugie, język angielski stał się językiem powszechnie nauczanym w szkołach i przedszkolach. Po trzecie, znacznie zwiększyła liczba szkół wyższych, które kształcą filologów (mam tu na myśli kolegia, PWSZ-tki oraz uczelnie prywatne). Po czwarte, lektorat z języka angielskiego przestał być egzotyką dla studenta – wręcz przeciwnie, jest tak oczywisty jak oddychanie.

Ten stan rzeczy ma swoje daleko idące konsekwencje dla szkół językowych. Coraz mniej Polaków chce się uczyć tego języka dobrowolnie. Kto z osób ze starszego pokolenia miał się tego języka nauczyć, ten się już nauczył. Komu ten język nie był potrzebny kilka lat temu, ten tym bardziej nie zmusi się do nauki teraz. Natomiast pokolenie młodsze – mam tu na myśli osoby poniżej 30-go roku życia – ma stały kontakt z tym językiem, który rozpoczyna się na poziomie przedszkola czy szkoły podstawowej i trwa przez kilkanaście lat. Osoba, które po skończeniu studiów chce się nadal uczyć języka angielskiego, będzie stanowiła osobliwy przypadek. Będzie też takich osób coraz mniej. Wydaje mi się, że trendy ukształtują się następująco:
(1) systematycznie będzie spadać wielkość grupy, gdyż trudno będzie uzbierać 10-ciu czy 12-tu klientów na tym samym poziomie przy zachowaniu sztywnego warunku, jakim jest dzień i pora odbywania się zajęć;
(2) będzie wzrastał odsetek kursów "szytych na zamówienie" (custom-made), przez które rozumiem kursy "interwencyjne" (np. przygotowanie do matury czy podniesienie formy u dyrektora handlowego przed ważnymi negocjacjami), kursy dla firmy, kursy adresowane pod konkretne branże zawodowe itp.;
(3) wzrośnie odsetek klientów ze znajomością języka angielskiego na poziomie średniozaawansowanym i zaawansowanym, co oznaczać będzie inne (i niekiedy wyższe) wymagania dla lektorów;
(4) wzrośnie zainteresowanie specjalistycznymi i indywidualnymi kursami angielskiego, gdyż potrzeby wielu klientów będą unikalne, a sami klienci będą mocno zorientowani na osiągnięcie krótkoterminowego celu;
(5) coraz mniejszą rolę będzie odgrywał kalendarz szkolny, gdyż klienci będą mieli bardzo konkretne cele do zrealizowania w coraz krótszym czasie.

Jakie będzie to miało konsekwencje dla szkół językowych i lektorów? Spadek liczebności grup i uszczegółowienie potrzeb klientów będzie miało dwojakie, bardzo nieprzyjemne, konsekwencje. Ceny kursów wzrosną, gdyż szkoły nie będa w stanie zmniejszać swoich marż. To zjawisko będzie powiązane również z konkurencją ze strony bezpłatnych kursów finansowanych przez UE. Skoro część klientów wybierze "darmochę", zmniejszy się liczba osób gotowych płacić za naukę angielskiego. Lektorzy również przeżyją spore zaskoczenie w najbliższym czasie, gdyż szkoły obniżą im stawki godzinowe i podwyższą im wymagania. Lektor będzie zmuszony gimnastykować się na różnych poziomach, zadowalając gusta i potrzeby coraz wybredniejszych klientów, natomiast będzie miał zapłacone coraz mniej.

Skupmy się teraz trochę na samym lektorze. Osoby, które będą wchodzić w najbliższym czasie na rynek pracy, zdziwią się mocno, ponieważ szkoły językowe będą wykazywać niewielkie zainteresowane nowymi lektorami. Trzeba będzie liczyć na ogromny łut szczęścia, by dostać kurs czy dwa, albo po prostu znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, na dodatek z odpowiednimi rekomendacjami od kogoś, kto dla danego SJO już pracuje. Mówiąc otwarcie: stawki będą żałosne, wymagania względem dyspozycyjności mordercze, a klienci coraz bardziej wybredni. Kto będzie miał zatem szanse zaistnieć i przetrwać na takim rynku? Odpowiedź jest następująca: osoby zdeterminowane, które wezmą KAŻDĄ pracę oraz osoby, które będą angielskiego uczyły dla przyjemności, a nie dla korzyści finansowych. Szanowni absolwenci i absolwentki filologii, nie wygracie pojedynku z anglistką, która ma bogatego męża, podchowała dzieci i chce teraz "wyjść między ludzi". O ile świeży narybek będzie walczył ostro o przebicie się, "superlektorzy", czyli osoby z wieloletnim doświadczeniem, wyrobioną renomą i licznymi kontaktami, również nie będą mogli spać spokojnie, gdyż może zdarzyć się tak, że ich oczekiwania finansowe będą zbyt wygórowane.

Co będzie się działo z samymi szkołami językowymi? Plankton, czyli jednoosobowe firmy uczące w wynajętych salkach czy na wioskach, będzie miał się dobrze. Koszty funkcjonowania takie firmy mają niewielkie, więc zacisną trochę pasa i przetrwają. "Sieciówki", które mogą sobie pozwolić na wlewanie setek tysięcy złotych w reklamę oraz zatrudnienie specjalistów od pozyskiwania funduszy unijnych, również przetrwają. Kluczem będzie poszerzenie oferty o kolejne języki obce, gdyż coraz większym zainteresowaniem cieszą się włoski, hiszpański, rosyjski, portugalski oraz... egzotyka, czyli chiński i japoński. Prawdziwa eskterminacja zacznie się natomiast w segmencie niewielkich sieci i średniej wielkości firm prowadzących działalność w jednej lokalizacji. Z jednej strony, nie będzie ich stać na reklamę. Z drugiej strony, koszty wynajęcia i utrzymania infrastruktury okażą się mordercze. Kto będzie miał pomysł na biznes i zaadaptuje się szybko, być może przetrzyma. Kto nie dostosuje się błyskawicznie, najprawdopodobniej padnie.

Uzyskanie pracy w szkole państwowej będzie praktycznie niemożliwe. Za taki stan rzeczy odpowiadają dwa czynniki: moda na angielski, która prowadzi do tego, że uczelnie od kilkunastu lat wypluwają tysiące lepszych i gorszych anglistów, oraz niż demograficzny, który skutkuje tym, że szkoły już zwalniają (!) niepotrzebnych nauczycieli, w tym anglistów. Miejsca w każdej szkole miejskiej i wiejskiej są już pozajmowane, więc można liczyć jedynie na rotację z przyczyn naturalnych, tj. pojawienie się etatu, kiedy nauczyciel odchodzi z zawodu, czy po prostu przechodzi na emeryturę (pamiętajmy jednak, że większość anglistów to ludzie młodzi). I tutaj znowu najważniejszy będzie łut szczęścia, albo po prostu przysłowiowe "znajomości". Nie martwiłbym się natomiast sytuacją korepetytorów. Ponieważ system polskiego szkolnictwa jest niewydolny, oni zawsze będą potrzebni.


A poza tym... business as usual... :D

środa, 9 grudnia 2009

Warunek konieczny do zostania lektorem, czyli rzecz o pewnej idiosynkrazji

W powszechnym przekonaniu, lektor-anglista to taka osoba, która uczy angielskiego. Owszem, ja się mogę z tym przekonaniem zgodzić, lecz tylko z czystej grzeczności. Faktycznie trzeba skończyć jakieś anglistyczne studia. Faktycznie trzeba coś o nauczanym języku wiedzieć, a nawet warto umieć poprowadzić zajęcia, choćby to nawet miały być zwykłe "korki". Jednak te wszystkie umiejętności to trochę za mało, żeby student czy absolwent anglistyki mógł nazywać siebie lektorem.

Prawdziwy lektor musi posiąść odruchową umiejętność mówienie "aha". Oczywiście, każdy normalny człowiek używa tego słowa w różnych codziennych sytuacjach. Mama się pyta – "Zrobiłeś zakupy?". Normalny człowiek odpowiada "aha". Współpracownik się nas pyta – "Masz chwilkę?". Odpowiadamy "aha". Zdarzy nam się użyć nawet kilku czy kilkunastu "aha" w ciągu jednego dnia. Jednak prawdziwy lektor używa "aha" odruchowo po każdej odpowiedzi ucznia. Prześledźmy to na przykładzie. Uczeń ma przeczytać kilka przykładów, uzupełniając czasownik. Czyta więc nasz uczeń zdania, a lektor po każdy z nich potwierdza prawidłową odpowiedź. "Mary is washing the dishes now." Lektor – "aha". "Mark has just finished cooking" Lektor – "aha".

Niestety, umiejętność odruchowego reagowania przy pomocy "aha" na każdą uczniowską odpowiedź nie jest wystarczająca, by nazywać się Prawdziwym Lektorem. Otóż, Prawdziwy Lektor potrafi wpychać swoje "aha" po każdych kilku słowach, które wypowie uczeń. Prześledźmy więc nasz przykład jeszcze raz. Uczeń czyta "Mary..." i zaczyna intensywnie myśleć, jakiego czasu gramatycznego użyć. Lektor zachęca ucznia – "aha". Uczeń nie może wymyśleć, jaki to czas, więc powtarza "Mary...", na co lektor odruchowo – "aha". Uczeń wreszcie wydusił z siebie "... is washing...", na co lektor natychmiast wbija swoje "aha", "... the dishes now". "Aha."

Istnieje jeszcze kategoria Super Lektora. Taki potrafi nie tylko potwierdzać uczniowskie wypowiedzi. On potwierdza sam siebie! Wygląda to w ten sposób: lektor czyta uczniowi polecenie i po każdym zdaniu pakuje "aha", albo tłumaczy coś i znowu co kilka wyrazów słyszymy "aha". "This structure is called Past Simple. Aha. And we use it when we talk about the past. Aha? Actions in the past. Aha? Something you did in the past. Aha?" I tak to leci, oczywiście wygłaszane powoli i z namaszczeniem, ponieważ uczeń to człowiek słabowity na umyśle, który nie zrozumie wyjaśnienia w normalnym tempie.

Zwykły człowiek, przeciętny zjadacz chleba, który nauczyłby się wydawać z siebie kilkadziesiąt czy nawet kilkaset "aha" w ciągu godziny, przestaje być normalny. Z tej przyczyny ja się lektorów po prostu boję. Aha.


__________
Wpis dedykowany Violi, która ostatnio opieprzyła mnie, że piszę o zbyt poważnych sprawach w zbyt przygnębiający sposób.

niedziela, 8 listopada 2009

Co dalej po anglistyce? Cz. 1 – Nauczycielem być.

Przeglądając ostatnio jedno z forów internetowych poświęconych językowi angielskiegmu natknąłem się na wątek, w którym forumowicze starali się udzielić odpowiedzi na tytułowe pytanie. Odpowiedzi padały bardzo chaotyczne i różnorodne, więc postanowiłem temat trochę uporządkować. Pierwszy wpis poświęcam szeroko rozumianej pracy nauczycielskiej z wyłączeniem anglistyk (z jednej strony to sprawa bardzo niszowa, z drugiej zaś zasługuje na osobny wpis).

Odpowiadając więc na tytułowe pytanie można by rzec: Po anglistyce można uczyć i to na wiele różnych sposobów. Możemy zostać nauczycielem w szkole państwowej, lecz w tym celu potrzebujemy wpierw zdobyć tzw. uprawnienia pedagogiczne. Jeśli decydujemy się na specjalizację metodyczną w czasie studiów licencjackich, oznacza to, że będziemy musieli równocześnie zdobywać uprawniania do nauczania drugiego przedmiotu. Jeśli na specjalizację nauczycielską zdecydujemy się dopiero na drugim etapie studiów, tj. podejmując studia magisterskie, wówczas nie musimy zdobywać uprawnień do nauczania drugiego przedmiotu. Sami musimy zdecydować, co jest dla nas lepsze: ciężki licencjat z uprawnieniami do nauczania dwóch przedmiotów, czy lżejsze studia licencjackie i magisterskie okupione brakiem uprawnień do nauczania dodatkowego przedmiotu. Czy warto zostać nauczycielem w szkole państwowej. Jeśli spojrzymy od strony zabezpieczeń socjalnych, wówczas skusić nas może stała pensja oraz spora liczba wszelakich przerw wakacyjnych i świątecznych. Niestety, Ciemna Strona Mocy prezentuje się dużo groźniej: coraz większe kłopoty ze znalezieniem zatrudnienia (powodem jest niż demograficzny!!!), coraz większa ilość papierów, papiereczków i sprawozdań, coraz większe kłopoty z uczniami (mówiąc wprost – uczniowie nas coraz mniej słuchają) oraz największy kłopot – konieczność przebrnięcia przez staż i "kontraktowego", zanim dochrapiemy się upragnionego statusu nauczyciela mianowanego.

Oczywiście możliwość uczenia daje nam nie tylko szkoła państwowa. Absolwent z dyplomem ukończenia studiów magisterskich ma przewagę nad licencjatem – może pracować jako lektor w szkolnictwie wyższym. Tutaj wyraźnie musimy rozgraniczyć uczelnie państwowe od prywatnych. Na uczelni państwowej pensum lektora wynosi obecnie 540 godzin dydaktycznych w roku akademickim. Przekłada się to na obowiązek uczenia po 18h przez 30 tygodni. Pensja nie jest co prawda zbyt wysoka, ale odpadają nam wszelkie obciążenia występujące w szkole, czyli wychowawstwo, spotkania z rodzicami, wycieczki, biurokracja oraz inne pierdoły. Po kilku latach pracy możemy zostać wykładowcą. To oznacza, że co prawda nasza pensja nie rośnie, ale pensum spada do 360 godzin dydaktycznych (12h uczenia tygodniowo). To umożliwia nam bezproblemowe dorabianie, pisanie książek, wykonywanie tłumaczeń etc. Sytuacja wygląda o wiele gorzej, jeśli chodzi o uczelnie prywatne. Przede wszystkim, nie chcą one zatrudniać lektorów na etatach, lecz oferują one umowę-zlecenie albo umowę o dzieło. Oznacza to, że w najkorzystniejszym dla nas wariancie mamy zagwarantowaną pracę na jeden semestr. Uczelnia może też nas wywalić w każdym momencie, gdyż wystarczą niekorzystne ankiety i już jest "po zawodach" (jest to sytuacja rzadka, ale sam byłem świadkiem wyrzucenia lektorki natychmiast po hospitacji). Jeśli już uczelnia prywatna zaoferuje nam etat, wówczas będziemy na nasze wynagrodzenie bardzo ciężko pracować. Powtórzę jeszcze raz: bardzo, bardzo, bardzo ciężko. Na uczelni prywatnej nie istnieje coś takiego jak "goły etat", tzn. sama dydaktyka. Natychmiast zostaniemy obdarzeni tzw. "funkcją", np. będziemy odpowiadać za układanie egzaminów, czy pisanie wniosków o dotacje unijne. Władze uczelni będą również oczekiwać od nas podjęcia studiów doktoranckich lub przynajmniej publikowania w periodykach naukowych. Pamiętać też trzeba o jeszcze jednej nieprzyjemnej stronie pracy na uczelniach państwowych i prywatnych – lektoraty odbywają się również w soboty i niedziele, gdyż wtedy zjawiają się spragnieni wiedzy studenci zaoczni!

Kolejna możliwość zatrudnienia to praca dla szkoły językowej. Zajmijmy się najpierw wadami. Po pierwsze, nie jesteśmy jedynym lektorem szukającym pracy. W każdej szkole językowej leży opasły segragator, a w nim dziesiątki CV anglistów, więc pracę dostaniemy w trzech przypadkach: (1) gdy znamy właściciela szkoły, (2) gdy zostaniemy zarekomendowani przez lektora, któremu właściciel ufa, (3) gdy szkoła jest "pod ścianą", ponieważ baaaaardzo potrzebuje lektora, a my jesteśmy pierwszą osobą, do której zadzwoniono. O wejściu z ulicy i natychmiastowym otrzymaniu pracy możemy zapomnieć. Kolejną rzeczą, o której lepiej nie myśleć to praca na etacie. Etat w szkole językowej ma właściciel i jeszcze niekiedy sekretarka. Szkoła językowa najczęściej zaproponuje nam umowę-zlecenie lub umowę o dzieło, a najprzychylniej będzie patrzeć na lektorów wystawiających rachunki (czyli lektorów, którzy prowadzą własną działalność gospodarczą). Pora na zajęcie się pozytywami. Praca dla szkoły językowej to przede wszystkim praca z niewielką grupą lub prowadzenie zajęć indywidualnych bez obowiązku prowadzenia horrendalnej biurokracji znanej nam już ze szkolnictwa państwowego. Klienci to przeważnie ciekawe osoby, więc możemy nawiązać pożyteczne kontakty. Szkoły językowe działają również jako swoiste "giełdy towarzyskie" dla lektorów: tutaj w trakcie ploteczek dowiemy się, jakie są stawki u konkurencji, gdzie aktualnie poszukują lektorów, której szkoły należy się wystrzegać, jakie wymagania ma właścieiel itp. Szkoły językowe często mają w swojej ofercie tłumaczenia, więc możemy otrzymywać również takie zlecenia. Pamiętajmy koniecznie o trzech rzeczach: (1) zajęcia odbywają się w najróżniejszych porach, więc zarówno ranne ptaszki, jak i "night owls" znajdują coś dla siebie, (2) musimy być wszechstronni i utalentowani, ponieważ jednego dnia będziemy prowadzić zajęcia dla początkujących bezrobotnych, a drugiego – kurs do CAE, (3) jeśli podpadniemy sekretarce, to mamy przechlapane!

Na koniec zostały nam przysłowiowe "korki", przez które rozumiem udzielanie lekcji we własnym domu. Ogromną zaletą takiej formy pracy jest to, że całe wynagrodzenie chowamy do własnej kieszeni. Oczywiście, jeśli chcemy się szeroko reklamować i to jeszcze podając własne imię i nazwisko, lepiej pomyśleć o zarejestrowaniu działalności gospodarczej. Jeśli udzielamy korepetycji na niewielką skalę, szansa, że ktoś nas podkabluje do Urzędu Skarbowego jest naprawdę niewielka. Niestety, tak jak w przypadku pracy w szkole językowej, korepetycje są biznesem sezonowym, więc nie utrzymamy się z tej formy zatrudnienia w wakacje.

Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by łączyć ze sobą poszczególne formy zatrudnienia. Bardzo często nauczyciele dają lekcje prywatne, a lektorzy uniwersyteccy pracują dla szkół językowych. "Dziwnym nie jest", jak to mawia jeden z Wilqowych bohaterów, ponieważ każdy chce zarobić godnie.

PS. 1 Jeśli ktoś z Czytelników chciałby rozwinięcia tematu, proszę sygnalizować to w komentarzach.

PS. 2 Odkopałem archiwalne materiały z pisemnego egzaminu dojrzałości, więc w najbliższym czasie zajmę się obiecaną analizą matury.