For Agnieszka B., thank you for your questions.
Od wielu lat zadaję sobie pytanie "Co to znaczy znać język angielski?". Musimy tutaj od razu wyjaśnić, że można na to pytanie dać dwie odpowiedzi w zależnośći od tego, kto pyta. Odpowiedź dla osób, które uczą się angielskiego "niezawodowo" jest dla mnie prosta i takiej zazwyczaj udzielam: trzeba wbić sobie do głowy trochę słówek, trzeba umieć sklecić kilka prostych zdań, trzeba umieć sobie poradzić w typowych sytuacjach, i jest dobrze. Osoba, która posługuje się angielskim od przypadku do przypadku, ma pewien margines bezpieczeństwa, gdyż może zawsze rozłożyć ręce i powiedzieć "Przecież nie jestem specjalistą od angielskiego".
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja, jeśli chodzi o zawodowców. Rozumiem tutaj przez nich osoby, którym znajomość języka angielskiego jest niezbędna do codziennego funkcjonowania i zarabiania pieniędzy. Przede wszystkim, zawodowiec nie może przestać się uczyć. Nie mówię tutaj o zapisywaniu się na kursy czy dodatkowe studia, gdyż takie postępowanie jest kompletną bzdurą i oznacza również stratę pieniędzy. Zawodowiec nie może słuchać innych, gdyż sam zna swoje potrzeby najlepiej, a uczy się przecież odruchowo, wykonując swój zawód. Jaka jest więc odpowiedź dla zawodowca? Bardzo prosta: zawodowiec wie WSZYSTKO. Oczywiście jest to stan idealny i niemożliwy do osiągnięcia, przede wszystkim ze względów biologicznych, gdyż nie jesteśmy w stanie ogarnąć wszystkich odmian angielskiego i nadążyć za nowym słownictwem. Ale ja mam tak, że chciałbym i powtarzam to każdemu przyszłemu angliście :)
Mimo tego, że staramy się przyswoić angielski w sposób totalny, i tak wielokrotnie napotkamy szklaną szybę. Moje pierwsze spotkanie z tym zjawiskiem nastąpiło, kiedy zacząłem czytać książki angielskie. Wcześniej uczyłem się angielskiego metodą "gramatyka, tłumaczenie, wbijanie słóweczek", co w sumie odpowiadało mojemu analitycznemu umysłowi. Niestety pojawił się problem, kiedy wziąłem do ręki książkę i usiłowałem zrozumieć pierwszy akapit. Mózg przyzwyczajony do nauki w obronnym odruchu wrzeszczał, że trzeba przyjrzeć się gramatyce i słóweczkom, a potem trzeba przetłumaczyć, natomiast instynkt językowy odwrzaskiwał się, że książkę trzeba czytać tak, jak się czyta ją po polsku, czyli rozumiejąc instynktownie całe zdania, akapity, rozdziały. Od tego wrzasku rozbolała mnie tylko głowa. Czułem wówczas, że walę w niewidzialną ścianę i jeszcze wtedy nie wiedziałem, że napotkałem pierwszą szklaną szybę w swoim życiu.
Oczywiście rację miał wtedy mój instynkt językowy, więc nauczyłem się czytać książki szybko, bez tłumaczenia w głowie, bez sprawdzania słówek. Kiedy zdecydowałem się na przyjemność płynącą z czytania i przyswajania sensu książki, wszystko stało się o wiele prostsze i łatwiejsze. Oczywiście napotykałem fragmenty, które czytałem wielokrotnie i dalej nie potrafiłem odruchowo uchwycić ich sensu. Ślizgałem się tylko po powierzchni, rozumiałem sens wyrazów i zdań, jednak całość nie chciała mi w głowie "zagrać" czy też "zagadać" do mnie. Zdarzały się też takie miejsca, kiedy nie było wyjścia i sięgnięcie po słownik stawało się niezbędne, gdyż znajomość danego wyrazu była niezbędna do uchwycenia sensu większego fragmentu książki. Wielką przyjemnością było dla mnie, kiedy okazywało się, że dobrze domyśliłem się znaczenia słówka. Niestety, równie często wściekałem się, gdyż aparat językowy wypuszczał mnie na manowce. I to były momenty osobistej klęski. Jednak czytanie książek i skupianie się na ich treści pozwoliło mi przebić się przez pierwszą szklaną szybę.
Wiem, że wiele osób napotyka szklaną szybę przy mówieniu i pisaniu. Spotykam się bardzo często z postawą "nie będę mówił/pisał, ponieważ mi to nie wychodzi". Najczęściej takie osoby nie zdają sobie sprawy, że tylko pogarszają swoją sytuację. Wszelkie obawy o poprawność gramatyczną, o dobór właściwego słownictwa, o poprawną wymowę, czy o dobre zrozumienie interlokutora powodują tylko nakręcanie spirali strachu, co w konsekwencji prowadzi do powstania u tych osób bardzo solidnej blokady przed mówieniem i pisaniem. Co więc robić, aby się nie wkręcić i nie zablokować? Trzeba po prostu skoncentrować się na tym, co się chce przekazać w mowie i piśmie, oraz odnaleźć radość z komunikowania się z inną osobą. Akurat w przypadku tych dwóch umiejętności sprawa była dla mnie prosta. Naukę pisania po angielsku odpracowałem w ten sposób, że korespondowałem z osobami o podobnych gustach muzycznych (mówimy o drugiej połowie lat 80-tych, kiedy nie było internetu, a list z Polski do USA szedł miesiąc). Chciałem pisać, lubiłem pisać, miałem wiele rzeczy do zakomunikowania i wychodziło to jakoś samo z siebie. Byłem przy tym pozytywnie motywowany każdą odpowiedzią i każdą załatwioną sprawą. Nikt mnie też nie krytykował, ani nie oceniał, więc nie powstawały u mnie żadne blokady. Szklana szyba okazała się więc bardzo cienka i łatwa do rozbicia.
Trochę inaczej było z mówieniem, choć efekt był podobny. Pewnego dnia odkryłem, że zaczynam gadać do siebie po angielsku w głowie. Próbowałem układać sobie korespondencję w głowie, opisywałem sobie to, co widzę, albo opowiadałem sobie wydarzenia z poprzedniego dnia. Czasami wymyślałem też absurdalne dialogi, albo powtarzałem sobie coś, co wyczytałem w książkach. Z jednej strony, wydawało mi się to zupełnie naturalne, gdyż działo się to niejako samo z siebie. Z drugiej zaś strony, niepokoiło mnie to zjawisko, gdyż rozmawianie ze sobą po angielsku nie mieściło się na mojej liście normalnych rzeczy, które robią normalni ludzie w normalnym życiu. Jednak takie zachowanie jest chyba powszechne, co wnioskuję z tego, że odkryłem niedawno na jednym z forów internetowych temat poświęcony nauce własnej, gdzie kilka osób dzieliło się podobnymi doświadczeniami. Rozmawianie ze sobą w głowie po angielsku okazało się bardzo przydatne, kiedy przyszło do kontaktów z native speakerami, gdyż miałem już przećwiczone pewne wzorce i reakcje. Takie przygotowanie sprawiło, że czułem się pewnie i odważnie, choć na pewno mój angielski był wtedy pokraczny i dziwaczny.
Teraz przejdziemy do rzeczy mniej przyjemnych. Ogromny problem sprawiała mi wymowa angielska, gdyż nie słyszałem dźwięków, nie łapałem intonacji, a w konsekwencji nie potrafilem tego z siebie wyprodukować. Kontakty z native speakerami niewiele tutaj dały, a trzeba wyraźnie powiedzieć, że przez rok miałem do dyspozycji kilku Amerykanów. Szklana szyba pękła dopiero w trakcie zajęć z fonetyki na uniwersytecie. Pisałem już zresztą o tym w jednym z wpisów na tym blogu – niemiłosierne piłowanie kolejnych dźwięków w laboratorium językowym przełożyło się na efekt w postaci jednego momentu rozbłysku, kiedy nagle zacząłem słyszeć. Szklana szyba wymowy pękła.
Czytając tak o tym rozbijaniu kolejnych szklanych szyb, można by odnieść wrażenie, że możliwe jest przedostanie się na "nejtiwspikerową stronę mocy", albo przynajmniej postawienie choć dużego palca prawej nogi poza kreską. Nic bardziej błędnego. Wystarczyło wyjechać na jakiś czas do Anglii i nagle okazało się, że szklane szyby poustawiane są wszędzie. Zwykła rozmowa telefoniczna w prostej życiowej kwestii sprawia, że człowiek oblewa się potem. Wypowiedzenie jednego zdania w przychodni lekarskiej spotyka się z błyskawiczną ripostą recepcjonistki – "Could I have your passport, please?". Odzywa się nagle tuziemiec za naszymi plecami i okazuje się, że mówi do nas i COŚ CHCE. Cała duma z dotychczasowych osiągnięć wyparowuje błyskawicznie...
Jakie można więc wyciągnąć wnioski z tych obserwacji? Po pierwsze, najważniejsze jest nasze własne nastawienie. Jeśli mamy problem z mówieniem czy pisaniem po angielsku, należy przestać się zamartwiać na śmierć, czy nam to dobrze wychodzi, a zamiast tego należy zacząć mówić i pisać. And f**k the consequences, jak to mawia Your English Angel. Wszędzie można znaleźć native speakera, z którym można choćby raz na tydzień piwa się napić i pogadać o wszystkim. Wszędzie jest dostępny internet, gdzie można pisać, o czym dusza zapragnie. Po drugie, bardzo ważne jest rozwijanie swoich umiejętności. Nie studiujmy tylko regułek. Nie przerabiajmy suchych podręczników egzaminacyjnych czy repetytoriów. Skupmy się na czytaniu zwykłych książek, oglądaniu zwykłych filmów i rozmowach ze zwykłymi ludźmi. Tak naprawdę rozwija nas właśnie ustawiczne obracanie językiem. Po trzecie, pamiętajmy, że mimo tego, iż będziemy brnęli coraz głębiej w angielski, ciągle będą nam gdzieś pojawiać się szklane szyby. Będą one coraz bardziej przezroczyste, ale pokonanie ich będzie coraz trudniejsze. No ale kto powiedział, że będzie łatwo?
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nauka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nauka. Pokaż wszystkie posty
środa, 24 lutego 2010
Szklana szyba
Etykiety:
angielski,
język angielski,
nauka,
nauka angielskiego
poniedziałek, 11 stycznia 2010
Zdarzenia magiczne
Zwykle nauka języka obcego to dłubanina, która składa się rytuałów i rytualików. Sama w sobie taka dłubanina jest niezbędna, gdyż nasza głowa musi być ustawicznie atakowana odpowiednio skonfigurowanym strumieniem angielszczyzny. Choć ta dłubanina jest żmudna i czasochłonna, dla mnie jest ona niezmiennie przyjemna. Wlewanie w siebie setek wyrazów, wydłubywanie zwrotów z kolejnych książek, czy rozwiązywanie ćwiczeń gramatycznych jest tak samo dobre i pożyteczne, jak jedzenie śniadania, czy branie codziennej kąpieli. Na pewnym etapie przyswajania angielszczyzny to są czynności odruchowe i przezroczyste dla mózgu. Niekiedy jednak przytrafia się w nauce chwila magiczna, kiedy napotykamy "coś".
Najprościej byłoby napisać, że owo "coś" odmienia radykalnie nasz sposób patrzenia na język angielski. Może to być zdarzenie rozciągnięte w czasie na wiele miesięcy, ale również króciutkie, kilkusekundowe chwilki mają moc przekształcenia nas w kogoś zupełnie innego. O kilku takich chwilach magicznych w moim życiu będzie poniżej.
Kiedy miałem jakieś piętnaście lat, pod koniec siódmej klasy szkoły podstawowej albo na początku ósmej, sięgnąłem na półkę po "Alien" – beletryzację filmu Ridleya Scotta – i postanowiłem całą książkę przetłumaczyć. Nie przyświecały mi żadne cele w rodzaju: "A teraz nauczę się miliona słówek" albo "To pierwszy krok do zostania tłumaczem książek". Moja chęć przetłumaczenia tej książki wypływała z czysto egoistycznego powodu – skoro nie wolno mi było obejrzeć filmu w kinie, to przynajmniej z książki mogłem się dowiedzieć, co takiego strasznego grasowało w kosmosie i chciało spenetrować Ripley. Czytać książki fantastyczne lubiłem, angielski znałem, więc uznałem, że jakoś po kawałku tę książkę zmęczę. Znalazłem więc zeszyt w kratkę (nie znosiłem zeszytów w linię i gładkich), sięgnąłem po nieśmiertelny słownik Stanisławskiego i zacząłem tłumaczyć.
Tłumaczenie "Alien" trwało rok. Jak dziś pamiętam swoją wściekłość i rozdrażnienie, kiedy zmordowałem pierwszy akapit. Zmęczyłem się, ponieważ musiałem wydłubać ze słownika prawie wszystkie wyrazy poza zaimkami osobowymi, a trwało to ponad godzinę. Następnie każde zdanie układałem sobie w głowie i już gotowe wpisywałem do zeszytu. Do przetłumaczonych partii nie wracałem, tylko codziennie męczyłem z zajadłością i uporem kolejny akapit albo dwa. Przez rok zapełniłem w ten sposób pięć czy sześć zeszytów, a kiedy skończyłem tłumaczenie, uznałem, że "Alien" powinien zyskać godną oprawę. Ponieważ mieliśmy w domu maszynę do pisania, w kilka miesięcy przepisałem ładnie swój przekład pukając w klawisze dwoma paluszkami. Biorąc pod uwagę papierowe ściany znajdujące się w blokach stawianych za "późnego Gierka", należy się trochę współczucia i szacunku dla sąsiadów, którzy to pukanie musieli znosić. Zachęcony swoim translatorskim sukcesem, rozbestwiłem się i chciałem to samo zrobić z powieścią "Stranger in a Strange Land" autorstwa Roberta Heinleina, ale poddałem się po kilkunastu stronach, gdyż pozycja ta miała chyba trzykrotnie większą objętość niż "Alien", a na dodatek liceum, które właśnie rozpocząłem, wgniotło mnie w błoto i zaczęło sobie po mnie deptać i skakać. Z tej przyczyny wzmiankowaną wyżej pozycję tylko przeczytałem.
Po trzech latach przyszedł kolejny przełom. Moja pierwsza próba dostania się na filologię angielską w Krakowie zakończyła się spektakularnym niepowodzeniem, co specjalnym zaskoczeniem dla mnie nie było, gdyż na egzaminie wstępnym odpadało regularnie ponad 90% kandydatów. Ponieważ wojskowa komisja lekarska po zważeniu mnie i obejrzeniu moich rozwartych pośladków przyznała mi kategorię A2, zawisła nade mną groźba odbycia zasadniczej służby wojskowej. Z jednej strony, nie mieściło mi się w głowie, że będę przez dwa lata egzystował na drugim końcu Polski. Z drugiej strony, duma nie pozwalała mi zapisać się do szkoły policealnej byleczego. Uratował mnie przypadek. W Bielsku-Białej otwierano prywatną uczelnię wyższą, na ktorej miała także zostać utworzona filologia angielska. Odbyłem rozmowę kwalifikacyjną, zostałem przyjęty, a oprócz tego zaoferowano mi zostanie asystentem wykładowcy. Wojsko polskie mogło mnie w pośladki pocałować. Ale samo magiczne zdarzenie miało miejsce później.
Uczelnia zatrudniała kilku Amerykanów, którzy przyjechali do Polski na prywatne kontrakty, albo jako woluntariusze Korpusu Pokoju. Stanowili oni niewątpliwie element egzotyczny, ale najciekawsze zajęcia serwowała nam lektorka Polka, która prowadziła całą grupę przedmiotów z Praktycznej Nauki Języka Angielskiego. Ona właśnie przynosiła na zajęcia książkę autorstwa BJ Thomasa o tytule "Advanced Vocabulary and Idiom", a ja zawsze przeżywałem lingwistyczny orgazm widząc tę czerwoną książeczkę. Proszę pamiętać, że moja edukacja z angielskiego opierała się głównie na ramotach Smólskiej-Zawadzkiej oraz Martona, więc "Czerwony BJ Thomas" stanowił prawdziwe objawienie. Uzależnił mnie błyskawicznie jak morfina, a ponieważ zawsze lubiłem mieć własne książki, sprowadziłem tę pozycję poprzez zaprzyjaźnionego melomana z USA, a następnie wdrożyłem w życie zwyczajowy rytuał, tj. przeryłem się jak buldożer przez wszystkie smakowite słówka ze słownikiem w garści i rozwiązałem wszystkie ćwiczenia. Książkę pana BJ Thomasa kocham zresztą do dziś, a przez moje ręce przeszły już trzy egzemplarze.
Magiczne zdarzenie numer trzy nie było tak odlegle od kontaktu z BJ Thomasem. Moje "parcie na Ujot" było ogromne, ale niechęć do uczenia się języka polskiego na egzamin była równie wielka. Uznałem więc, że prościej będzie się dostać do NKJO UJ, gdyż tam obowiązywał wyłącznie egzamin z języka angielskiego. Tym razem poszło gładko, a na pierwszym roku przeżyłem kontakt z fonetyką i podręcznikiem Mimi Ponsonby "How Now Brown Cow". Moja wymowa musiała wtedy stanowić dość interesujący fenomen: znałem doskonale wymowę poszczególnych słów, nie miałem bladego pojęcia o tzw. "connected speech", a wszystko było podlane amerykańskim nalotem, który osadził się w ciągu roku spędzonego na bielskiej uczelni. Cały rok trwało odkręcanie moich skrzywień i szlifowanie pierwszych fasetek starannej wymowy. Mieliśmy do dyspozycji prastare laboratorium językowe, które pamiętało chyba czasy bitwy pod Grunwaldem. W laboratorium znajdowały się kabinki, a w nich tkwiły magnetofony, w których z kolei tkwiły nasze kasety do nagrywania wymowy. Pani-Od-Fonetyki wyjaśniała nam najpierw materiał, ćwiczyła materiał ze skryptu, a potem ruszała rozrywka nagraniowa. Puszczaliśmy sobie w koło macieju te dialogi z "How Now Brown Cow", i płakaliśmy, usiłując się wpasować w pauzy. Pamiętam doskonale frustrację kilku pierwszych miesięcy, kiedy zmieszczenie się między dwoma kwestiami wypowiadanymi przez lektora przypominało upychanie hipopotama w Fiacie 126p. Lecz nagle spłynęło na mnie fonetyczne objawienie i – szast-prast! – zacząłem słyszeć melodię angielskiego i zacząłem ją imitować. Upychanie się pomiędzy kwestie lektora przestało stanowić problem.
Czwartego magicznego zdarzenia nie mogę dokładnie zlokalizować w czasie, ale miało ono miejsce chyba na pierwszym roku studiów (nie pytajcie, czy jeszcze bielskich, czy już krakowskich). Wziąłem do ręki w bielskiej księgarni językowej "Oxford Advanced Learner's Dictionary" (OALD), przekartkowałem i dosłownie po moich rękach przeszedł prąd. Tyle niesamowitych słówek! Z idiomami! Z przykładami! Słownik natychmiast kupiłem i zacząłem z nim spać, jadać i niemalże do toalety chodzić. Pomagał tutaj fakt, że na anglistyce ujotowskiej wyznawano świętą zasadę "żadnego wyjaśniania słówek po polsku", co przekładało się na naukę definicji wyrazów po angielsku. A spróbowalibyście zapytać ticzera od Praktycznej Nauki Języka Angielskiego, co dany wyraz znaczy po polsku... Oj, działo się wtedy, działo. OALD nadawał się akuratnie do tego, by przyswajać z niego angielskie wyjaśnienia i przykłady, a ja na wiele lat stałem się fanatykiem słowników monojęzycznych. Korzystałem z tego słownika codziennie przez sześć, czy siedem lat, aż przybrał on formę stosiku luźnych kartek. Obecnie posiadam nowsze wydanie w twardej oprawie, ale już mu grzbiecik zdążył odpaść.
A Wy? Jakie są Wasze magiczne momenty związane z nauką języka angielskiego?
P.S. 1 Pragnę oświadczyć, że nieuświadczalność "How Now Brown Cow" w regularnej sprzedaży to czyste draństwo. Ktoś się powinien smażyć w piekle za brak wznowień tej książki...
P.S. 2 Obecnie "akapit" określa się już mianem "paragrafu", ale nie chcę drażnić purystów ;)
Najprościej byłoby napisać, że owo "coś" odmienia radykalnie nasz sposób patrzenia na język angielski. Może to być zdarzenie rozciągnięte w czasie na wiele miesięcy, ale również króciutkie, kilkusekundowe chwilki mają moc przekształcenia nas w kogoś zupełnie innego. O kilku takich chwilach magicznych w moim życiu będzie poniżej.
Kiedy miałem jakieś piętnaście lat, pod koniec siódmej klasy szkoły podstawowej albo na początku ósmej, sięgnąłem na półkę po "Alien" – beletryzację filmu Ridleya Scotta – i postanowiłem całą książkę przetłumaczyć. Nie przyświecały mi żadne cele w rodzaju: "A teraz nauczę się miliona słówek" albo "To pierwszy krok do zostania tłumaczem książek". Moja chęć przetłumaczenia tej książki wypływała z czysto egoistycznego powodu – skoro nie wolno mi było obejrzeć filmu w kinie, to przynajmniej z książki mogłem się dowiedzieć, co takiego strasznego grasowało w kosmosie i chciało spenetrować Ripley. Czytać książki fantastyczne lubiłem, angielski znałem, więc uznałem, że jakoś po kawałku tę książkę zmęczę. Znalazłem więc zeszyt w kratkę (nie znosiłem zeszytów w linię i gładkich), sięgnąłem po nieśmiertelny słownik Stanisławskiego i zacząłem tłumaczyć.
Tłumaczenie "Alien" trwało rok. Jak dziś pamiętam swoją wściekłość i rozdrażnienie, kiedy zmordowałem pierwszy akapit. Zmęczyłem się, ponieważ musiałem wydłubać ze słownika prawie wszystkie wyrazy poza zaimkami osobowymi, a trwało to ponad godzinę. Następnie każde zdanie układałem sobie w głowie i już gotowe wpisywałem do zeszytu. Do przetłumaczonych partii nie wracałem, tylko codziennie męczyłem z zajadłością i uporem kolejny akapit albo dwa. Przez rok zapełniłem w ten sposób pięć czy sześć zeszytów, a kiedy skończyłem tłumaczenie, uznałem, że "Alien" powinien zyskać godną oprawę. Ponieważ mieliśmy w domu maszynę do pisania, w kilka miesięcy przepisałem ładnie swój przekład pukając w klawisze dwoma paluszkami. Biorąc pod uwagę papierowe ściany znajdujące się w blokach stawianych za "późnego Gierka", należy się trochę współczucia i szacunku dla sąsiadów, którzy to pukanie musieli znosić. Zachęcony swoim translatorskim sukcesem, rozbestwiłem się i chciałem to samo zrobić z powieścią "Stranger in a Strange Land" autorstwa Roberta Heinleina, ale poddałem się po kilkunastu stronach, gdyż pozycja ta miała chyba trzykrotnie większą objętość niż "Alien", a na dodatek liceum, które właśnie rozpocząłem, wgniotło mnie w błoto i zaczęło sobie po mnie deptać i skakać. Z tej przyczyny wzmiankowaną wyżej pozycję tylko przeczytałem.
Po trzech latach przyszedł kolejny przełom. Moja pierwsza próba dostania się na filologię angielską w Krakowie zakończyła się spektakularnym niepowodzeniem, co specjalnym zaskoczeniem dla mnie nie było, gdyż na egzaminie wstępnym odpadało regularnie ponad 90% kandydatów. Ponieważ wojskowa komisja lekarska po zważeniu mnie i obejrzeniu moich rozwartych pośladków przyznała mi kategorię A2, zawisła nade mną groźba odbycia zasadniczej służby wojskowej. Z jednej strony, nie mieściło mi się w głowie, że będę przez dwa lata egzystował na drugim końcu Polski. Z drugiej strony, duma nie pozwalała mi zapisać się do szkoły policealnej byleczego. Uratował mnie przypadek. W Bielsku-Białej otwierano prywatną uczelnię wyższą, na ktorej miała także zostać utworzona filologia angielska. Odbyłem rozmowę kwalifikacyjną, zostałem przyjęty, a oprócz tego zaoferowano mi zostanie asystentem wykładowcy. Wojsko polskie mogło mnie w pośladki pocałować. Ale samo magiczne zdarzenie miało miejsce później.
Uczelnia zatrudniała kilku Amerykanów, którzy przyjechali do Polski na prywatne kontrakty, albo jako woluntariusze Korpusu Pokoju. Stanowili oni niewątpliwie element egzotyczny, ale najciekawsze zajęcia serwowała nam lektorka Polka, która prowadziła całą grupę przedmiotów z Praktycznej Nauki Języka Angielskiego. Ona właśnie przynosiła na zajęcia książkę autorstwa BJ Thomasa o tytule "Advanced Vocabulary and Idiom", a ja zawsze przeżywałem lingwistyczny orgazm widząc tę czerwoną książeczkę. Proszę pamiętać, że moja edukacja z angielskiego opierała się głównie na ramotach Smólskiej-Zawadzkiej oraz Martona, więc "Czerwony BJ Thomas" stanowił prawdziwe objawienie. Uzależnił mnie błyskawicznie jak morfina, a ponieważ zawsze lubiłem mieć własne książki, sprowadziłem tę pozycję poprzez zaprzyjaźnionego melomana z USA, a następnie wdrożyłem w życie zwyczajowy rytuał, tj. przeryłem się jak buldożer przez wszystkie smakowite słówka ze słownikiem w garści i rozwiązałem wszystkie ćwiczenia. Książkę pana BJ Thomasa kocham zresztą do dziś, a przez moje ręce przeszły już trzy egzemplarze.
Magiczne zdarzenie numer trzy nie było tak odlegle od kontaktu z BJ Thomasem. Moje "parcie na Ujot" było ogromne, ale niechęć do uczenia się języka polskiego na egzamin była równie wielka. Uznałem więc, że prościej będzie się dostać do NKJO UJ, gdyż tam obowiązywał wyłącznie egzamin z języka angielskiego. Tym razem poszło gładko, a na pierwszym roku przeżyłem kontakt z fonetyką i podręcznikiem Mimi Ponsonby "How Now Brown Cow". Moja wymowa musiała wtedy stanowić dość interesujący fenomen: znałem doskonale wymowę poszczególnych słów, nie miałem bladego pojęcia o tzw. "connected speech", a wszystko było podlane amerykańskim nalotem, który osadził się w ciągu roku spędzonego na bielskiej uczelni. Cały rok trwało odkręcanie moich skrzywień i szlifowanie pierwszych fasetek starannej wymowy. Mieliśmy do dyspozycji prastare laboratorium językowe, które pamiętało chyba czasy bitwy pod Grunwaldem. W laboratorium znajdowały się kabinki, a w nich tkwiły magnetofony, w których z kolei tkwiły nasze kasety do nagrywania wymowy. Pani-Od-Fonetyki wyjaśniała nam najpierw materiał, ćwiczyła materiał ze skryptu, a potem ruszała rozrywka nagraniowa. Puszczaliśmy sobie w koło macieju te dialogi z "How Now Brown Cow", i płakaliśmy, usiłując się wpasować w pauzy. Pamiętam doskonale frustrację kilku pierwszych miesięcy, kiedy zmieszczenie się między dwoma kwestiami wypowiadanymi przez lektora przypominało upychanie hipopotama w Fiacie 126p. Lecz nagle spłynęło na mnie fonetyczne objawienie i – szast-prast! – zacząłem słyszeć melodię angielskiego i zacząłem ją imitować. Upychanie się pomiędzy kwestie lektora przestało stanowić problem.
Czwartego magicznego zdarzenia nie mogę dokładnie zlokalizować w czasie, ale miało ono miejsce chyba na pierwszym roku studiów (nie pytajcie, czy jeszcze bielskich, czy już krakowskich). Wziąłem do ręki w bielskiej księgarni językowej "Oxford Advanced Learner's Dictionary" (OALD), przekartkowałem i dosłownie po moich rękach przeszedł prąd. Tyle niesamowitych słówek! Z idiomami! Z przykładami! Słownik natychmiast kupiłem i zacząłem z nim spać, jadać i niemalże do toalety chodzić. Pomagał tutaj fakt, że na anglistyce ujotowskiej wyznawano świętą zasadę "żadnego wyjaśniania słówek po polsku", co przekładało się na naukę definicji wyrazów po angielsku. A spróbowalibyście zapytać ticzera od Praktycznej Nauki Języka Angielskiego, co dany wyraz znaczy po polsku... Oj, działo się wtedy, działo. OALD nadawał się akuratnie do tego, by przyswajać z niego angielskie wyjaśnienia i przykłady, a ja na wiele lat stałem się fanatykiem słowników monojęzycznych. Korzystałem z tego słownika codziennie przez sześć, czy siedem lat, aż przybrał on formę stosiku luźnych kartek. Obecnie posiadam nowsze wydanie w twardej oprawie, ale już mu grzbiecik zdążył odpaść.
A Wy? Jakie są Wasze magiczne momenty związane z nauką języka angielskiego?
P.S. 1 Pragnę oświadczyć, że nieuświadczalność "How Now Brown Cow" w regularnej sprzedaży to czyste draństwo. Ktoś się powinien smażyć w piekle za brak wznowień tej książki...
P.S. 2 Obecnie "akapit" określa się już mianem "paragrafu", ale nie chcę drażnić purystów ;)
Etykiety:
angielski,
język angielski,
nauka,
słownik,
tłumaczenie
niedziela, 3 stycznia 2010
Sposoby nauki języka angielskiego cz. 1 Filmujemy
For V., who loves watching
Języka angielskiego uczę się od dwunastego roku życia. Z początku była to nauka świadoma, która polegała na przyswajaniu regułek, rozwiązywaniu ćwiczeń, tłumaczeniu zdań i wbijaniu sobie do głowy setek słówek z własnoręcznie sporządzonych słowniczków. Nie był to mój świadomy wybór – po prostu taki styl nauki narzucił mi mój Nauczyciel. Po części winę za taki stan rzeczy ponosił brak materiałów. W domu było kilka książek do angielskiego, cudem wyrwanych "spod lady". Mieliśmy także kilka pocketbooków, które Nauczyciel przywiózł z podróży służbowych do Wielkiej Brytanii. Nieśmiertelny "Stanisławski" był jedynym słownikiem, z jakiego korzystałem przez osiem lat. Nie pomagała nawet telewizja, ponieważ wszystko zagłuszał lektor.
Pewnym wytchnieniem było kino. Bilety były śmiesznie tanie, za pierwsze udzielone w życiu korepetycje mogłem sobie kupić kilkanaście. Chodziłem więc po kilkanaście razy na kolejne części "Gwiezdnych Wojen", "ET" i co tam jeszcze popadło. Filmy puszczane w kinie z napisami były inne, odmienne. Nagle znikał ten cholerny głos, który odfiltrowywał magię i zaczynało się autentyczne, nieskażone widowisko. Od zapuszkowanego, świszczącego głosu Vadera przechodziły ciary na plecach, a wypowiedziane niezgrabnie "ET phone home" sprawiło, że ryczałem jak bóbr. Niezły obciach, kiedy się jest piętnastoletnim chłopakiem...
Im dłużej uczę się języka angielskiego, tym więcej uczę się go w sposób nieświadomy. Nie zadaję sobie trudu systematycznego uczenia się słówek czy gramatyki – przeważnie wystarczy mi to, co powtórzę lub zapamiętam prowadząc zajęcia. Obecnie raczej staram się stwarzać sytuacje, kiedy słowa, zwroty czy zdania będą mogły się same "przykleić" do mojej pamięci. W tym celu czytam książki i oglądam filmy. I na tych ostatnich skupimy się tu dzisiaj.
Filmy są doskonałym środkiem do zapewnienia papki językowej, którą nasz mózg będzie ciamkał i przyswajał. Nieprzypadkowo używam tutaj wyrazu "papka", gdyż wpierw scenarzyści filmowi poddają język specjalnej obróbce, a następnie aktorzy podają kwestie w odpowiedni sposób. Nie będę się tutaj zgłębiał w znaczenie słów "specjalnej" oraz "odpowiedni", ale proszę obejrzeć domowe nagranie z rodzinnych imienin, a potem podobną scenę w jakimś filmie, a różnica stanie się oczywista. Ważne jest to, że film podaje nam pewien określony zasób słownictwa i gramatyki z przymocowanym kontekstem wizualnym. Kwestie aktorów słyszymy, co jest niezwykle ważne jeśli chodzi o naukę wymowy i intonacji. Jeśli korzystamy z odtwarzacza DVD lub playera w naszym komputerze, możemy też włączyć sobie ścieżkę dialogową w formie napisów angielskich lub polskich.
Język angielski możemy przyswajać z filmów pełnometrażowych, czyli tzw. feature films. Możemy też oglądać różnego rodzaju "talk shows", występy komediowe czy też filmy dokumentalne. Uważam jednak, że to właśnie seriale stanowią lepsze źródło "papki" językowej (i nie tylko). Dlaczego tak?
Film pełnometrażowy – zakładamy tu, że będziemy oglądać zwykły film pokroju dramatu społecznego czy thriller – ma kilka podstawowych wad. Po pierwsze, jeśli decydujemy się na oglądanie nieznanego nam filmu, ryzykujemy, że po prostu... niewiele będą mówić! Oglądanie dwugodzinnego filmu, w którym padnie kilkanaście czy kilkadziesiąt zdań to oczywiście słaby "posiłek" dla naszego aparatu językowego. Po drugie, jeśli oglądamy film po raz pierwszy czy drugi, słabo znamy bohaterów. Możemy ich oglądać na ekranie tylko przez 1,5h do 2,5h, gdyż tyle trwa przeciętny film pełnometrażowy. Po trzecie, bardzo często takie filmy prezentują problematykę wydumaną czy urojoną, co oznacza, że przyswojone słownictwo niezbyt często przyda się nam w życiu codziennym. Czwarta wada jest być może najcięższego kalibru – mało kto ma ochotę oglądać film pełnometrażowy kilka lub kilkanaście razy, choć oczywiście jestem świadom istnienia fanatyków.
W odróżnieniu od filmów pełnometrażowych, seriale są w znacznej mierze pozbawione tych wad. Przede wszystkim typowy serial obyczajowy oparty jest na gadaniu! Papka językowa leci od samego początku do samiuśkiego końca każdego odcinka. Po drugie, po obejrzeniu czterech odcinków serialu (cztery półgodzinne odcinki równają się dwugodzinnemu filmowi pełnometrażowemu) znamy już głównego bohatera i wiemy, czego się w serialu spodziewać. Po trzecie, jeśli zdecydowaliśmy się na współczesny serial obyczajowy, przeważnie będzie on mocno osadzony w realiach danego kraju, więc mamy szansę przyjrzeć się codziennym zwyczajom i zachowaniom, oraz podłapać trochę świeżego języka. Po czwarte... po czwarte zasługuje na szczególne potraktowanie.
Kiedy oglądamy serial, szybko przywiązujemy się do głównego bohatera. Jesteśmy zainteresowani jego perypetiami i zawsze czekamy niecierpliwie, by zobaczyć, w jaką teraz sytuację wpakują go scenarzyści. Z głównym bohaterem bardzo szybko się "zaprzyjaźnimy", co oznacza, że opanujemy jego zachowania i idiosynkrazje. Jeśli będziemy się identyfikować z nim, wówczas łatwiej przyswoimy pewne jego zachowania czy sformułowania (najczęściej nieświadomie). Seriale budowane są na dwa sposoby: pewien schemat powtarza się w każdym odcinku (np. w "House, MD"), lub pewna sytuacja jest systematycznie rozwijana przez cały sezon (np. w "Prison Break"). Jeśli oglądamy serial w rodzaju "House, MD", wówczas wiemy z grubsza, co przydarzy się w odcinku. Jest to dla nas bardzo dobre, ponieważ najłatwiej uczyć się rzeczy... które już znamy. Możemy powtarzać pewne kwestie, czy wielokrotnie obserwować te same zachowania, co sprzyja zapamiętaniu ich. Z kolei, fani seriali w rodzaju "Prison Break" są w tej dobrej sytuacji, że ich zainteresowanie jest ciągle podsycane. Oczywiście scenarzyści dbają, aby streścić fabułę poprzednich odcinków, więc liniowość scenariusza nie będzie nam przeszkadzać.
Jak uczyć się języka angielskiego z wykorzystaniem seriali? Jeśli nasz angielski nie jest na zbyt wysokim poziomie, najlepiej zastosować przytoczoną powyżej zasadę: "Najlepiej uczymy się tego, co już znamy". Jeśli obejrzeliśmy jakiś serial po polsku i podobał się nam, możemy go obejrzeć jeszcze raz po angielsku. Znamy już fabułę, więc łatwiej będzie się nam skoncentrować na języku. Jeśli nasz angielski jest na wyższym poziomie, możemy się pokusić o oglądanie serialu bezpośrednio po angielsku. Pojawia się tu natychmiast kwestia – z napisami polskimi? z napisami angielskimi? a może w ogóle bez napisów? Wszystko zależy od naszej determinacji: jeśli polska proteza jest nam potrzebna, korzystajemy z niej. Ale nigdy, przenigdy nie korzystajmy z opcji "polski lektor", gdyż oglądanie serialu czy filmu oznaczać będzie stratę czasu. Z własnego doświadczenia wiem, że włączenie napisów angielskich skutkuje u mnie natychmiastowym spadkiem rozumienia słowa mówionego. Nie jestem pewny, czy działa tu zwykłe lenistwo (po co mam słuchać, skoro mogę czytać?), czy być może mam problemy z podzielnością uwagi. Może ktoś z Czytelników potrafił wyjaśnić ten mechanizm.
Sam ograniczam się tylko do oglądania serialu, może niekiedy sprawdzę ciekawsze słówko lub będę starał się zapamiętać smakowitsze wyrażenia. Przeważnie jednak łykam papkę językową i staram się "nasiąkać" zachowaniami językowymi. Oczywiście, można pójść dalej. W sieci dostępne są listy dialogowe do seriali, więc nie jest problemem przerobienie chociażby słownictwa z wybranego epizodu czy sezonu (przyznaję, że nie mogę sobie jednak wyobrazić osoby, która ręcznie zrobi fiszki do całości "Friends...). Nasza strategia pracy z serialem więc zależy od naszej osobowości, celu i poziomu zaawansowania.
Oczywiście nie spuszczam tutaj filmów pełnometrażowych do kibla (pardon my French). Filmy pełnometrażowe również warto systematycznie oglądać, gdyż stanowią one niezły sprawdzian naszych umiejętności językowych. Pamiętajmy tylko o jednym: nigdy, przenigdy nie klikać w opcję "polski lektor".
Na koniec pozwolę sobie na rekomendację kilku seriali i mam nadzieję, że w komentarzach Czytelnicy podadzą swoje typy:
Robin of Sherwood – trzy sezony przygód Robin Hooda, kultowy serial wyprodukowany przez brytyjskie ITV, pełen magii i niesamowitego klimatu. Wspaniała muzyka zespołu Clannad. Oglądałem go jako nastolatek w telewizji, łyknąłem jak cukierek jeszcze raz w ostatnie wakacje
http://en.wikipedia.org/wiki/Robin_of_Sherwood
Lucky Louie – niestety zrealizowano tylko jeden sezon tej amerykańskiej komedii, która pokazuje życie codzienne tytułowego Louie, jego żony Kim i córeczki Lucy. Jeśli ktoś lubi szyderczy humor, pełen jadu i okrutnie celnych obserwacji, serial jest dla niego. Próbki proszę sobie wyszukać na Youtube. Ja obejrzałem całość za jednym zamachem.
http://en.wikipedia.org/wiki/Lucky_Louie
Jericho – serial poświęcony zgładzie atomowej w USA, który w odróżnieniu od większości amerykańskich seriali szanuje inteligencję widza. Świetnie zbudowane postacie, zamotana fabuła, zdrowa dawka emocji. Niestety zrealizowano tylko jeden sezon i kawałek :(
http://en.wikipedia.org/wiki/Jericho_(TV_series)
Prime Suspect – fenomenalny serial produkcji brytyjskiej ITV, poświęcony śledztwom prowadzonym przez DCI Jane Tennison. Na mojej liście to prawdziwy pożeracz czasu, ponieważ liczy sobie siedem sezonów, które łacznie trwają 1488 minut. Główną rolę gra Helen Mirren, co samo w sobie powinno stanowić wystarczający powód do obejrzenia tego serialu. Epizody trwają od półtorej do ponad trzech godzin (tak! jednym ciągiem), ale ogląda się je na jednym oddechu. Serial jest bardzo realistyczny, oferuje prawdziwą panoramę społeczeństwa brytyjskiego, ale uprzedzam: w każdym epizodzie znajdują się sceny, które mogą odesłać do łazienki osoby o słabszych żołądkach.
thttp://en.wikipedia.org/wiki/Prime_Suspec
P.S. 1 W kwestii żargonu – pamiętajmy, że odcinek serialu określa się obecnie mianem "epizodu" ;)
P.S. 2 Wrzuciłem sobie listy dialogowe kilku pozycji w edytor tekstu. Nie czyściłem plików z kodów sterujących, ale wyniki mówią same za siebie:
The Bourne Identity, czas trwania 114 min, 9,104 wyrazy. W przeliczeniu na minutę – 79 wyrazów.
The Queen, czas trwania 98 min, 19,927 wyrazów. W przeliczeniu na minutę – 203 wyrazy.
Prime Suspect 1, czas trwania 200 min, 46,383 wyrazy. W przeliczeniu na minutę – 232 wyrazy.
Języka angielskiego uczę się od dwunastego roku życia. Z początku była to nauka świadoma, która polegała na przyswajaniu regułek, rozwiązywaniu ćwiczeń, tłumaczeniu zdań i wbijaniu sobie do głowy setek słówek z własnoręcznie sporządzonych słowniczków. Nie był to mój świadomy wybór – po prostu taki styl nauki narzucił mi mój Nauczyciel. Po części winę za taki stan rzeczy ponosił brak materiałów. W domu było kilka książek do angielskiego, cudem wyrwanych "spod lady". Mieliśmy także kilka pocketbooków, które Nauczyciel przywiózł z podróży służbowych do Wielkiej Brytanii. Nieśmiertelny "Stanisławski" był jedynym słownikiem, z jakiego korzystałem przez osiem lat. Nie pomagała nawet telewizja, ponieważ wszystko zagłuszał lektor.
Pewnym wytchnieniem było kino. Bilety były śmiesznie tanie, za pierwsze udzielone w życiu korepetycje mogłem sobie kupić kilkanaście. Chodziłem więc po kilkanaście razy na kolejne części "Gwiezdnych Wojen", "ET" i co tam jeszcze popadło. Filmy puszczane w kinie z napisami były inne, odmienne. Nagle znikał ten cholerny głos, który odfiltrowywał magię i zaczynało się autentyczne, nieskażone widowisko. Od zapuszkowanego, świszczącego głosu Vadera przechodziły ciary na plecach, a wypowiedziane niezgrabnie "ET phone home" sprawiło, że ryczałem jak bóbr. Niezły obciach, kiedy się jest piętnastoletnim chłopakiem...
Im dłużej uczę się języka angielskiego, tym więcej uczę się go w sposób nieświadomy. Nie zadaję sobie trudu systematycznego uczenia się słówek czy gramatyki – przeważnie wystarczy mi to, co powtórzę lub zapamiętam prowadząc zajęcia. Obecnie raczej staram się stwarzać sytuacje, kiedy słowa, zwroty czy zdania będą mogły się same "przykleić" do mojej pamięci. W tym celu czytam książki i oglądam filmy. I na tych ostatnich skupimy się tu dzisiaj.
Filmy są doskonałym środkiem do zapewnienia papki językowej, którą nasz mózg będzie ciamkał i przyswajał. Nieprzypadkowo używam tutaj wyrazu "papka", gdyż wpierw scenarzyści filmowi poddają język specjalnej obróbce, a następnie aktorzy podają kwestie w odpowiedni sposób. Nie będę się tutaj zgłębiał w znaczenie słów "specjalnej" oraz "odpowiedni", ale proszę obejrzeć domowe nagranie z rodzinnych imienin, a potem podobną scenę w jakimś filmie, a różnica stanie się oczywista. Ważne jest to, że film podaje nam pewien określony zasób słownictwa i gramatyki z przymocowanym kontekstem wizualnym. Kwestie aktorów słyszymy, co jest niezwykle ważne jeśli chodzi o naukę wymowy i intonacji. Jeśli korzystamy z odtwarzacza DVD lub playera w naszym komputerze, możemy też włączyć sobie ścieżkę dialogową w formie napisów angielskich lub polskich.
Język angielski możemy przyswajać z filmów pełnometrażowych, czyli tzw. feature films. Możemy też oglądać różnego rodzaju "talk shows", występy komediowe czy też filmy dokumentalne. Uważam jednak, że to właśnie seriale stanowią lepsze źródło "papki" językowej (i nie tylko). Dlaczego tak?
Film pełnometrażowy – zakładamy tu, że będziemy oglądać zwykły film pokroju dramatu społecznego czy thriller – ma kilka podstawowych wad. Po pierwsze, jeśli decydujemy się na oglądanie nieznanego nam filmu, ryzykujemy, że po prostu... niewiele będą mówić! Oglądanie dwugodzinnego filmu, w którym padnie kilkanaście czy kilkadziesiąt zdań to oczywiście słaby "posiłek" dla naszego aparatu językowego. Po drugie, jeśli oglądamy film po raz pierwszy czy drugi, słabo znamy bohaterów. Możemy ich oglądać na ekranie tylko przez 1,5h do 2,5h, gdyż tyle trwa przeciętny film pełnometrażowy. Po trzecie, bardzo często takie filmy prezentują problematykę wydumaną czy urojoną, co oznacza, że przyswojone słownictwo niezbyt często przyda się nam w życiu codziennym. Czwarta wada jest być może najcięższego kalibru – mało kto ma ochotę oglądać film pełnometrażowy kilka lub kilkanaście razy, choć oczywiście jestem świadom istnienia fanatyków.
W odróżnieniu od filmów pełnometrażowych, seriale są w znacznej mierze pozbawione tych wad. Przede wszystkim typowy serial obyczajowy oparty jest na gadaniu! Papka językowa leci od samego początku do samiuśkiego końca każdego odcinka. Po drugie, po obejrzeniu czterech odcinków serialu (cztery półgodzinne odcinki równają się dwugodzinnemu filmowi pełnometrażowemu) znamy już głównego bohatera i wiemy, czego się w serialu spodziewać. Po trzecie, jeśli zdecydowaliśmy się na współczesny serial obyczajowy, przeważnie będzie on mocno osadzony w realiach danego kraju, więc mamy szansę przyjrzeć się codziennym zwyczajom i zachowaniom, oraz podłapać trochę świeżego języka. Po czwarte... po czwarte zasługuje na szczególne potraktowanie.
Kiedy oglądamy serial, szybko przywiązujemy się do głównego bohatera. Jesteśmy zainteresowani jego perypetiami i zawsze czekamy niecierpliwie, by zobaczyć, w jaką teraz sytuację wpakują go scenarzyści. Z głównym bohaterem bardzo szybko się "zaprzyjaźnimy", co oznacza, że opanujemy jego zachowania i idiosynkrazje. Jeśli będziemy się identyfikować z nim, wówczas łatwiej przyswoimy pewne jego zachowania czy sformułowania (najczęściej nieświadomie). Seriale budowane są na dwa sposoby: pewien schemat powtarza się w każdym odcinku (np. w "House, MD"), lub pewna sytuacja jest systematycznie rozwijana przez cały sezon (np. w "Prison Break"). Jeśli oglądamy serial w rodzaju "House, MD", wówczas wiemy z grubsza, co przydarzy się w odcinku. Jest to dla nas bardzo dobre, ponieważ najłatwiej uczyć się rzeczy... które już znamy. Możemy powtarzać pewne kwestie, czy wielokrotnie obserwować te same zachowania, co sprzyja zapamiętaniu ich. Z kolei, fani seriali w rodzaju "Prison Break" są w tej dobrej sytuacji, że ich zainteresowanie jest ciągle podsycane. Oczywiście scenarzyści dbają, aby streścić fabułę poprzednich odcinków, więc liniowość scenariusza nie będzie nam przeszkadzać.
Jak uczyć się języka angielskiego z wykorzystaniem seriali? Jeśli nasz angielski nie jest na zbyt wysokim poziomie, najlepiej zastosować przytoczoną powyżej zasadę: "Najlepiej uczymy się tego, co już znamy". Jeśli obejrzeliśmy jakiś serial po polsku i podobał się nam, możemy go obejrzeć jeszcze raz po angielsku. Znamy już fabułę, więc łatwiej będzie się nam skoncentrować na języku. Jeśli nasz angielski jest na wyższym poziomie, możemy się pokusić o oglądanie serialu bezpośrednio po angielsku. Pojawia się tu natychmiast kwestia – z napisami polskimi? z napisami angielskimi? a może w ogóle bez napisów? Wszystko zależy od naszej determinacji: jeśli polska proteza jest nam potrzebna, korzystajemy z niej. Ale nigdy, przenigdy nie korzystajmy z opcji "polski lektor", gdyż oglądanie serialu czy filmu oznaczać będzie stratę czasu. Z własnego doświadczenia wiem, że włączenie napisów angielskich skutkuje u mnie natychmiastowym spadkiem rozumienia słowa mówionego. Nie jestem pewny, czy działa tu zwykłe lenistwo (po co mam słuchać, skoro mogę czytać?), czy być może mam problemy z podzielnością uwagi. Może ktoś z Czytelników potrafił wyjaśnić ten mechanizm.
Sam ograniczam się tylko do oglądania serialu, może niekiedy sprawdzę ciekawsze słówko lub będę starał się zapamiętać smakowitsze wyrażenia. Przeważnie jednak łykam papkę językową i staram się "nasiąkać" zachowaniami językowymi. Oczywiście, można pójść dalej. W sieci dostępne są listy dialogowe do seriali, więc nie jest problemem przerobienie chociażby słownictwa z wybranego epizodu czy sezonu (przyznaję, że nie mogę sobie jednak wyobrazić osoby, która ręcznie zrobi fiszki do całości "Friends...). Nasza strategia pracy z serialem więc zależy od naszej osobowości, celu i poziomu zaawansowania.
Oczywiście nie spuszczam tutaj filmów pełnometrażowych do kibla (pardon my French). Filmy pełnometrażowe również warto systematycznie oglądać, gdyż stanowią one niezły sprawdzian naszych umiejętności językowych. Pamiętajmy tylko o jednym: nigdy, przenigdy nie klikać w opcję "polski lektor".
Na koniec pozwolę sobie na rekomendację kilku seriali i mam nadzieję, że w komentarzach Czytelnicy podadzą swoje typy:
Robin of Sherwood – trzy sezony przygód Robin Hooda, kultowy serial wyprodukowany przez brytyjskie ITV, pełen magii i niesamowitego klimatu. Wspaniała muzyka zespołu Clannad. Oglądałem go jako nastolatek w telewizji, łyknąłem jak cukierek jeszcze raz w ostatnie wakacje
http://en.wikipedia.org/wiki/Robin_of_Sherwood
Lucky Louie – niestety zrealizowano tylko jeden sezon tej amerykańskiej komedii, która pokazuje życie codzienne tytułowego Louie, jego żony Kim i córeczki Lucy. Jeśli ktoś lubi szyderczy humor, pełen jadu i okrutnie celnych obserwacji, serial jest dla niego. Próbki proszę sobie wyszukać na Youtube. Ja obejrzałem całość za jednym zamachem.
http://en.wikipedia.org/wiki/Lucky_Louie
Jericho – serial poświęcony zgładzie atomowej w USA, który w odróżnieniu od większości amerykańskich seriali szanuje inteligencję widza. Świetnie zbudowane postacie, zamotana fabuła, zdrowa dawka emocji. Niestety zrealizowano tylko jeden sezon i kawałek :(
http://en.wikipedia.org/wiki/Jericho_(TV_series)
Prime Suspect – fenomenalny serial produkcji brytyjskiej ITV, poświęcony śledztwom prowadzonym przez DCI Jane Tennison. Na mojej liście to prawdziwy pożeracz czasu, ponieważ liczy sobie siedem sezonów, które łacznie trwają 1488 minut. Główną rolę gra Helen Mirren, co samo w sobie powinno stanowić wystarczający powód do obejrzenia tego serialu. Epizody trwają od półtorej do ponad trzech godzin (tak! jednym ciągiem), ale ogląda się je na jednym oddechu. Serial jest bardzo realistyczny, oferuje prawdziwą panoramę społeczeństwa brytyjskiego, ale uprzedzam: w każdym epizodzie znajdują się sceny, które mogą odesłać do łazienki osoby o słabszych żołądkach.
thttp://en.wikipedia.org/wiki/Prime_Suspec
P.S. 1 W kwestii żargonu – pamiętajmy, że odcinek serialu określa się obecnie mianem "epizodu" ;)
P.S. 2 Wrzuciłem sobie listy dialogowe kilku pozycji w edytor tekstu. Nie czyściłem plików z kodów sterujących, ale wyniki mówią same za siebie:
The Bourne Identity, czas trwania 114 min, 9,104 wyrazy. W przeliczeniu na minutę – 79 wyrazów.
The Queen, czas trwania 98 min, 19,927 wyrazów. W przeliczeniu na minutę – 203 wyrazy.
Prime Suspect 1, czas trwania 200 min, 46,383 wyrazy. W przeliczeniu na minutę – 232 wyrazy.
Etykiety:
angielski,
film,
filmy,
język angielski,
nauka
Subskrybuj:
Posty (Atom)