środa, 21 października 2009

Co się dzieje z anglistyką?

Ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu odkryłem ostatnio, że decyzję o studiowaniu języka angielskiego licealiści podejmują kierując się kryteriami negatywnymi. Co to oznacza w praktyce? Ano, że ludzie decydują się na studia językowe, ponieważ "nie znoszą matematyki i fizyki", "angielski sprawiał im najmniej problemów w liceum", czy "sami nie wiedzą, co studiować" (to parafrazy autentycznych wypowiedzi osób rozpoczynających studia na kierunku filologia angielska). Jest to przerażające dla mnie, pasjonata języka angielskiego i wszystkiego, co angielskie (z wyjątkiem tych kretyńskich osobnych kraników z ciepłą i zimną wodę, bez zatyczki).

Kilkanaście lat temu (the early 1990s) niewiele było uczelni oferujących ten kierunek, a kandydat musiał pokonać kilkunastu konkurentów, żeby dostać się na wymarzone studia. Kluczem do zrozumienia tego, co się stało jest właśnie słowo "wymarzone". Obowiązywał bardzo trudny i zupełnie nieprzewidywalny egzamin wstępny (przygotowywany przez anglistów z danej uczelni), gdyż pierwszy rok nauki rozpoczynał się od poziomu pre-CPE z egzaminem na poziomie CPE po pierwszym roku. Osoba, która nie była ześwirowana kompletnie na punkcie języka angielskiego, nie miała szans się dostać. I tak najczęściej bywało – osoby, które dostawały się na anglistykę za pierwszym podejściem można było policzyć na palcach jednej ręki (w mojej grupie były to chyba dwie lub trzy osoby). Najczęściej trzeba było spędzić rok douczając się intensywnie angielskiego, żeby potem ponownie przebijać się przez ten koszmarny egzamin i tłum osób czyhających na nasze miejsce. Taką decyzję trzeba było podjąć świadomie i cierpliwie dążyć do jej spełnienia.

Obecnie sytuacja wygląda inaczej. Angielski się upowszechnił, przeważnie każdy już w mniejszym lub większym stopniu potrafi się posługiwać tym językiem. Owszem, jest to znajomość kulawa, pełna dziur i luk, ale przeciętny licealista ma przekonanie, że przecież "on angielski zna". Przekonanie jest to złudne i naiwne, ale uczelniania komisja rekrutacyjna musi przecież respektować wyniki egazminu maturalnego (dla niewtajemniczonych: maturę zdajemy mając wynik 30%), a ustanowienie własnego egzaminu wstępnego jest praktycznie niemożliwe (dla niewtajemniczonych: minister musi każdorazowo udzielić zgody na egzamin wstępny). Jak widać, zasada "Quality, not quantity" przestała obowiązywać.

Od kilku lat kręci się więc coraz szybciej błędne koło: coraz więcej osób uczy się angielskiego, lecz znajomość angielskiego coraz słabsza (matura tylko maskuje dziury i poprawia samopoczucie). Napór tych nieprzygotowanych jest ogromny, walą oni na studia niestacjonarne organizowane przez uczelnie państwowe, a kto się nie dostanie, ma zagwarantowane miejsce na uczelni prywatnej. Praktyką wcale nie tak rzadką stosowaną staje się przyjmowanie osób ze zdaną maturą podstawową z języka angielskiego (!). Na uczelnie trafia horda studentów, którzy w najlepszym wypadku znają angielski na poziomie "pre-FCE". Ponieważ walka z tak masowym zjawiskiem jest niemożliwa, uczelnie muszą się dostosować i anglistyki zaczynają obniżać wymagania. Niż demograficzny, który spędza sen z oczu rektorom i dziekanom, także dodaje tu dreszczyku emocji. Oczywiście, najszacowniejsze instytucje, które mają sporo kandydatów, jakoś trwają przy poprzednim poziomie (mam przynajmniej taką nadzieję), ale warto pamiętać, że oficjalnie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego wymaga od licencjatów znajomości języka na poziomie C1, co odpowiada egzaminowi CAE. Dla jasności, jest to egzamin na poziomie niższym niż wspominane przeze mnie wyżej CPE.

Już nawet nie warto wspominać o tym, że MNiSzW obcina systematycznie liczbę godzin przeznaczoną na dydaktykę. Dla uczelni priorytetowe jest zatrudnianie samodzielnych pracowników naukowych, tj. profesorów i doktorów habilitowanych, gdyż oni stanowią pensum kadrowe. Od ich obecności jest uzależnione w pierwszym rzędzie istnienie danego kierunku. Ponieważ samodzielni pracownicy naukowi również zoobowiązani są do prowadzenia zajęć dydaktycznych, i takie zajęcia musi im uczelnia zapewnić. A ponieważ samodzielni pracownicy naukowi raczej nauczają innych, bardziej zaawansowanych przedmiotów niż Praktyczne Nauczanie Języka Angielskiego, te przedmioty są w siatkach godzin utrzymane, a obcina się zajęcia z bloku PNJA. I tak błędne koło zamyka się, gdyż startujący z niskiego poziomu studenci anglistyki uczą się angielskiego coraz mniej i do wymarzonego poziomu CPE nie mają szans doskoczyć.

W moim założeniu ten blog ma nie sprowadzać się do próżnego narzekania i krytykowania, więc trzeba teraz zająć się odpowiedzią na przyziemne pytanie "Co kandydat na anglistykę robić ma?". Licealistom myślącym o studiowaniu filologii angielskiej doradzałbym jedną z dwóch rzeczy – albo zapominamy o anglistyce i zamiast niej zdecydować się na jakikolwiek inny kierunek z wykładowym angielskim (tu ubijamy dwa ptaszki jednym kamieniem, gdyż uczymy się angielskiego i zdobywamy wiedzę z konkretnej dziedziny), albo za wszelką cenę próbujemy się dostać na którąś z (jeszcze) elitarnych uczelni w rodzaju Uniwersytetu Śląskiego bądź Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Istnieją też dwa inne rozwiązania, jednakże są one bardziej radykalne. Możemy mianowice wyjechać na studia do Wielkiej Brytanii, czy USA, a tam angielskiego nauczymy się mimochodem (chyba, że będziemy studiować coś w rodzaju English Literature albo Applied Linguistics, gdzie angielski jest celem samym w sobie). Możemy też odpuścić sobie studiowanie angielskiego i zdecydować się na inny kierunek. To rozwiązanie nie jest oczywiście dopuszczalne dla prawdziwych pasjonatów, którzy angielskim oddychają, ale serdecznie doradzam je wszystkim osobom, które "nie lubią czytać", "angielskiego w sumie nie musiały się zbyt dużo uczyć" czy po prostu "coś musiały studiować, żeby rodzice się nie denerwowali". Pozwolę sobie sparafrazować to, co Maciej Parowski napisał kiedyś o tworzeniu literatury science-fiction: "Jeśli możesz nie studiować angielskiego, to nie studiuj".