poniedziałek, 23 listopada 2009

Lepsze jutro było wczoraj, czyli Stara Matura i Nowa Matura

Na chwilę przerywamy cykl "Co dalej po anglistyce?", żeby zająć się obiecanym porównaniem tzw. Starej Matury i Nowej Matury z języka angielskiego.

Przyjrzyjmy się najpierw Starej Maturze, a właściwie "Pisemnemu egzaminowi dojrzałości z języka angielskiego". Czas trwania egzaminu wynosił 300 minut, czyli pięć godzin zegarowych. Nie było żadnej przerwy, co oznaczało, że jeśli ktoś wszedł na salę, zostawał w niej do chwili oddania kartek. Wolno było jedynie wyjść pod nadzorem nauczyciela do toalety. W czasie egzaminu wolno było jeść i pić – legendą są już owiane bułki ze ściągami, które przygotowywały mamy maturzystów. Zestaw egzaminacyjny składał się z czterech zadań: rozumienia ze słuchu, rozumienia tekstu pisanego, testu leksykalno-gramatycznego oraz wypowiedzi pisemnej. Teksty do pierwszej części były odczytywane przez dwóch nauczycieli z dwóch różnych miejsc sali egzaminacyjnej. Przy wykonywaniu pierwszych trzech zadań nie wolno było korzystać ze słownika, lecz po oddaniu kartek i przystąpieniu do zadania czwartego egzaminowany mógł posługiwać się przyniesionym przez siebie słownikiem.

Musimy pamiętać, że Stara Matura była początkowo dostępna wyłącznie w wersji dla klas z poszerzonym angielskim. Wynikało to stąd, że dla każdego profilu był zarezerwowany pewien typ matury (dla klas matematyczno-fizycznych – matematyka, dla klas biologiczno-chemicznych – biologia itd.). Uczeń, który nie uczęszczał do klasy z poszerzonym angielskim (a takich klas było w Polsce na początku lat 90-tych naprawdę niewiele), musiał najpierw zaliczyć materiał z czterech lat nauki u nauczyciela angielskiego, a dopiero potem był dopuszczony do zdawania matury. Dopiero w okolicach 2000 roku Stara Matura zaczęła być dostępna w wersjach dla klas z poszerzonym angielskim i pozostałych.

Bardzo ważne są dla nas informacje o typach zadań, jakie pojawiały się na Starej Maturze. Przejrzałem kilka zestawów z województwa śląskiego i małopolskiego z różnych lat. Oto wyniki:

Rozumienie tekstu słuchanego
– zadania typu true/false
– testy wielokrotnego wyboru
– odpowiedzi na pytania
– wpisywanie wyrazów w luki (note taking)
– porządkowanie wypowiedzi (time sequence)
– dopasowywanie zdań do osób (multiple matching)

Rozumienie tekstu pisanego
– zadania typu true/false
– testy wielokrotnego wyboru
– dopasowywanie nagłówków do akapitów
– dopasowywanie zdań do osób (multiple matching)

Test leksykalno-gramatyczny
– parafrazy
– test wielokrotnego wyboru
– podawanie synonimów
– uzupełnianie czasowników we właściwym czasie gramatycznym
– uzupełnianie słów zgodnie z ilością liter (gaps with dashes)
– tzw. częściowe tłumaczenie na język angielski (partial translation)
– test luk (cloze test)

Wypowiedź pisemna polegała na napisaniu wypracowania na jeden z trzech podanych tematów. Wypracowanie nie miało narzuconej odgórnie formy, a początkowo nawet jego długość niedoprecyzowano – polecenie mówiło o wypowiedzi pisemnej nie przekraczającej dwóch stron A4. Później wprowadzono wzorowany na anglosaskiej tradycji wymóg pisania zgodnie z określonym limitem słów. Dla Starej Matury było to 250 do 350 wyrazów.

Nie będziemy tu analizować równie szczegółowo formy Nowej Matury, gdyż wymagania są opisane w tzw. sylabusie (podaję linki poniżej). Przejdźmy od razu do porównania obydwu egzaminów.

Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na sporą różnicę w czasie trwania egzaminu. Nowa Matura stawia tutaj o wiele niższe wymagania wytrzymałości psychicznej i fizycznej, gdyż jednorazowo musimy wysiedzieć jedynie dwie godziny. Pamiętajmy, że na Starej Maturze było to pięć godzin! Nie wiem, czy Centralna Komisja Egzaminacyjna zwraca bardziej uwagę na wrażliwość tyłków obecnych maturzystów, czy słabość systemu nerwowego, ale łatwo chyba zauważyć, że krótsze egzaminy nie przygotowują do wykonywania ciężkiej, monotonnej pracy.

Po drugie, zadania na rozumienie tekstu słuchanego i pisanego są obecnie wyłącznie zadaniami zamkniętymi. Oznacza to, że Nowa Matura nie sprawdza umiejętności notowania ze słuchu, czy odpowiadania na zadane pytanie. Do minimum ograniczona jest zdolność „wysłuchiwania” informacji w szerszym kontekście językowym uwzględniającym dedukcję, łącznie różnych wątków i umiejętność powiązania ze sobą poszczególnych wypowiedzi. Egzaminowany nie musi więc wykazywać się własnym myśleniem, lecz wszystko ma podetknięte niejako "na tacy". Co więcej, zadanie ułatwiono zdającym również przez to, że lektorzy na nagraniach posługują się sztampowym i dziennikarskim akcentem RP, który w życiu mieszkańców Wielkiej Brytanii de facto nie funkcjonuje w ogóle. Znakomicie za to ułatwia zrozumienie przekazu, ponieważ kładzie nacisk na artykulację staranną i nienaganną, pozbawioną tzw. szumów, czyli dokładnie taką, jaka w sytuacjach życia codziennego jest ewenementem na skalę światową.

Mało tego, egzaminowany może jedynie ograniczyć się do zgadywania odpowiedzi, gdyż układ zadań pozwala na olanie wypracowań i "wystrzelanie" prawidłowych odpowiedzi w zadaniach zamkniętych. Pamiętajmy, że dla zadania typu TRUE/FALSE prawdopodobieństwo przypadkowej dobrej odpowiedzi wynosi ponad 50%, dla zadań wielokrotnego wyboru – ponad 25% (cztery odpowiedzi) lub ponad 33% (trzy odpowiedzi). Informacja dla osób, które zarzucą mi nieznajomość zasad rachunku prawdopodobieństwa: zadania są zmanipulowane, ponieważ NIGDY nie zdarza się tak, aby w arkuszu egzaminacyjnym wystąpiły wyłącznie odpowiedzi TRUE czy FALSE, ani w testach wielokrotnego wyboru NIGDY nie pojawiają się np. odpowiedzi A. Widać więc, że osoby układające zadania Nowej Matury delikatnie popychają języczek wagi na korzyść egzaminowanego.

Po trzecie, z matury zdawanej na poziomie podstawowym wyeliminowano wszelkie zadania gramatyczne i leksykalne. Na poziomie rozszerzonym liczba zadań została zmniejszona w porównaniu ze Starą Maturą, a zadania otwarte (np. test luk i parafrazy) znajdziemy wyłącznie w Części I. Osobiście uważam to za znaczne obniżenie wymagań. Owszem, ważniejsza jest umiejętność posługiwania się językiem, niż suche stosowanie regułek gramatycznych i wykazywanie się znajomością słówek. Niemniej jednak, nawet na egzaminach typu PET czy FCE komponent leksykalno-gramatyczny jest większy i bogatszy.

Po czwarte, pisemny egzamin dojrzałości był zdany, jeśli egzaminowany uzyskał ponad 50% punktów. Przyzwoity wynik, czyli ocena dobry, osiągało się po uzyskaniu min. 74%! Natomiast obecnie wystarczy zdobyć 30%, by maturę zdać. Łatwo chyba zauważyć, że 30 to mniej niż 50 czy 74. Taki próg mogę określić tylko dwoma słowami: skandal i żenada. Ustalenie progu zdawalności na poziomie 30% podważa zasadność przeprowadzania egzaminu, który najwyraźniej z natury rzeczy ma być sprawdzianem niemiarodajnym. Przeprowadzanie takiego nieuzasadnionego egzaminu we wszystkich szkołach średnich jest jedynie kolejnym etapem sztucznego namnażania kosztów w niebogatym skądinąd ministerstwie. Co więcej, łatwo uzyskać z Nowej Matury wynik 100%, a to oznacza, że traci ona moc różnicującą. Jak bowiem rozróżnić, który ze stuprocentowych kandydatów jest lepszy?

W moim przekonaniu obecny kształt egzaminu maturalnego z języka angielskiego to zwykła fikcja. Egzamin może zdać na poziomie podstawowym osoba, która nie zna angielskiego WCALE, gdyż wystarczy tylko rozumieć treść poleceń i mieć trochę szczęścia w dobieraniu odpowiedzi. Widać też, że od roku 2005 nastąpił ogromny spadek w wymaganiach stawianych młodzieży licealnej. Dla mnie taka sytuacja jest zwykłym oszustwem i sabotażem na skalę narodową. Ministerstwo Edukacji Narodowej oszukuje maturzystów i ich rodziców, a także pracodawców, twierdząc, że absolwenci liceów i techników znają język angielski. Słowo "sabotaż" również jest tu jak najbardziej na miejscu, gdyż wmawianie całemu społeczeństwu, że zdanie matury to faktyczne i rzetelne osiągnięcie doprowadza do posiadania niebezpiecznych złudzeń. Takie złudzenie pryskają jak bańka mydlana, kiedy absolwent liceum konfrontuje się ze światem rzeczywistym.

Widać jasno, że Nowa Matura została zaprojektowana tak, aby była przyjazna biurokratom. Po pierwsze, łatwo taką maturę o zamkniętej, sztywnej strukturze sprawdzać. Po drugie, celem egzaminu maturalnego nie jest odsianie osób nienadających się do studiowania, lecz zapewnienie jak największej, powszechnej zdawalności. To zostało osiągnięte, gdyż ok. 90% przystępujących do matury z języka angielskiego zdaje. Po trzecie, poprzez likwidację egzaminów wstępnych odebrano uniwersytetom prawo decydowania, kto będzie studentem. Zamiast tego, decydują procenciki i punkciki, czyli bezduszna, nieludzka maszyneria biurokratyczna.

Bardzo dziękuję za dopisanie trzech mądrych rzeczy Zosi P. :)



Informator o egzaminie maturalnym z języka angielskiego od 2008 roku tutaj


"Egzamin maturalny od 2010 roku. Aneks" tutaj

piątek, 13 listopada 2009

Co dalej po anglistyce? Cz. 2 – Tłumaczymy.

W poprzednim wpisie omówiałem pokrótce możliwości pracy, jakie stwarza nam zawód nauczyciela. Co mają jednak robić absolwenci anglistyki, którzy swojej przyszłości nie chcą wiązać z uczeniem? Powiedzmy szczerze, nauczanie angielskiego jest coraz gorzej płatne, a poza tym wymaga ono bezpośredniego kontaktu z jednostką ludzką, która nie zawsze jest chętna do nauki. Co mają zrobić pracowite myszki, które na studiach pracowicie zakuwają słóweczka i wbijają sobie do głowy miliony reguł, lecz po prostu konają ze strachu na myśl o stanięciu przed grupą uczniów? Pisząc "szare myszki" nie mam tu wcale na myśli wyłącznie kobiet. Wręcz przeciwnie! To najczęściej mężczyźni są literalnie zesrani ze strachu przed swoimi pierwszymi występami przed publicznością. Byłem tego świadkiem wielokrotnie. Cóż więc mają robić miłośnicy książek i literek? Odpowiedź jest banalnie prosta: pracować z książkami, czyli szeroko rozumianym słowem pisanym. A to oznacza bycie tłumaczem.

Od razu musimy podzielić tłumaczy na trzy grupy, które zróżnicowane są diametralnie pod względem wymagań wstępnych potrzebnych do wykonywania zawodu. Te trzy grupy to: tłumaczy przysięgli, tłumacze beletrystyki oraz tłumacze specjalistyczni.

Jeśli chcemy zostać tłumaczem przysięgłym, musimy spełnić wymagania zawarte w "Ustawie o zawodzie tłumacza przysięgłego" (Dz.U. z 2004 r. nr 273 poz. 2702, link pod wpisem), czyli ukończyć studia filologiczne oraz zdać egzamin. Żadne studia licencjackie czy magisterskie nie przygotują nas do tego egzaminu, więc najczęściej musimy zdecydować się na studia podyplomowe lub kurs dla tłumaczy przysięgłych. Idealnym rozwiązaniem byłaby możliwość odbycia stażu u tłumacza przysięgłego, lecz chyba niewielu absolwentów anglistyki ma taką możliwość. Zawód tłumacza przysięgłego ma swoje jasne i ciemne strony (a który nie ma???). Najpierw pozytywy: pracujemy w domu, mamy możliwość korzystania z gotowych szablonów tłumaczeń, możemy odmówić przyjęcia tłumaczenia (jeśli nie znamy tematu lub jesteśmy zbyt mocno obłożeni zleceniami), biurokracja związana z prowadzeniem repertorium nie jest przesadnie skomplikowana, a strona tłumaczenia przysięgłego jest krótsza niż standardowa strona obliczeniowa (1125 znaków zamiast 1800). Jeśli chodzi o rzeczy mniej przyjemne związane z pracą tłumacza przysięgłego, należy pamiętać o tym, że stawki za tłumaczenie narzucane są odgórnie, musimy działać legalnie, istnieje konieczność świadczenia usług na rzecz sądu (co prawda płatnych, lecz przeważnie ze sporym opóźnieniem), a najgorsze jest to, że klientów nam nikt nie zagwarantuje.

W naszej przeregulowanej przepisami gospodarce, zawody tłumacza beletrystyki oraz tłumacza specjalistycznego to dwie oazy wolności, gdyż wykonywać może je KAŻDY! O ile dyplom ukończenia filologii angielskiej jest mile widziany u tłumacza, nikt nie będzie go od nas wymagał. Owszem, wielu wybitnych tłumaczy jest anglistami (np. Elżbieta Tabakowska), lecz wcale nie mniejsze sukcesy odnoszą absolwenci filologii polskiej, np. Stanisław Barańczak, czy kierunków w ogóle nie związanych z językiem angielskim, np. znany chyba wszystkim Andrzej Polkowski, z wykształcenia... archeolog. Wejście na rynek tłumaczeń "nieprzysięgłych" wydaje się więc pozornie bardzo łatwe... Przecież aby zostać tłumaczem, wystarczy rozesłać swoją ofertę do wydawnictw i biur tłumaczeń? Oj, święta ludzka naiwności...

Do wykonywania zawodu tłumacza "nieprzysięgłego" potrzebujemy dwóch rzeczy. Pierwszą z nich jest wiedza fachowa, a drugą – kontakty. Poprzez wiedzę fachową rozumiemy tu – zarówno dla tłumaczenia beletrystyki, jak i tekstów specjalistycznych – ponadprzeciętną biegłość w języku polskim, znajomość potrzebnej nam terminologii oraz choćby minimalne doświadczenie w dziedzinie, którą zamierzamy się zająć. Proszę pamiętać, że poprzez "beletrystykę" rozumiemy tu literaturę piękną, tj. głównie opowiadania, powieści i poezję. Natomiast do kategorii "teksty specjalistyczne" zakwalifikujemy wszystko od przewodnika turystycznego do instrukcji obsługi tomografu komputerowego.

W powszechnym przekonaniu tłumaczenie literatury pięknej nie wymaga żadnej konkretnej wiedzy. To put it openly and brutally: jest to jeden z najdurniejszych stereotypów funkcjonujących w naszym społeczeństwie! W powieści czy opowiadaniu możemy napotkać najdziksze i najbardziej egzotyczne słownictwo. Pamiętajmy też, że nie każdy autor pisze prostymi i krótkimi zdaniami jak John Grisham. W dziele literackim często napotkamy odnośniki i nawiązania do innych utworów. Porządnego łupnia dadzą nam też cytaty i symbole. Jak ujęła to w sposób prosty i niewyszukany moja przyjaciółka obeznana nieźle w tłumaczeniach: należy być po prostu oczytanym. Równie ważne jest, by przekład został sporządzony polszczyzną, która jest miła dla oka (i ucha!). Tekst musi "brzmieć", musi być po prostu napisany ładnie. Do tego potrzebny jest talent, poparty oczytaniem oraz wiedzą zaczerpniętą ze słowników i gramatyk języka polskiego.

Niestety, choćby nasza polszczyzna była równie dobra jak u Sapkowskiego, a wiedza fachowa prześcignęła skumulowaną wiedzę trzech laureatów nagrody Nobla, niewiele zdziałamy na rynku bez kontaktów. Tłumaczenie musi nam po prostu ktoś zlecić. Wydawnictwa i biura tłumaczeń mają najczęściej swoich zaufanych, sprawdzonych tłumaczy. Alternatywą jest praca na własny rachunek, ale budowanie pozycji na rynku zająć może lata. O wiele prościej jest, jeśli zostaniemy rekomendowani przez kogoś, kto już z firmą współpracował, lub po prostu znamy redaktora lub właściciela biura. Oczywiście pomóc nam może również działanie w egzotycznej branży, choć tutaj musimy pamiętać o tym, że nisza może okazać się zbyt płytka.

Zalety zawodu tłumacza "nieprzysięgłego" są oczywiste. Nie ma wymagań formalnych na wstępie. Pracujemy sobie w domu we własnym tempie. Praca jest najczęściej ciekawa, ponieważ każde tłumaczenie jest inne. Mamy możliwość odrzucania tłumaczeń, które są zbyt słabo płatne. Niestety taką wygodę okupimy długim okresem budowania reputacji i zdobywania kontaktów, kiedy będziemy pracować za podłe pieniądze, a niekiedy nawet za darmo. Pamiętajmy też, że niewiele firm zatrudnia tłumaczy na etacie, gdyż po prostu taniej i wygodniej jest zlecać tłumaczenie agencjom. Jeśli już etat gdzieś zdobędziemy, pełną osłonę socjalną i pensję wypłacaną regularnie przez 12 miesięcy w roku okupimy wytężoną pracą. Najbardziej rozpowszechniona wśród tłumaczy jest więc praca na umowę o dzieło, lub prowadzenie własnej firmy i wystawianie rachunków. I tu czyha kolejna pułapka: biura tłumaczeń mogą opóźnić wypłatę naszego wynagrodzenia i wtedy misternie sklecony budżet domowy wali się jak domek z kart. Jeśli wykonujemy tłumaczenie większego projektu, zleceniodawca może wymagać od nas posiadania oprogramowania wspomagającego tłumaczenie (CAT), jak np.Trados. Oczywiście zakupu takiego oprogramowania dokonujemy sami, a wiedzę, jak z niego korzystać zdobywamy na własną rękę.

Omówiliśmy dotychczas zawody nauczyciela i tłumacza, które są chyba dwoma najbardziej oczywistymi ścieżkami kariery dla absolwenta filologii angielskiej. Nie pisałem nic o tłumaczach konferencyjnych i symultanicznych, gdyż nie mam w zwyczaju wypowiadać się na tematy, które znam bardzo powierzchownie. Oczywiście dyplom filologii angielskiej można wykorzystać na wiele sposobów, więc w kolejnym wpisie omówimy zawody być może bardziej egzotyczne, ale o wiele ciekawsze niż nauczyciel i tłumacz.


P.S. 1 Więcej na temat spraw związanych z zawodem tłumacza znajdziemy na stronie prowadzonej przez p. A. Belczyka: www.serwistlumacza.com. Polecam bardzo gorąco!


P.S. 2 Ujednolicony tekst "Ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego" można znaleźć tutaj.

niedziela, 8 listopada 2009

Co dalej po anglistyce? Cz. 1 – Nauczycielem być.

Przeglądając ostatnio jedno z forów internetowych poświęconych językowi angielskiegmu natknąłem się na wątek, w którym forumowicze starali się udzielić odpowiedzi na tytułowe pytanie. Odpowiedzi padały bardzo chaotyczne i różnorodne, więc postanowiłem temat trochę uporządkować. Pierwszy wpis poświęcam szeroko rozumianej pracy nauczycielskiej z wyłączeniem anglistyk (z jednej strony to sprawa bardzo niszowa, z drugiej zaś zasługuje na osobny wpis).

Odpowiadając więc na tytułowe pytanie można by rzec: Po anglistyce można uczyć i to na wiele różnych sposobów. Możemy zostać nauczycielem w szkole państwowej, lecz w tym celu potrzebujemy wpierw zdobyć tzw. uprawnienia pedagogiczne. Jeśli decydujemy się na specjalizację metodyczną w czasie studiów licencjackich, oznacza to, że będziemy musieli równocześnie zdobywać uprawniania do nauczania drugiego przedmiotu. Jeśli na specjalizację nauczycielską zdecydujemy się dopiero na drugim etapie studiów, tj. podejmując studia magisterskie, wówczas nie musimy zdobywać uprawnień do nauczania drugiego przedmiotu. Sami musimy zdecydować, co jest dla nas lepsze: ciężki licencjat z uprawnieniami do nauczania dwóch przedmiotów, czy lżejsze studia licencjackie i magisterskie okupione brakiem uprawnień do nauczania dodatkowego przedmiotu. Czy warto zostać nauczycielem w szkole państwowej. Jeśli spojrzymy od strony zabezpieczeń socjalnych, wówczas skusić nas może stała pensja oraz spora liczba wszelakich przerw wakacyjnych i świątecznych. Niestety, Ciemna Strona Mocy prezentuje się dużo groźniej: coraz większe kłopoty ze znalezieniem zatrudnienia (powodem jest niż demograficzny!!!), coraz większa ilość papierów, papiereczków i sprawozdań, coraz większe kłopoty z uczniami (mówiąc wprost – uczniowie nas coraz mniej słuchają) oraz największy kłopot – konieczność przebrnięcia przez staż i "kontraktowego", zanim dochrapiemy się upragnionego statusu nauczyciela mianowanego.

Oczywiście możliwość uczenia daje nam nie tylko szkoła państwowa. Absolwent z dyplomem ukończenia studiów magisterskich ma przewagę nad licencjatem – może pracować jako lektor w szkolnictwie wyższym. Tutaj wyraźnie musimy rozgraniczyć uczelnie państwowe od prywatnych. Na uczelni państwowej pensum lektora wynosi obecnie 540 godzin dydaktycznych w roku akademickim. Przekłada się to na obowiązek uczenia po 18h przez 30 tygodni. Pensja nie jest co prawda zbyt wysoka, ale odpadają nam wszelkie obciążenia występujące w szkole, czyli wychowawstwo, spotkania z rodzicami, wycieczki, biurokracja oraz inne pierdoły. Po kilku latach pracy możemy zostać wykładowcą. To oznacza, że co prawda nasza pensja nie rośnie, ale pensum spada do 360 godzin dydaktycznych (12h uczenia tygodniowo). To umożliwia nam bezproblemowe dorabianie, pisanie książek, wykonywanie tłumaczeń etc. Sytuacja wygląda o wiele gorzej, jeśli chodzi o uczelnie prywatne. Przede wszystkim, nie chcą one zatrudniać lektorów na etatach, lecz oferują one umowę-zlecenie albo umowę o dzieło. Oznacza to, że w najkorzystniejszym dla nas wariancie mamy zagwarantowaną pracę na jeden semestr. Uczelnia może też nas wywalić w każdym momencie, gdyż wystarczą niekorzystne ankiety i już jest "po zawodach" (jest to sytuacja rzadka, ale sam byłem świadkiem wyrzucenia lektorki natychmiast po hospitacji). Jeśli już uczelnia prywatna zaoferuje nam etat, wówczas będziemy na nasze wynagrodzenie bardzo ciężko pracować. Powtórzę jeszcze raz: bardzo, bardzo, bardzo ciężko. Na uczelni prywatnej nie istnieje coś takiego jak "goły etat", tzn. sama dydaktyka. Natychmiast zostaniemy obdarzeni tzw. "funkcją", np. będziemy odpowiadać za układanie egzaminów, czy pisanie wniosków o dotacje unijne. Władze uczelni będą również oczekiwać od nas podjęcia studiów doktoranckich lub przynajmniej publikowania w periodykach naukowych. Pamiętać też trzeba o jeszcze jednej nieprzyjemnej stronie pracy na uczelniach państwowych i prywatnych – lektoraty odbywają się również w soboty i niedziele, gdyż wtedy zjawiają się spragnieni wiedzy studenci zaoczni!

Kolejna możliwość zatrudnienia to praca dla szkoły językowej. Zajmijmy się najpierw wadami. Po pierwsze, nie jesteśmy jedynym lektorem szukającym pracy. W każdej szkole językowej leży opasły segragator, a w nim dziesiątki CV anglistów, więc pracę dostaniemy w trzech przypadkach: (1) gdy znamy właściciela szkoły, (2) gdy zostaniemy zarekomendowani przez lektora, któremu właściciel ufa, (3) gdy szkoła jest "pod ścianą", ponieważ baaaaardzo potrzebuje lektora, a my jesteśmy pierwszą osobą, do której zadzwoniono. O wejściu z ulicy i natychmiastowym otrzymaniu pracy możemy zapomnieć. Kolejną rzeczą, o której lepiej nie myśleć to praca na etacie. Etat w szkole językowej ma właściciel i jeszcze niekiedy sekretarka. Szkoła językowa najczęściej zaproponuje nam umowę-zlecenie lub umowę o dzieło, a najprzychylniej będzie patrzeć na lektorów wystawiających rachunki (czyli lektorów, którzy prowadzą własną działalność gospodarczą). Pora na zajęcie się pozytywami. Praca dla szkoły językowej to przede wszystkim praca z niewielką grupą lub prowadzenie zajęć indywidualnych bez obowiązku prowadzenia horrendalnej biurokracji znanej nam już ze szkolnictwa państwowego. Klienci to przeważnie ciekawe osoby, więc możemy nawiązać pożyteczne kontakty. Szkoły językowe działają również jako swoiste "giełdy towarzyskie" dla lektorów: tutaj w trakcie ploteczek dowiemy się, jakie są stawki u konkurencji, gdzie aktualnie poszukują lektorów, której szkoły należy się wystrzegać, jakie wymagania ma właścieiel itp. Szkoły językowe często mają w swojej ofercie tłumaczenia, więc możemy otrzymywać również takie zlecenia. Pamiętajmy koniecznie o trzech rzeczach: (1) zajęcia odbywają się w najróżniejszych porach, więc zarówno ranne ptaszki, jak i "night owls" znajdują coś dla siebie, (2) musimy być wszechstronni i utalentowani, ponieważ jednego dnia będziemy prowadzić zajęcia dla początkujących bezrobotnych, a drugiego – kurs do CAE, (3) jeśli podpadniemy sekretarce, to mamy przechlapane!

Na koniec zostały nam przysłowiowe "korki", przez które rozumiem udzielanie lekcji we własnym domu. Ogromną zaletą takiej formy pracy jest to, że całe wynagrodzenie chowamy do własnej kieszeni. Oczywiście, jeśli chcemy się szeroko reklamować i to jeszcze podając własne imię i nazwisko, lepiej pomyśleć o zarejestrowaniu działalności gospodarczej. Jeśli udzielamy korepetycji na niewielką skalę, szansa, że ktoś nas podkabluje do Urzędu Skarbowego jest naprawdę niewielka. Niestety, tak jak w przypadku pracy w szkole językowej, korepetycje są biznesem sezonowym, więc nie utrzymamy się z tej formy zatrudnienia w wakacje.

Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by łączyć ze sobą poszczególne formy zatrudnienia. Bardzo często nauczyciele dają lekcje prywatne, a lektorzy uniwersyteccy pracują dla szkół językowych. "Dziwnym nie jest", jak to mawia jeden z Wilqowych bohaterów, ponieważ każdy chce zarobić godnie.

PS. 1 Jeśli ktoś z Czytelników chciałby rozwinięcia tematu, proszę sygnalizować to w komentarzach.

PS. 2 Odkopałem archiwalne materiały z pisemnego egzaminu dojrzałości, więc w najbliższym czasie zajmę się obiecaną analizą matury.