poniedziałek, 11 stycznia 2010

Zdarzenia magiczne

Zwykle nauka języka obcego to dłubanina, która składa się rytuałów i rytualików. Sama w sobie taka dłubanina jest niezbędna, gdyż nasza głowa musi być ustawicznie atakowana odpowiednio skonfigurowanym strumieniem angielszczyzny. Choć ta dłubanina jest żmudna i czasochłonna, dla mnie jest ona niezmiennie przyjemna. Wlewanie w siebie setek wyrazów, wydłubywanie zwrotów z kolejnych książek, czy rozwiązywanie ćwiczeń gramatycznych jest tak samo dobre i pożyteczne, jak jedzenie śniadania, czy branie codziennej kąpieli. Na pewnym etapie przyswajania angielszczyzny to są czynności odruchowe i przezroczyste dla mózgu. Niekiedy jednak przytrafia się w nauce chwila magiczna, kiedy napotykamy "coś".

Najprościej byłoby napisać, że owo "coś" odmienia radykalnie nasz sposób patrzenia na język angielski. Może to być zdarzenie rozciągnięte w czasie na wiele miesięcy, ale również króciutkie, kilkusekundowe chwilki mają moc przekształcenia nas w kogoś zupełnie innego. O kilku takich chwilach magicznych w moim życiu będzie poniżej.

Kiedy miałem jakieś piętnaście lat, pod koniec siódmej klasy szkoły podstawowej albo na początku ósmej, sięgnąłem na półkę po "Alien" – beletryzację filmu Ridleya Scotta – i postanowiłem całą książkę przetłumaczyć. Nie przyświecały mi żadne cele w rodzaju: "A teraz nauczę się miliona słówek" albo "To pierwszy krok do zostania tłumaczem książek". Moja chęć przetłumaczenia tej książki wypływała z czysto egoistycznego powodu – skoro nie wolno mi było obejrzeć filmu w kinie, to przynajmniej z książki mogłem się dowiedzieć, co takiego strasznego grasowało w kosmosie i chciało spenetrować Ripley. Czytać książki fantastyczne lubiłem, angielski znałem, więc uznałem, że jakoś po kawałku tę książkę zmęczę. Znalazłem więc zeszyt w kratkę (nie znosiłem zeszytów w linię i gładkich), sięgnąłem po nieśmiertelny słownik Stanisławskiego i zacząłem tłumaczyć.

Tłumaczenie "Alien" trwało rok. Jak dziś pamiętam swoją wściekłość i rozdrażnienie, kiedy zmordowałem pierwszy akapit. Zmęczyłem się, ponieważ musiałem wydłubać ze słownika prawie wszystkie wyrazy poza zaimkami osobowymi, a trwało to ponad godzinę. Następnie każde zdanie układałem sobie w głowie i już gotowe wpisywałem do zeszytu. Do przetłumaczonych partii nie wracałem, tylko codziennie męczyłem z zajadłością i uporem kolejny akapit albo dwa. Przez rok zapełniłem w ten sposób pięć czy sześć zeszytów, a kiedy skończyłem tłumaczenie, uznałem, że "Alien" powinien zyskać godną oprawę. Ponieważ mieliśmy w domu maszynę do pisania, w kilka miesięcy przepisałem ładnie swój przekład pukając w klawisze dwoma paluszkami. Biorąc pod uwagę papierowe ściany znajdujące się w blokach stawianych za "późnego Gierka", należy się trochę współczucia i szacunku dla sąsiadów, którzy to pukanie musieli znosić. Zachęcony swoim translatorskim sukcesem, rozbestwiłem się i chciałem to samo zrobić z powieścią "Stranger in a Strange Land" autorstwa Roberta Heinleina, ale poddałem się po kilkunastu stronach, gdyż pozycja ta miała chyba trzykrotnie większą objętość niż "Alien", a na dodatek liceum, które właśnie rozpocząłem, wgniotło mnie w błoto i zaczęło sobie po mnie deptać i skakać. Z tej przyczyny wzmiankowaną wyżej pozycję tylko przeczytałem.

Po trzech latach przyszedł kolejny przełom. Moja pierwsza próba dostania się na filologię angielską w Krakowie zakończyła się spektakularnym niepowodzeniem, co specjalnym zaskoczeniem dla mnie nie było, gdyż na egzaminie wstępnym odpadało regularnie ponad 90% kandydatów. Ponieważ wojskowa komisja lekarska po zważeniu mnie i obejrzeniu moich rozwartych pośladków przyznała mi kategorię A2, zawisła nade mną groźba odbycia zasadniczej służby wojskowej. Z jednej strony, nie mieściło mi się w głowie, że będę przez dwa lata egzystował na drugim końcu Polski. Z drugiej strony, duma nie pozwalała mi zapisać się do szkoły policealnej byleczego. Uratował mnie przypadek. W Bielsku-Białej otwierano prywatną uczelnię wyższą, na ktorej miała także zostać utworzona filologia angielska. Odbyłem rozmowę kwalifikacyjną, zostałem przyjęty, a oprócz tego zaoferowano mi zostanie asystentem wykładowcy. Wojsko polskie mogło mnie w pośladki pocałować. Ale samo magiczne zdarzenie miało miejsce później.

Uczelnia zatrudniała kilku Amerykanów, którzy przyjechali do Polski na prywatne kontrakty, albo jako woluntariusze Korpusu Pokoju. Stanowili oni niewątpliwie element egzotyczny, ale najciekawsze zajęcia serwowała nam lektorka Polka, która prowadziła całą grupę przedmiotów z Praktycznej Nauki Języka Angielskiego. Ona właśnie przynosiła na zajęcia książkę autorstwa BJ Thomasa o tytule "Advanced Vocabulary and Idiom", a ja zawsze przeżywałem lingwistyczny orgazm widząc tę czerwoną książeczkę. Proszę pamiętać, że moja edukacja z angielskiego opierała się głównie na ramotach Smólskiej-Zawadzkiej oraz Martona, więc "Czerwony BJ Thomas" stanowił prawdziwe objawienie. Uzależnił mnie błyskawicznie jak morfina, a ponieważ zawsze lubiłem mieć własne książki, sprowadziłem tę pozycję poprzez zaprzyjaźnionego melomana z USA, a następnie wdrożyłem w życie zwyczajowy rytuał, tj. przeryłem się jak buldożer przez wszystkie smakowite słówka ze słownikiem w garści i rozwiązałem wszystkie ćwiczenia. Książkę pana BJ Thomasa kocham zresztą do dziś, a przez moje ręce przeszły już trzy egzemplarze.

Magiczne zdarzenie numer trzy nie było tak odlegle od kontaktu z BJ Thomasem. Moje "parcie na Ujot" było ogromne, ale niechęć do uczenia się języka polskiego na egzamin była równie wielka. Uznałem więc, że prościej będzie się dostać do NKJO UJ, gdyż tam obowiązywał wyłącznie egzamin z języka angielskiego. Tym razem poszło gładko, a na pierwszym roku przeżyłem kontakt z fonetyką i podręcznikiem Mimi Ponsonby "How Now Brown Cow". Moja wymowa musiała wtedy stanowić dość interesujący fenomen: znałem doskonale wymowę poszczególnych słów, nie miałem bladego pojęcia o tzw. "connected speech", a wszystko było podlane amerykańskim nalotem, który osadził się w ciągu roku spędzonego na bielskiej uczelni. Cały rok trwało odkręcanie moich skrzywień i szlifowanie pierwszych fasetek starannej wymowy. Mieliśmy do dyspozycji prastare laboratorium językowe, które pamiętało chyba czasy bitwy pod Grunwaldem. W laboratorium znajdowały się kabinki, a w nich tkwiły magnetofony, w których z kolei tkwiły nasze kasety do nagrywania wymowy. Pani-Od-Fonetyki wyjaśniała nam najpierw materiał, ćwiczyła materiał ze skryptu, a potem ruszała rozrywka nagraniowa. Puszczaliśmy sobie w koło macieju te dialogi z "How Now Brown Cow", i płakaliśmy, usiłując się wpasować w pauzy. Pamiętam doskonale frustrację kilku pierwszych miesięcy, kiedy zmieszczenie się między dwoma kwestiami wypowiadanymi przez lektora przypominało upychanie hipopotama w Fiacie 126p. Lecz nagle spłynęło na mnie fonetyczne objawienie i – szast-prast! – zacząłem słyszeć melodię angielskiego i zacząłem ją imitować. Upychanie się pomiędzy kwestie lektora przestało stanowić problem.

Czwartego magicznego zdarzenia nie mogę dokładnie zlokalizować w czasie, ale miało ono miejsce chyba na pierwszym roku studiów (nie pytajcie, czy jeszcze bielskich, czy już krakowskich). Wziąłem do ręki w bielskiej księgarni językowej "Oxford Advanced Learner's Dictionary" (OALD), przekartkowałem i dosłownie po moich rękach przeszedł prąd. Tyle niesamowitych słówek! Z idiomami! Z przykładami! Słownik natychmiast kupiłem i zacząłem z nim spać, jadać i niemalże do toalety chodzić. Pomagał tutaj fakt, że na anglistyce ujotowskiej wyznawano świętą zasadę "żadnego wyjaśniania słówek po polsku", co przekładało się na naukę definicji wyrazów po angielsku. A spróbowalibyście zapytać ticzera od Praktycznej Nauki Języka Angielskiego, co dany wyraz znaczy po polsku... Oj, działo się wtedy, działo. OALD nadawał się akuratnie do tego, by przyswajać z niego angielskie wyjaśnienia i przykłady, a ja na wiele lat stałem się fanatykiem słowników monojęzycznych. Korzystałem z tego słownika codziennie przez sześć, czy siedem lat, aż przybrał on formę stosiku luźnych kartek. Obecnie posiadam nowsze wydanie w twardej oprawie, ale już mu grzbiecik zdążył odpaść.

A Wy? Jakie są Wasze magiczne momenty związane z nauką języka angielskiego?


P.S. 1 Pragnę oświadczyć, że nieuświadczalność "How Now Brown Cow" w regularnej sprzedaży to czyste draństwo. Ktoś się powinien smażyć w piekle za brak wznowień tej książki...

P.S. 2 Obecnie "akapit" określa się już mianem "paragrafu", ale nie chcę drażnić purystów ;)

niedziela, 3 stycznia 2010

Sposoby nauki języka angielskiego cz. 1 Filmujemy

For V., who loves watching


Języka angielskiego uczę się od dwunastego roku życia. Z początku była to nauka świadoma, która polegała na przyswajaniu regułek, rozwiązywaniu ćwiczeń, tłumaczeniu zdań i wbijaniu sobie do głowy setek słówek z własnoręcznie sporządzonych słowniczków. Nie był to mój świadomy wybór – po prostu taki styl nauki narzucił mi mój Nauczyciel. Po części winę za taki stan rzeczy ponosił brak materiałów. W domu było kilka książek do angielskiego, cudem wyrwanych "spod lady". Mieliśmy także kilka pocketbooków, które Nauczyciel przywiózł z podróży służbowych do Wielkiej Brytanii. Nieśmiertelny "Stanisławski" był jedynym słownikiem, z jakiego korzystałem przez osiem lat. Nie pomagała nawet telewizja, ponieważ wszystko zagłuszał lektor.

Pewnym wytchnieniem było kino. Bilety były śmiesznie tanie, za pierwsze udzielone w życiu korepetycje mogłem sobie kupić kilkanaście. Chodziłem więc po kilkanaście razy na kolejne części "Gwiezdnych Wojen", "ET" i co tam jeszcze popadło. Filmy puszczane w kinie z napisami były inne, odmienne. Nagle znikał ten cholerny głos, który odfiltrowywał magię i zaczynało się autentyczne, nieskażone widowisko. Od zapuszkowanego, świszczącego głosu Vadera przechodziły ciary na plecach, a wypowiedziane niezgrabnie "ET phone home" sprawiło, że ryczałem jak bóbr. Niezły obciach, kiedy się jest piętnastoletnim chłopakiem...

Im dłużej uczę się języka angielskiego, tym więcej uczę się go w sposób nieświadomy. Nie zadaję sobie trudu systematycznego uczenia się słówek czy gramatyki – przeważnie wystarczy mi to, co powtórzę lub zapamiętam prowadząc zajęcia. Obecnie raczej staram się stwarzać sytuacje, kiedy słowa, zwroty czy zdania będą mogły się same "przykleić" do mojej pamięci. W tym celu czytam książki i oglądam filmy. I na tych ostatnich skupimy się tu dzisiaj.

Filmy są doskonałym środkiem do zapewnienia papki językowej, którą nasz mózg będzie ciamkał i przyswajał. Nieprzypadkowo używam tutaj wyrazu "papka", gdyż wpierw scenarzyści filmowi poddają język specjalnej obróbce, a następnie aktorzy podają kwestie w odpowiedni sposób. Nie będę się tutaj zgłębiał w znaczenie słów "specjalnej" oraz "odpowiedni", ale proszę obejrzeć domowe nagranie z rodzinnych imienin, a potem podobną scenę w jakimś filmie, a różnica stanie się oczywista. Ważne jest to, że film podaje nam pewien określony zasób słownictwa i gramatyki z przymocowanym kontekstem wizualnym. Kwestie aktorów słyszymy, co jest niezwykle ważne jeśli chodzi o naukę wymowy i intonacji. Jeśli korzystamy z odtwarzacza DVD lub playera w naszym komputerze, możemy też włączyć sobie ścieżkę dialogową w formie napisów angielskich lub polskich.

Język angielski możemy przyswajać z filmów pełnometrażowych, czyli tzw. feature films. Możemy też oglądać różnego rodzaju "talk shows", występy komediowe czy też filmy dokumentalne. Uważam jednak, że to właśnie seriale stanowią lepsze źródło "papki" językowej (i nie tylko). Dlaczego tak?

Film pełnometrażowy – zakładamy tu, że będziemy oglądać zwykły film pokroju dramatu społecznego czy thriller – ma kilka podstawowych wad. Po pierwsze, jeśli decydujemy się na oglądanie nieznanego nam filmu, ryzykujemy, że po prostu... niewiele będą mówić! Oglądanie dwugodzinnego filmu, w którym padnie kilkanaście czy kilkadziesiąt zdań to oczywiście słaby "posiłek" dla naszego aparatu językowego. Po drugie, jeśli oglądamy film po raz pierwszy czy drugi, słabo znamy bohaterów. Możemy ich oglądać na ekranie tylko przez 1,5h do 2,5h, gdyż tyle trwa przeciętny film pełnometrażowy. Po trzecie, bardzo często takie filmy prezentują problematykę wydumaną czy urojoną, co oznacza, że przyswojone słownictwo niezbyt często przyda się nam w życiu codziennym. Czwarta wada jest być może najcięższego kalibru – mało kto ma ochotę oglądać film pełnometrażowy kilka lub kilkanaście razy, choć oczywiście jestem świadom istnienia fanatyków.

W odróżnieniu od filmów pełnometrażowych, seriale są w znacznej mierze pozbawione tych wad. Przede wszystkim typowy serial obyczajowy oparty jest na gadaniu! Papka językowa leci od samego początku do samiuśkiego końca każdego odcinka. Po drugie, po obejrzeniu czterech odcinków serialu (cztery półgodzinne odcinki równają się dwugodzinnemu filmowi pełnometrażowemu) znamy już głównego bohatera i wiemy, czego się w serialu spodziewać. Po trzecie, jeśli zdecydowaliśmy się na współczesny serial obyczajowy, przeważnie będzie on mocno osadzony w realiach danego kraju, więc mamy szansę przyjrzeć się codziennym zwyczajom i zachowaniom, oraz podłapać trochę świeżego języka. Po czwarte... po czwarte zasługuje na szczególne potraktowanie.

Kiedy oglądamy serial, szybko przywiązujemy się do głównego bohatera. Jesteśmy zainteresowani jego perypetiami i zawsze czekamy niecierpliwie, by zobaczyć, w jaką teraz sytuację wpakują go scenarzyści. Z głównym bohaterem bardzo szybko się "zaprzyjaźnimy", co oznacza, że opanujemy jego zachowania i idiosynkrazje. Jeśli będziemy się identyfikować z nim, wówczas łatwiej przyswoimy pewne jego zachowania czy sformułowania (najczęściej nieświadomie). Seriale budowane są na dwa sposoby: pewien schemat powtarza się w każdym odcinku (np. w "House, MD"), lub pewna sytuacja jest systematycznie rozwijana przez cały sezon (np. w "Prison Break"). Jeśli oglądamy serial w rodzaju "House, MD", wówczas wiemy z grubsza, co przydarzy się w odcinku. Jest to dla nas bardzo dobre, ponieważ najłatwiej uczyć się rzeczy... które już znamy. Możemy powtarzać pewne kwestie, czy wielokrotnie obserwować te same zachowania, co sprzyja zapamiętaniu ich. Z kolei, fani seriali w rodzaju "Prison Break" są w tej dobrej sytuacji, że ich zainteresowanie jest ciągle podsycane. Oczywiście scenarzyści dbają, aby streścić fabułę poprzednich odcinków, więc liniowość scenariusza nie będzie nam przeszkadzać.

Jak uczyć się języka angielskiego z wykorzystaniem seriali? Jeśli nasz angielski nie jest na zbyt wysokim poziomie, najlepiej zastosować przytoczoną powyżej zasadę: "Najlepiej uczymy się tego, co już znamy". Jeśli obejrzeliśmy jakiś serial po polsku i podobał się nam, możemy go obejrzeć jeszcze raz po angielsku. Znamy już fabułę, więc łatwiej będzie się nam skoncentrować na języku. Jeśli nasz angielski jest na wyższym poziomie, możemy się pokusić o oglądanie serialu bezpośrednio po angielsku. Pojawia się tu natychmiast kwestia – z napisami polskimi? z napisami angielskimi? a może w ogóle bez napisów? Wszystko zależy od naszej determinacji: jeśli polska proteza jest nam potrzebna, korzystajemy z niej. Ale nigdy, przenigdy nie korzystajmy z opcji "polski lektor", gdyż oglądanie serialu czy filmu oznaczać będzie stratę czasu. Z własnego doświadczenia wiem, że włączenie napisów angielskich skutkuje u mnie natychmiastowym spadkiem rozumienia słowa mówionego. Nie jestem pewny, czy działa tu zwykłe lenistwo (po co mam słuchać, skoro mogę czytać?), czy być może mam problemy z podzielnością uwagi. Może ktoś z Czytelników potrafił wyjaśnić ten mechanizm.

Sam ograniczam się tylko do oglądania serialu, może niekiedy sprawdzę ciekawsze słówko lub będę starał się zapamiętać smakowitsze wyrażenia. Przeważnie jednak łykam papkę językową i staram się "nasiąkać" zachowaniami językowymi. Oczywiście, można pójść dalej. W sieci dostępne są listy dialogowe do seriali, więc nie jest problemem przerobienie chociażby słownictwa z wybranego epizodu czy sezonu (przyznaję, że nie mogę sobie jednak wyobrazić osoby, która ręcznie zrobi fiszki do całości "Friends...). Nasza strategia pracy z serialem więc zależy od naszej osobowości, celu i poziomu zaawansowania.

Oczywiście nie spuszczam tutaj filmów pełnometrażowych do kibla (pardon my French). Filmy pełnometrażowe również warto systematycznie oglądać, gdyż stanowią one niezły sprawdzian naszych umiejętności językowych. Pamiętajmy tylko o jednym: nigdy, przenigdy nie klikać w opcję "polski lektor".

Na koniec pozwolę sobie na rekomendację kilku seriali i mam nadzieję, że w komentarzach Czytelnicy podadzą swoje typy:

Robin of Sherwood – trzy sezony przygód Robin Hooda, kultowy serial wyprodukowany przez brytyjskie ITV, pełen magii i niesamowitego klimatu. Wspaniała muzyka zespołu Clannad. Oglądałem go jako nastolatek w telewizji, łyknąłem jak cukierek jeszcze raz w ostatnie wakacje
http://en.wikipedia.org/wiki/Robin_of_Sherwood

Lucky Louie – niestety zrealizowano tylko jeden sezon tej amerykańskiej komedii, która pokazuje życie codzienne tytułowego Louie, jego żony Kim i córeczki Lucy. Jeśli ktoś lubi szyderczy humor, pełen jadu i okrutnie celnych obserwacji, serial jest dla niego. Próbki proszę sobie wyszukać na Youtube. Ja obejrzałem całość za jednym zamachem.
http://en.wikipedia.org/wiki/Lucky_Louie

Jericho – serial poświęcony zgładzie atomowej w USA, który w odróżnieniu od większości amerykańskich seriali szanuje inteligencję widza. Świetnie zbudowane postacie, zamotana fabuła, zdrowa dawka emocji. Niestety zrealizowano tylko jeden sezon i kawałek :(
http://en.wikipedia.org/wiki/Jericho_(TV_series)

Prime Suspect – fenomenalny serial produkcji brytyjskiej ITV, poświęcony śledztwom prowadzonym przez DCI Jane Tennison. Na mojej liście to prawdziwy pożeracz czasu, ponieważ liczy sobie siedem sezonów, które łacznie trwają 1488 minut. Główną rolę gra Helen Mirren, co samo w sobie powinno stanowić wystarczający powód do obejrzenia tego serialu. Epizody trwają od półtorej do ponad trzech godzin (tak! jednym ciągiem), ale ogląda się je na jednym oddechu. Serial jest bardzo realistyczny, oferuje prawdziwą panoramę społeczeństwa brytyjskiego, ale uprzedzam: w każdym epizodzie znajdują się sceny, które mogą odesłać do łazienki osoby o słabszych żołądkach.
thttp://en.wikipedia.org/wiki/Prime_Suspec



P.S. 1 W kwestii żargonu – pamiętajmy, że odcinek serialu określa się obecnie mianem "epizodu" ;)

P.S. 2 Wrzuciłem sobie listy dialogowe kilku pozycji w edytor tekstu. Nie czyściłem plików z kodów sterujących, ale wyniki mówią same za siebie:

The Bourne Identity, czas trwania 114 min, 9,104 wyrazy. W przeliczeniu na minutę – 79 wyrazów.
The Queen, czas trwania 98 min, 19,927 wyrazów. W przeliczeniu na minutę – 203 wyrazy.
Prime Suspect 1, czas trwania 200 min, 46,383 wyrazy. W przeliczeniu na minutę – 232 wyrazy.

niedziela, 13 grudnia 2009

Matematyka języka angielskiego

Wynik nauczania języka angielskiego w szkołach podstawowych i średnich można opisać takim wzorem matematycznym: (3 +) 3 + 3 + 3 = 3 = 1.

Liczba "3" oznacza w obydwu wzorach liczbę lat nauki na danym poziomie kształcenia, tj. klasy 1-3, klasy 4-5, gimnazjum i liceum. Ponieważ nie wszystkie szkoły podstawowe prowadzą naukę angielskiego na poziomie edukacji wczesnoszkolnej, pierwszy element równania jest opcjonalny. Ponieważ wzór wygląda absurdalnie, dokonajmy przełożenia go na język codzienności.

Jeśli nasze dziecko trafi do szkoły podstawowej, która prowadzi naukę angielskiego od klasy pierwszej, wówczas zacznie się uczyć kolorków, cyferek i innych pierdółek, które pani od angielskiego strzelą do głowy. Efekt takiej edukacji będzie bliski zeru, ponieważ umiejętność zapominania jest u dzieci w wieku lat 7-9 równie wielka jak umiejętność uczenia się. Owszem, dzieciaki nauczą się być może liczyć do dziesięciu czy dwudziestu, poznają kilka wierszyków i piosenek, jednak nauka po 2-3 godziny tygodniowo z panią, która nie jest native speakerem nie doprowadzi do tego, że nasze dziecko będzie klekotać po angielsku jak jego rówieśnik z UK czy USA. Efekt nauczania angielskiego na tym poziomie możemy uznać za zaniedbywalny dla naszych rozważań.

Kolejnym etapem edukacji jest nauka angielskiego w klasach 4-6 szkoły podstawowej. Tutaj nauczyciel trzyma w swoich rękach same asy. Dzieci już zaczynają wchodzić na poziom rozumowania abstrakcyjnego, a do tego opanowały w miarę dobrze czytanie i pisanie. Są też wdrożone do pracy szkolnej: wiedzą, co to jest zadanie domowe, potrafią skupić się przez kilkanaście minut czy pracować w grupie. Natomiast największym asem jest to, że dzieci koniecznie i za wszelką cenę chcą zadowolić nauczyciela. Praca z nimi jest pod względem dyscypliny i efektywności łatwa i przyjemna, co sprawia, że jest to chyba najbardziej produktywny etap nauki angielskiego. Jeśli nauczyciel nie skomplikuje zbytnio nauki, lub nie narzuci zbyt wysokiego poziomu albo szybkiego tempa nauki, istnieje szansa, że dzieci nauczą się czegoś w tym okresie. Niestety, spora grupa nauczycieli potrafi zmarnować ten potencjał, poprzez dobór nieodpowiednich metod pracy czy/i nieodpowiedniego podręcznika, poprzez nierealne wymagania, poprzez swoją niesystematyczność czy własne braki w edukacji.

Załóżmy jednak, że dziecko wyniosło pewną wiedzę i umiejętności z lekcji języka angielskiego. Niestety, cała praca dziecka zostanie zmarnowana w gimnazjum, ponieważ nie ma łączności i współpracy między tą instytucją, a szkołą podstawową. Nauczyciele rozpoczynają często pracę od powtórek, albo automatycznie zakładają, że ich wychowankowie niewiele potrafią. Nauka języka angielskiego rusza ponownie od alfabeciku, cyferek, zaimków osobowych czy przysłowiowego "My name is...". Oczywiście prowadzi to do ogromnej frustracji uczniów, ponieważ wielu z nich przeszło już przez ten etap edukacji (z jakim skutkiem, to inna sprawa). Uczniowie nudzą się więc i olewają lekcje, ponieważ jakoś sobie na nich poradzą, a dla nauczyciela nie ma nic gorszego niż grupka znudzonych szesnastolatków. Niestety, nauczyciele są sami sobie winni. Osobiście usłyszałem kiedyś od osobniczki zatrudnionej w gimnazjum jako anglistka, że "My tu nie musimy nic robić, bo zawsze winę zwalimy na podstawówkę, a potem liceum posprząta". Nie wiem, jaki odsetek nauczycieli gimnazjalnych prezentuje taką postawę i nie mam zamiaru poprzez wrzucenie wszystkich do jednego wora obrażać tych, którzy pracują ciężko i z poświęceniem. Jednak przyznać trzeba, że nauczyciel gimnazjalny ma zapewnioną sporą dozę bezkarności dzięki temu, że gimnazjum nie jest częścią ani szkoły podstawowej, ani liceum.

Nasza pociecha, która właśnie zmarnowała trzy lata życia, trafia teraz do liceum. Tutaj zaczyna się panika i ciężka praca, ponieważ zachodzi konieczność przygotowania się do matury z języka angielskiego. Ponieważ większość uczniów deklaruje podstawową znajomość angielskiego i wybór takiegoż poziomu matury pisemnej i ustnej (po sześciu czy nawet dziewięciu latach nauki języka!!!), nauczyciele licealni zaczynają pracę od... alfabeciku, cyferek, zaimków osobowych czy przysłowiowego "My name is...". Niestety, nauka angielskiego w liceum trwa tylko 2,5 roku, a połączona jest z koniecznością przygotowania się do matury z języka polskiego, matematyki oraz przedmiotu dodatkowego. Zachodzi więc typowy syndrom "na nic nie mam czasu" i nasz licealista tylko nadgania i nadgania.

Przyjrzyjmy się więc cyferkom z wzoru podanego na początku wpisu. Dzięwięć, czy dwanaście lat nauki języka angielskiego w szkole sprowadza się tak naprawdę do pracy przez trzy lata. Gimnazjum to nieudolna powtórka szkoły podstawowej, a liceum to panikarska próba uporządkowania tego, w czym nabałaganiły podstawówka i gimnazjum. Niestety, to tylko połowa równania. Musimy pamiętać o tym, że nauka w szkole to również testy i sprawdziany, lekcje spędzone na sprawach wychowawczych, wycieczki, czy też okresy po klasyfikacji, kiedy tylko zapycha się jakoś czas do ferii. Nauka w szkole to też nauczyciel, który ugina się pod presją młodzieży i "puszcza filma" (co jest podobno praktyką nagminną). Uwzględnić też trzeba niską skuteczność lekcji szkolnych. Z tych powodów bezpieczniej jest założyć, że tak naprawdę trzy lata nauki przekładają się na jeden rok solidnej pracy.

Przełóżmy teraz powyższy wywód z powrotem na liczby. Jeśli przyjmiemy, że rok nauki szkolnej oznacza 120 godzin lekcyjnych (40 tygodni po 3 godziny), wówczas dziewięć lat spędzonych na nauce angielskiego będzie oznaczało 1080 godzin, a dwanaście lat – 1440 godzin. Jeśli zamienimy godziny szkolne na godziny zegarowe, dziewięć lat nauki będzie równało się 810 godzinom, a dwanaście lat – 1080 godzinom. Nie jest tu zresztą ważna konkretna liczba, lecz rząd wielkości. Dlaczego? Otóż przyjmuje się, że do uzyskania poziomu B2, tj. FCE potrzeba właśnie 800 godzin, a do uzyskania poziomu C2, tj. CPE – 1100-1200 godzin. Jak to jest, że większość absolwentów liceów zdaje egzamin maturalny na poziomie podstawowym, który jest na poziomie B1 (ekwiwalent 350-400 godzin nauki)? Jak to jest, że wyniki uzyskiwane z tego egzaminu są wcale nierewalacyjne, a uczniowie tak naprawdę są na poziomie A2 (180-200 godzin nauki)? Ano dlatego, że tak naprawdę (3 +) 3 + 3 + 3 = 3 = 1.

Jasno widać, że obecny system szkolnictwa i sposób nauczania angielskiego jest po prostu dobaniasty. Nie można przecież określić inaczej systemu, który zamiast zapewniać jak najwyższej skuteczności nauczania przy jak najmniejszej ilości godzin, realizuje dokładną odwrotność – marnując setki godzin pracy ucznia, doprowadza do bardzo skromnego rezultatu. Gdyby taka sytuacja miała miejsce w fabryce, czy banku, bankructwo byłoby nieuniknione. Nie można przecież marnować 70-80% materiału czy czasu pracowników. Natomiast kpiną z obywateli jest to, że w szkole można. Więc jeśli kiedyś będziesz się zastanawiał Czytelniku, dlaczego Twój poziom znajomości angielskiego jest taki marny, to przypomnij sobie zasadę "Dziewięć równa się trzy, a trzy równa się jeden".