Jest styczeń, a to dobra pora, by podsumować to, co dzieje się na rynku usług edukacyjnych związanych z językiem angielskim, oraz pokusić się o ogólną prognozę na kilka najbliższych lat. Musimy jednak zacząć od przywołania "oczywistej oczywistości": Polacy znają już język angielski. To już nie początek lat 90-tych, kiedy znalezienie porządnie wykształconego anglisty graniczyło z cudem, a liczba instytucji zajmujących się kształceniem z tego języka była boleśnie krótka. To już nie te czasy, kiedy dyrektorzy szkół zgadzali się na wszelkie ustępstwa, by znaleźć i przytrzymać anglistę. W czasie tych dwóch dekad zmieniło się kilka rzeczy.
Po pierwsze, zwiększyła się obecność języka angielskiego w naszym codziennym życiu, a dzieje się tak głównie za sprawą internetu, podróży i emigracji zarobkowej. Po drugie, język angielski stał się językiem powszechnie nauczanym w szkołach i przedszkolach. Po trzecie, znacznie zwiększyła liczba szkół wyższych, które kształcą filologów (mam tu na myśli kolegia, PWSZ-tki oraz uczelnie prywatne). Po czwarte, lektorat z języka angielskiego przestał być egzotyką dla studenta – wręcz przeciwnie, jest tak oczywisty jak oddychanie.
Ten stan rzeczy ma swoje daleko idące konsekwencje dla szkół językowych. Coraz mniej Polaków chce się uczyć tego języka dobrowolnie. Kto z osób ze starszego pokolenia miał się tego języka nauczyć, ten się już nauczył. Komu ten język nie był potrzebny kilka lat temu, ten tym bardziej nie zmusi się do nauki teraz. Natomiast pokolenie młodsze – mam tu na myśli osoby poniżej 30-go roku życia – ma stały kontakt z tym językiem, który rozpoczyna się na poziomie przedszkola czy szkoły podstawowej i trwa przez kilkanaście lat. Osoba, które po skończeniu studiów chce się nadal uczyć języka angielskiego, będzie stanowiła osobliwy przypadek. Będzie też takich osób coraz mniej. Wydaje mi się, że trendy ukształtują się następująco:
(1) systematycznie będzie spadać wielkość grupy, gdyż trudno będzie uzbierać 10-ciu czy 12-tu klientów na tym samym poziomie przy zachowaniu sztywnego warunku, jakim jest dzień i pora odbywania się zajęć;
(2) będzie wzrastał odsetek kursów "szytych na zamówienie" (custom-made), przez które rozumiem kursy "interwencyjne" (np. przygotowanie do matury czy podniesienie formy u dyrektora handlowego przed ważnymi negocjacjami), kursy dla firmy, kursy adresowane pod konkretne branże zawodowe itp.;
(3) wzrośnie odsetek klientów ze znajomością języka angielskiego na poziomie średniozaawansowanym i zaawansowanym, co oznaczać będzie inne (i niekiedy wyższe) wymagania dla lektorów;
(4) wzrośnie zainteresowanie specjalistycznymi i indywidualnymi kursami angielskiego, gdyż potrzeby wielu klientów będą unikalne, a sami klienci będą mocno zorientowani na osiągnięcie krótkoterminowego celu;
(5) coraz mniejszą rolę będzie odgrywał kalendarz szkolny, gdyż klienci będą mieli bardzo konkretne cele do zrealizowania w coraz krótszym czasie.
Jakie będzie to miało konsekwencje dla szkół językowych i lektorów? Spadek liczebności grup i uszczegółowienie potrzeb klientów będzie miało dwojakie, bardzo nieprzyjemne, konsekwencje. Ceny kursów wzrosną, gdyż szkoły nie będa w stanie zmniejszać swoich marż. To zjawisko będzie powiązane również z konkurencją ze strony bezpłatnych kursów finansowanych przez UE. Skoro część klientów wybierze "darmochę", zmniejszy się liczba osób gotowych płacić za naukę angielskiego. Lektorzy również przeżyją spore zaskoczenie w najbliższym czasie, gdyż szkoły obniżą im stawki godzinowe i podwyższą im wymagania. Lektor będzie zmuszony gimnastykować się na różnych poziomach, zadowalając gusta i potrzeby coraz wybredniejszych klientów, natomiast będzie miał zapłacone coraz mniej.
Skupmy się teraz trochę na samym lektorze. Osoby, które będą wchodzić w najbliższym czasie na rynek pracy, zdziwią się mocno, ponieważ szkoły językowe będą wykazywać niewielkie zainteresowane nowymi lektorami. Trzeba będzie liczyć na ogromny łut szczęścia, by dostać kurs czy dwa, albo po prostu znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, na dodatek z odpowiednimi rekomendacjami od kogoś, kto dla danego SJO już pracuje. Mówiąc otwarcie: stawki będą żałosne, wymagania względem dyspozycyjności mordercze, a klienci coraz bardziej wybredni. Kto będzie miał zatem szanse zaistnieć i przetrwać na takim rynku? Odpowiedź jest następująca: osoby zdeterminowane, które wezmą KAŻDĄ pracę oraz osoby, które będą angielskiego uczyły dla przyjemności, a nie dla korzyści finansowych. Szanowni absolwenci i absolwentki filologii, nie wygracie pojedynku z anglistką, która ma bogatego męża, podchowała dzieci i chce teraz "wyjść między ludzi". O ile świeży narybek będzie walczył ostro o przebicie się, "superlektorzy", czyli osoby z wieloletnim doświadczeniem, wyrobioną renomą i licznymi kontaktami, również nie będą mogli spać spokojnie, gdyż może zdarzyć się tak, że ich oczekiwania finansowe będą zbyt wygórowane.
Co będzie się działo z samymi szkołami językowymi? Plankton, czyli jednoosobowe firmy uczące w wynajętych salkach czy na wioskach, będzie miał się dobrze. Koszty funkcjonowania takie firmy mają niewielkie, więc zacisną trochę pasa i przetrwają. "Sieciówki", które mogą sobie pozwolić na wlewanie setek tysięcy złotych w reklamę oraz zatrudnienie specjalistów od pozyskiwania funduszy unijnych, również przetrwają. Kluczem będzie poszerzenie oferty o kolejne języki obce, gdyż coraz większym zainteresowaniem cieszą się włoski, hiszpański, rosyjski, portugalski oraz... egzotyka, czyli chiński i japoński. Prawdziwa eskterminacja zacznie się natomiast w segmencie niewielkich sieci i średniej wielkości firm prowadzących działalność w jednej lokalizacji. Z jednej strony, nie będzie ich stać na reklamę. Z drugiej strony, koszty wynajęcia i utrzymania infrastruktury okażą się mordercze. Kto będzie miał pomysł na biznes i zaadaptuje się szybko, być może przetrzyma. Kto nie dostosuje się błyskawicznie, najprawdopodobniej padnie.
Uzyskanie pracy w szkole państwowej będzie praktycznie niemożliwe. Za taki stan rzeczy odpowiadają dwa czynniki: moda na angielski, która prowadzi do tego, że uczelnie od kilkunastu lat wypluwają tysiące lepszych i gorszych anglistów, oraz niż demograficzny, który skutkuje tym, że szkoły już zwalniają (!) niepotrzebnych nauczycieli, w tym anglistów. Miejsca w każdej szkole miejskiej i wiejskiej są już pozajmowane, więc można liczyć jedynie na rotację z przyczyn naturalnych, tj. pojawienie się etatu, kiedy nauczyciel odchodzi z zawodu, czy po prostu przechodzi na emeryturę (pamiętajmy jednak, że większość anglistów to ludzie młodzi). I tutaj znowu najważniejszy będzie łut szczęścia, albo po prostu przysłowiowe "znajomości". Nie martwiłbym się natomiast sytuacją korepetytorów. Ponieważ system polskiego szkolnictwa jest niewydolny, oni zawsze będą potrzebni.
A poza tym... business as usual... :D
niedziela, 24 stycznia 2010
wtorek, 12 stycznia 2010
Całkowite zanurzenie, czyli rzecz o "The Broker" Grishama
For V., who loves Johnny G.
Jeśli chodzi o literaturę popularną, to twórczość Johna Grishama zajmuje u mnie trzecie miejsce, zaraz po książkach Wilbura Smitha i Toma Clancy'ego. Ostatnio pożarłem jego powieść "The Broker" (2005), która może nie zachwyca fabułą i mało spektakularnym zakończeniem, lecz świetnie broni się jako... przyczynek do popularyzowania nauki języków obcych.
Fabuła pokrótce prezentuje się tak: waszyngtoński lobbysta, Joel Backman, odsiaduje karę dwudziestu lat więzienia. Skazany został sześć lat wcześniej za próbę handlu tajnymi dokumentami wojskowymi, lecz oczywiście prawdziwy powód jego uwięzienia nie jest taki prosty. W ostatnim dniu sprawowania władzy prezydent USA podpisuje akt ułaskawienia Backmana. Nie zadziałało tu oczywiście sumienie prezydenckie (ono jest przeważnie amputowane już na początku kariery politycznej), lecz sprytne matactwa CIA. Backman zostaje uwolniony, a CIA natychmiast przewozi go do Włoch, gdzie otrzymuje on nową tożsamość. I właśnie budowanie tej nowej tożsamości stanowi główny wątek książki.
We Włoszech Joel Backman odkrywa wszystkie brutalne konsekwencje faktu bycia Amerykaninem. Nie zna mentalności Europejczyków, a co gorsza – nie potrafi się porozumiewać w żadnym obcym języku. Wspomniana wyżej nowa tożsamość nadana mu przez CIA zakłada, że Backman jest Włochem urodzonym w Kanadzie. Opiekunowie z CIA żądają od Bac... pardon, Marco Lazzeri, żeby przyswoił sobie w kilka tygodni język włoski w stopniu umożliwiającym mu samodzielne funkcjonowanie w nowym miejscu zamieszkania. Grisham opisuje więc codzienne lekcje włoskiego, które odbywają się w kilkugodzinnych sesjach z nauczycielami – wpierw ze "studentem" Ermanno, a później z przewodniczką turystyczną Franceską. W czasie tych lekcji Backman/Lazzeri poznaje słownictwo i przyswaja struktury gramatyczne. Nauczyciele systematycznie poprawiają jego wymowę oraz zmuszają go do posługiwania się językiem, np. musi on wejść do kafejki i zamówić jedzenie, albo spytać policjanta o drogę, a następnie powtórzyć wskazówki nauczycielowi. Oczywiście w trakcie lekcji obowiązuje bezwzględnie wymuszana zasada: mówimy wyłącznie po włosku.
Sam Backman spędza po kilka godzin dziennie również na samodzielnej nauce, gdyż jako człowiek ambitny postanawia jednak dokonać niemożliwego i nauczyć się włoskiego w kilka tygodni. Ciekawe jest odtworzenie rozumowania Backhama i pokazanie, w jaki sposób stara się przekonać sam siebie do nauki języka (bynajmniej głównym czynnikiem nie jest tu strach o własną skórę). Przesłuchuje nagrania na dyktafonie (to jeszcze nie były czasy odtwarzaczy MP3) i wbija sobie do głowy długaśne listy słówek. W czasie przechadzek po mieście, zmusza się, by wsłuchiwać sie w rozmowy prowadzone przez rodowitych Włochów i stara się w nich wyłapać chociaż pojedyncze wyrazy. Sam przed sobą stawia różne zadania językowe i samodzielnie kupuje sobie ubrania, czy odbywa podróż pociągiem do innego miasta. Nawiasem mówiąc, bardzo wiarygodnie jest tu oddana nieporadna językowo reakcja człowieka, do którego nagle zagadał tubylec. Backman również stara się naśladować Włochów pod względem ubioru, wyglądu i zachowania. Transformacja jest więc totalna.
Wniosek nasuwa się sam. Pobyt w tzw. kraju docelowym, nauka wyłącznie w obcym języku, wzbudzenie w sobie pozytywnej motywacji wewnętrznej, ustawiczne korekty wymowy i gramatyki, przesadne dbanie o wszelkie aspekty poprawności językowej, przyswajanie wiedzy o zwyczajach kraju docelowego, kreowanie sytuacji, kiedy język jest używany w sposób naturalny. Hmmm... czyżby John Grisham opisał w swojej książce Total Immersion Method (Metodę Całkowitego Zanurzenia w Języku)? Certamente!
Jak wspomniałem wyżej, książka nie należy do najwybitniejszych dzieł Grishama. Lecz jeśli ktoś nie cierpi wykładów z metodyki nauczania angielskiego (tak jak ja nie cierpiałem) może z niej w szybki i przyjemny sposób wiele ciekawego się dowiedzieć. I przy okazji doszkolić nie tylko angielski, ale i włoski ;)
P.S. 1 A tutaj coś o prawdziwych Włochach http://www.digart.pl/praca/18778
P.S. 2 A książkę można kupić tutaj http://www.amazon.co.uk/Broker-John-Grisham/dp/0099457164/ref=sr_1_1?ie=UTF8&s=books&qid=1263332852&sr=8-1
Jeśli chodzi o literaturę popularną, to twórczość Johna Grishama zajmuje u mnie trzecie miejsce, zaraz po książkach Wilbura Smitha i Toma Clancy'ego. Ostatnio pożarłem jego powieść "The Broker" (2005), która może nie zachwyca fabułą i mało spektakularnym zakończeniem, lecz świetnie broni się jako... przyczynek do popularyzowania nauki języków obcych.
Fabuła pokrótce prezentuje się tak: waszyngtoński lobbysta, Joel Backman, odsiaduje karę dwudziestu lat więzienia. Skazany został sześć lat wcześniej za próbę handlu tajnymi dokumentami wojskowymi, lecz oczywiście prawdziwy powód jego uwięzienia nie jest taki prosty. W ostatnim dniu sprawowania władzy prezydent USA podpisuje akt ułaskawienia Backmana. Nie zadziałało tu oczywiście sumienie prezydenckie (ono jest przeważnie amputowane już na początku kariery politycznej), lecz sprytne matactwa CIA. Backman zostaje uwolniony, a CIA natychmiast przewozi go do Włoch, gdzie otrzymuje on nową tożsamość. I właśnie budowanie tej nowej tożsamości stanowi główny wątek książki.
We Włoszech Joel Backman odkrywa wszystkie brutalne konsekwencje faktu bycia Amerykaninem. Nie zna mentalności Europejczyków, a co gorsza – nie potrafi się porozumiewać w żadnym obcym języku. Wspomniana wyżej nowa tożsamość nadana mu przez CIA zakłada, że Backman jest Włochem urodzonym w Kanadzie. Opiekunowie z CIA żądają od Bac... pardon, Marco Lazzeri, żeby przyswoił sobie w kilka tygodni język włoski w stopniu umożliwiającym mu samodzielne funkcjonowanie w nowym miejscu zamieszkania. Grisham opisuje więc codzienne lekcje włoskiego, które odbywają się w kilkugodzinnych sesjach z nauczycielami – wpierw ze "studentem" Ermanno, a później z przewodniczką turystyczną Franceską. W czasie tych lekcji Backman/Lazzeri poznaje słownictwo i przyswaja struktury gramatyczne. Nauczyciele systematycznie poprawiają jego wymowę oraz zmuszają go do posługiwania się językiem, np. musi on wejść do kafejki i zamówić jedzenie, albo spytać policjanta o drogę, a następnie powtórzyć wskazówki nauczycielowi. Oczywiście w trakcie lekcji obowiązuje bezwzględnie wymuszana zasada: mówimy wyłącznie po włosku.
Sam Backman spędza po kilka godzin dziennie również na samodzielnej nauce, gdyż jako człowiek ambitny postanawia jednak dokonać niemożliwego i nauczyć się włoskiego w kilka tygodni. Ciekawe jest odtworzenie rozumowania Backhama i pokazanie, w jaki sposób stara się przekonać sam siebie do nauki języka (bynajmniej głównym czynnikiem nie jest tu strach o własną skórę). Przesłuchuje nagrania na dyktafonie (to jeszcze nie były czasy odtwarzaczy MP3) i wbija sobie do głowy długaśne listy słówek. W czasie przechadzek po mieście, zmusza się, by wsłuchiwać sie w rozmowy prowadzone przez rodowitych Włochów i stara się w nich wyłapać chociaż pojedyncze wyrazy. Sam przed sobą stawia różne zadania językowe i samodzielnie kupuje sobie ubrania, czy odbywa podróż pociągiem do innego miasta. Nawiasem mówiąc, bardzo wiarygodnie jest tu oddana nieporadna językowo reakcja człowieka, do którego nagle zagadał tubylec. Backman również stara się naśladować Włochów pod względem ubioru, wyglądu i zachowania. Transformacja jest więc totalna.
Wniosek nasuwa się sam. Pobyt w tzw. kraju docelowym, nauka wyłącznie w obcym języku, wzbudzenie w sobie pozytywnej motywacji wewnętrznej, ustawiczne korekty wymowy i gramatyki, przesadne dbanie o wszelkie aspekty poprawności językowej, przyswajanie wiedzy o zwyczajach kraju docelowego, kreowanie sytuacji, kiedy język jest używany w sposób naturalny. Hmmm... czyżby John Grisham opisał w swojej książce Total Immersion Method (Metodę Całkowitego Zanurzenia w Języku)? Certamente!
Jak wspomniałem wyżej, książka nie należy do najwybitniejszych dzieł Grishama. Lecz jeśli ktoś nie cierpi wykładów z metodyki nauczania angielskiego (tak jak ja nie cierpiałem) może z niej w szybki i przyjemny sposób wiele ciekawego się dowiedzieć. I przy okazji doszkolić nie tylko angielski, ale i włoski ;)
P.S. 1 A tutaj coś o prawdziwych Włochach http://www.digart.pl/praca/18778
P.S. 2 A książkę można kupić tutaj http://www.amazon.co.uk/Broker-John-Grisham/dp/0099457164/ref=sr_1_1?ie=UTF8&s=books&qid=1263332852&sr=8-1
poniedziałek, 11 stycznia 2010
Zdarzenia magiczne
Zwykle nauka języka obcego to dłubanina, która składa się rytuałów i rytualików. Sama w sobie taka dłubanina jest niezbędna, gdyż nasza głowa musi być ustawicznie atakowana odpowiednio skonfigurowanym strumieniem angielszczyzny. Choć ta dłubanina jest żmudna i czasochłonna, dla mnie jest ona niezmiennie przyjemna. Wlewanie w siebie setek wyrazów, wydłubywanie zwrotów z kolejnych książek, czy rozwiązywanie ćwiczeń gramatycznych jest tak samo dobre i pożyteczne, jak jedzenie śniadania, czy branie codziennej kąpieli. Na pewnym etapie przyswajania angielszczyzny to są czynności odruchowe i przezroczyste dla mózgu. Niekiedy jednak przytrafia się w nauce chwila magiczna, kiedy napotykamy "coś".
Najprościej byłoby napisać, że owo "coś" odmienia radykalnie nasz sposób patrzenia na język angielski. Może to być zdarzenie rozciągnięte w czasie na wiele miesięcy, ale również króciutkie, kilkusekundowe chwilki mają moc przekształcenia nas w kogoś zupełnie innego. O kilku takich chwilach magicznych w moim życiu będzie poniżej.
Kiedy miałem jakieś piętnaście lat, pod koniec siódmej klasy szkoły podstawowej albo na początku ósmej, sięgnąłem na półkę po "Alien" – beletryzację filmu Ridleya Scotta – i postanowiłem całą książkę przetłumaczyć. Nie przyświecały mi żadne cele w rodzaju: "A teraz nauczę się miliona słówek" albo "To pierwszy krok do zostania tłumaczem książek". Moja chęć przetłumaczenia tej książki wypływała z czysto egoistycznego powodu – skoro nie wolno mi było obejrzeć filmu w kinie, to przynajmniej z książki mogłem się dowiedzieć, co takiego strasznego grasowało w kosmosie i chciało spenetrować Ripley. Czytać książki fantastyczne lubiłem, angielski znałem, więc uznałem, że jakoś po kawałku tę książkę zmęczę. Znalazłem więc zeszyt w kratkę (nie znosiłem zeszytów w linię i gładkich), sięgnąłem po nieśmiertelny słownik Stanisławskiego i zacząłem tłumaczyć.
Tłumaczenie "Alien" trwało rok. Jak dziś pamiętam swoją wściekłość i rozdrażnienie, kiedy zmordowałem pierwszy akapit. Zmęczyłem się, ponieważ musiałem wydłubać ze słownika prawie wszystkie wyrazy poza zaimkami osobowymi, a trwało to ponad godzinę. Następnie każde zdanie układałem sobie w głowie i już gotowe wpisywałem do zeszytu. Do przetłumaczonych partii nie wracałem, tylko codziennie męczyłem z zajadłością i uporem kolejny akapit albo dwa. Przez rok zapełniłem w ten sposób pięć czy sześć zeszytów, a kiedy skończyłem tłumaczenie, uznałem, że "Alien" powinien zyskać godną oprawę. Ponieważ mieliśmy w domu maszynę do pisania, w kilka miesięcy przepisałem ładnie swój przekład pukając w klawisze dwoma paluszkami. Biorąc pod uwagę papierowe ściany znajdujące się w blokach stawianych za "późnego Gierka", należy się trochę współczucia i szacunku dla sąsiadów, którzy to pukanie musieli znosić. Zachęcony swoim translatorskim sukcesem, rozbestwiłem się i chciałem to samo zrobić z powieścią "Stranger in a Strange Land" autorstwa Roberta Heinleina, ale poddałem się po kilkunastu stronach, gdyż pozycja ta miała chyba trzykrotnie większą objętość niż "Alien", a na dodatek liceum, które właśnie rozpocząłem, wgniotło mnie w błoto i zaczęło sobie po mnie deptać i skakać. Z tej przyczyny wzmiankowaną wyżej pozycję tylko przeczytałem.
Po trzech latach przyszedł kolejny przełom. Moja pierwsza próba dostania się na filologię angielską w Krakowie zakończyła się spektakularnym niepowodzeniem, co specjalnym zaskoczeniem dla mnie nie było, gdyż na egzaminie wstępnym odpadało regularnie ponad 90% kandydatów. Ponieważ wojskowa komisja lekarska po zważeniu mnie i obejrzeniu moich rozwartych pośladków przyznała mi kategorię A2, zawisła nade mną groźba odbycia zasadniczej służby wojskowej. Z jednej strony, nie mieściło mi się w głowie, że będę przez dwa lata egzystował na drugim końcu Polski. Z drugiej strony, duma nie pozwalała mi zapisać się do szkoły policealnej byleczego. Uratował mnie przypadek. W Bielsku-Białej otwierano prywatną uczelnię wyższą, na ktorej miała także zostać utworzona filologia angielska. Odbyłem rozmowę kwalifikacyjną, zostałem przyjęty, a oprócz tego zaoferowano mi zostanie asystentem wykładowcy. Wojsko polskie mogło mnie w pośladki pocałować. Ale samo magiczne zdarzenie miało miejsce później.
Uczelnia zatrudniała kilku Amerykanów, którzy przyjechali do Polski na prywatne kontrakty, albo jako woluntariusze Korpusu Pokoju. Stanowili oni niewątpliwie element egzotyczny, ale najciekawsze zajęcia serwowała nam lektorka Polka, która prowadziła całą grupę przedmiotów z Praktycznej Nauki Języka Angielskiego. Ona właśnie przynosiła na zajęcia książkę autorstwa BJ Thomasa o tytule "Advanced Vocabulary and Idiom", a ja zawsze przeżywałem lingwistyczny orgazm widząc tę czerwoną książeczkę. Proszę pamiętać, że moja edukacja z angielskiego opierała się głównie na ramotach Smólskiej-Zawadzkiej oraz Martona, więc "Czerwony BJ Thomas" stanowił prawdziwe objawienie. Uzależnił mnie błyskawicznie jak morfina, a ponieważ zawsze lubiłem mieć własne książki, sprowadziłem tę pozycję poprzez zaprzyjaźnionego melomana z USA, a następnie wdrożyłem w życie zwyczajowy rytuał, tj. przeryłem się jak buldożer przez wszystkie smakowite słówka ze słownikiem w garści i rozwiązałem wszystkie ćwiczenia. Książkę pana BJ Thomasa kocham zresztą do dziś, a przez moje ręce przeszły już trzy egzemplarze.
Magiczne zdarzenie numer trzy nie było tak odlegle od kontaktu z BJ Thomasem. Moje "parcie na Ujot" było ogromne, ale niechęć do uczenia się języka polskiego na egzamin była równie wielka. Uznałem więc, że prościej będzie się dostać do NKJO UJ, gdyż tam obowiązywał wyłącznie egzamin z języka angielskiego. Tym razem poszło gładko, a na pierwszym roku przeżyłem kontakt z fonetyką i podręcznikiem Mimi Ponsonby "How Now Brown Cow". Moja wymowa musiała wtedy stanowić dość interesujący fenomen: znałem doskonale wymowę poszczególnych słów, nie miałem bladego pojęcia o tzw. "connected speech", a wszystko było podlane amerykańskim nalotem, który osadził się w ciągu roku spędzonego na bielskiej uczelni. Cały rok trwało odkręcanie moich skrzywień i szlifowanie pierwszych fasetek starannej wymowy. Mieliśmy do dyspozycji prastare laboratorium językowe, które pamiętało chyba czasy bitwy pod Grunwaldem. W laboratorium znajdowały się kabinki, a w nich tkwiły magnetofony, w których z kolei tkwiły nasze kasety do nagrywania wymowy. Pani-Od-Fonetyki wyjaśniała nam najpierw materiał, ćwiczyła materiał ze skryptu, a potem ruszała rozrywka nagraniowa. Puszczaliśmy sobie w koło macieju te dialogi z "How Now Brown Cow", i płakaliśmy, usiłując się wpasować w pauzy. Pamiętam doskonale frustrację kilku pierwszych miesięcy, kiedy zmieszczenie się między dwoma kwestiami wypowiadanymi przez lektora przypominało upychanie hipopotama w Fiacie 126p. Lecz nagle spłynęło na mnie fonetyczne objawienie i – szast-prast! – zacząłem słyszeć melodię angielskiego i zacząłem ją imitować. Upychanie się pomiędzy kwestie lektora przestało stanowić problem.
Czwartego magicznego zdarzenia nie mogę dokładnie zlokalizować w czasie, ale miało ono miejsce chyba na pierwszym roku studiów (nie pytajcie, czy jeszcze bielskich, czy już krakowskich). Wziąłem do ręki w bielskiej księgarni językowej "Oxford Advanced Learner's Dictionary" (OALD), przekartkowałem i dosłownie po moich rękach przeszedł prąd. Tyle niesamowitych słówek! Z idiomami! Z przykładami! Słownik natychmiast kupiłem i zacząłem z nim spać, jadać i niemalże do toalety chodzić. Pomagał tutaj fakt, że na anglistyce ujotowskiej wyznawano świętą zasadę "żadnego wyjaśniania słówek po polsku", co przekładało się na naukę definicji wyrazów po angielsku. A spróbowalibyście zapytać ticzera od Praktycznej Nauki Języka Angielskiego, co dany wyraz znaczy po polsku... Oj, działo się wtedy, działo. OALD nadawał się akuratnie do tego, by przyswajać z niego angielskie wyjaśnienia i przykłady, a ja na wiele lat stałem się fanatykiem słowników monojęzycznych. Korzystałem z tego słownika codziennie przez sześć, czy siedem lat, aż przybrał on formę stosiku luźnych kartek. Obecnie posiadam nowsze wydanie w twardej oprawie, ale już mu grzbiecik zdążył odpaść.
A Wy? Jakie są Wasze magiczne momenty związane z nauką języka angielskiego?
P.S. 1 Pragnę oświadczyć, że nieuświadczalność "How Now Brown Cow" w regularnej sprzedaży to czyste draństwo. Ktoś się powinien smażyć w piekle za brak wznowień tej książki...
P.S. 2 Obecnie "akapit" określa się już mianem "paragrafu", ale nie chcę drażnić purystów ;)
Najprościej byłoby napisać, że owo "coś" odmienia radykalnie nasz sposób patrzenia na język angielski. Może to być zdarzenie rozciągnięte w czasie na wiele miesięcy, ale również króciutkie, kilkusekundowe chwilki mają moc przekształcenia nas w kogoś zupełnie innego. O kilku takich chwilach magicznych w moim życiu będzie poniżej.
Kiedy miałem jakieś piętnaście lat, pod koniec siódmej klasy szkoły podstawowej albo na początku ósmej, sięgnąłem na półkę po "Alien" – beletryzację filmu Ridleya Scotta – i postanowiłem całą książkę przetłumaczyć. Nie przyświecały mi żadne cele w rodzaju: "A teraz nauczę się miliona słówek" albo "To pierwszy krok do zostania tłumaczem książek". Moja chęć przetłumaczenia tej książki wypływała z czysto egoistycznego powodu – skoro nie wolno mi było obejrzeć filmu w kinie, to przynajmniej z książki mogłem się dowiedzieć, co takiego strasznego grasowało w kosmosie i chciało spenetrować Ripley. Czytać książki fantastyczne lubiłem, angielski znałem, więc uznałem, że jakoś po kawałku tę książkę zmęczę. Znalazłem więc zeszyt w kratkę (nie znosiłem zeszytów w linię i gładkich), sięgnąłem po nieśmiertelny słownik Stanisławskiego i zacząłem tłumaczyć.
Tłumaczenie "Alien" trwało rok. Jak dziś pamiętam swoją wściekłość i rozdrażnienie, kiedy zmordowałem pierwszy akapit. Zmęczyłem się, ponieważ musiałem wydłubać ze słownika prawie wszystkie wyrazy poza zaimkami osobowymi, a trwało to ponad godzinę. Następnie każde zdanie układałem sobie w głowie i już gotowe wpisywałem do zeszytu. Do przetłumaczonych partii nie wracałem, tylko codziennie męczyłem z zajadłością i uporem kolejny akapit albo dwa. Przez rok zapełniłem w ten sposób pięć czy sześć zeszytów, a kiedy skończyłem tłumaczenie, uznałem, że "Alien" powinien zyskać godną oprawę. Ponieważ mieliśmy w domu maszynę do pisania, w kilka miesięcy przepisałem ładnie swój przekład pukając w klawisze dwoma paluszkami. Biorąc pod uwagę papierowe ściany znajdujące się w blokach stawianych za "późnego Gierka", należy się trochę współczucia i szacunku dla sąsiadów, którzy to pukanie musieli znosić. Zachęcony swoim translatorskim sukcesem, rozbestwiłem się i chciałem to samo zrobić z powieścią "Stranger in a Strange Land" autorstwa Roberta Heinleina, ale poddałem się po kilkunastu stronach, gdyż pozycja ta miała chyba trzykrotnie większą objętość niż "Alien", a na dodatek liceum, które właśnie rozpocząłem, wgniotło mnie w błoto i zaczęło sobie po mnie deptać i skakać. Z tej przyczyny wzmiankowaną wyżej pozycję tylko przeczytałem.
Po trzech latach przyszedł kolejny przełom. Moja pierwsza próba dostania się na filologię angielską w Krakowie zakończyła się spektakularnym niepowodzeniem, co specjalnym zaskoczeniem dla mnie nie było, gdyż na egzaminie wstępnym odpadało regularnie ponad 90% kandydatów. Ponieważ wojskowa komisja lekarska po zważeniu mnie i obejrzeniu moich rozwartych pośladków przyznała mi kategorię A2, zawisła nade mną groźba odbycia zasadniczej służby wojskowej. Z jednej strony, nie mieściło mi się w głowie, że będę przez dwa lata egzystował na drugim końcu Polski. Z drugiej strony, duma nie pozwalała mi zapisać się do szkoły policealnej byleczego. Uratował mnie przypadek. W Bielsku-Białej otwierano prywatną uczelnię wyższą, na ktorej miała także zostać utworzona filologia angielska. Odbyłem rozmowę kwalifikacyjną, zostałem przyjęty, a oprócz tego zaoferowano mi zostanie asystentem wykładowcy. Wojsko polskie mogło mnie w pośladki pocałować. Ale samo magiczne zdarzenie miało miejsce później.
Uczelnia zatrudniała kilku Amerykanów, którzy przyjechali do Polski na prywatne kontrakty, albo jako woluntariusze Korpusu Pokoju. Stanowili oni niewątpliwie element egzotyczny, ale najciekawsze zajęcia serwowała nam lektorka Polka, która prowadziła całą grupę przedmiotów z Praktycznej Nauki Języka Angielskiego. Ona właśnie przynosiła na zajęcia książkę autorstwa BJ Thomasa o tytule "Advanced Vocabulary and Idiom", a ja zawsze przeżywałem lingwistyczny orgazm widząc tę czerwoną książeczkę. Proszę pamiętać, że moja edukacja z angielskiego opierała się głównie na ramotach Smólskiej-Zawadzkiej oraz Martona, więc "Czerwony BJ Thomas" stanowił prawdziwe objawienie. Uzależnił mnie błyskawicznie jak morfina, a ponieważ zawsze lubiłem mieć własne książki, sprowadziłem tę pozycję poprzez zaprzyjaźnionego melomana z USA, a następnie wdrożyłem w życie zwyczajowy rytuał, tj. przeryłem się jak buldożer przez wszystkie smakowite słówka ze słownikiem w garści i rozwiązałem wszystkie ćwiczenia. Książkę pana BJ Thomasa kocham zresztą do dziś, a przez moje ręce przeszły już trzy egzemplarze.
Magiczne zdarzenie numer trzy nie było tak odlegle od kontaktu z BJ Thomasem. Moje "parcie na Ujot" było ogromne, ale niechęć do uczenia się języka polskiego na egzamin była równie wielka. Uznałem więc, że prościej będzie się dostać do NKJO UJ, gdyż tam obowiązywał wyłącznie egzamin z języka angielskiego. Tym razem poszło gładko, a na pierwszym roku przeżyłem kontakt z fonetyką i podręcznikiem Mimi Ponsonby "How Now Brown Cow". Moja wymowa musiała wtedy stanowić dość interesujący fenomen: znałem doskonale wymowę poszczególnych słów, nie miałem bladego pojęcia o tzw. "connected speech", a wszystko było podlane amerykańskim nalotem, który osadził się w ciągu roku spędzonego na bielskiej uczelni. Cały rok trwało odkręcanie moich skrzywień i szlifowanie pierwszych fasetek starannej wymowy. Mieliśmy do dyspozycji prastare laboratorium językowe, które pamiętało chyba czasy bitwy pod Grunwaldem. W laboratorium znajdowały się kabinki, a w nich tkwiły magnetofony, w których z kolei tkwiły nasze kasety do nagrywania wymowy. Pani-Od-Fonetyki wyjaśniała nam najpierw materiał, ćwiczyła materiał ze skryptu, a potem ruszała rozrywka nagraniowa. Puszczaliśmy sobie w koło macieju te dialogi z "How Now Brown Cow", i płakaliśmy, usiłując się wpasować w pauzy. Pamiętam doskonale frustrację kilku pierwszych miesięcy, kiedy zmieszczenie się między dwoma kwestiami wypowiadanymi przez lektora przypominało upychanie hipopotama w Fiacie 126p. Lecz nagle spłynęło na mnie fonetyczne objawienie i – szast-prast! – zacząłem słyszeć melodię angielskiego i zacząłem ją imitować. Upychanie się pomiędzy kwestie lektora przestało stanowić problem.
Czwartego magicznego zdarzenia nie mogę dokładnie zlokalizować w czasie, ale miało ono miejsce chyba na pierwszym roku studiów (nie pytajcie, czy jeszcze bielskich, czy już krakowskich). Wziąłem do ręki w bielskiej księgarni językowej "Oxford Advanced Learner's Dictionary" (OALD), przekartkowałem i dosłownie po moich rękach przeszedł prąd. Tyle niesamowitych słówek! Z idiomami! Z przykładami! Słownik natychmiast kupiłem i zacząłem z nim spać, jadać i niemalże do toalety chodzić. Pomagał tutaj fakt, że na anglistyce ujotowskiej wyznawano świętą zasadę "żadnego wyjaśniania słówek po polsku", co przekładało się na naukę definicji wyrazów po angielsku. A spróbowalibyście zapytać ticzera od Praktycznej Nauki Języka Angielskiego, co dany wyraz znaczy po polsku... Oj, działo się wtedy, działo. OALD nadawał się akuratnie do tego, by przyswajać z niego angielskie wyjaśnienia i przykłady, a ja na wiele lat stałem się fanatykiem słowników monojęzycznych. Korzystałem z tego słownika codziennie przez sześć, czy siedem lat, aż przybrał on formę stosiku luźnych kartek. Obecnie posiadam nowsze wydanie w twardej oprawie, ale już mu grzbiecik zdążył odpaść.
A Wy? Jakie są Wasze magiczne momenty związane z nauką języka angielskiego?
P.S. 1 Pragnę oświadczyć, że nieuświadczalność "How Now Brown Cow" w regularnej sprzedaży to czyste draństwo. Ktoś się powinien smażyć w piekle za brak wznowień tej książki...
P.S. 2 Obecnie "akapit" określa się już mianem "paragrafu", ale nie chcę drażnić purystów ;)
Etykiety:
angielski,
język angielski,
nauka,
słownik,
tłumaczenie
Subskrybuj:
Posty (Atom)