środa, 19 października 2016

Kasia i bocian


Kilkanaście lat temu, kiedy zatrudniałem się w Zespole Szkół Ekonomicznych w Bielsku-Białej, dokonywała się rewolucja na rynku podręczników do nauki języka angielskiego. Do Polski z przytupem weszło wydawnictwo Express Publishing i bardzo agresywnie promowało swoje podręczniki.

Jako nowy nauczyciel nie tylko dostałem swój komplet pierwszaków, ale musiałem również przejąć grupy w starszych klasach. Przejmowałem je z dobrodziejstwem inwentarza – musiałem uczyć z podręczników, które chyba pochodziły z czasów wczesnego Gierka, a może nawet późnego Gomułki. Jako świeżak, któremu jeszcze się chciało, postanowiłem urządzić rewolucję. Okazja nadarzyła się szybko, gdyż dystrybutor Express Publishing zawitał do Bielska-Białej i zapraszał wszystkich anglistów na spotkanie promocyjne. O ile pamięć mnie nie myli, odbywało się ono w bielskim WOM-ie (WOM to była taka tajemnicza instytucja, która sama przed sobą robiła tajemnicę z tego, czym się zajmuje).

W sali kłębił się tłum. Najpierw trzeba było zawalczyć, by dostać się do sali. Kto studiował w Krakowie, ten pamięta, jakie boje toczyły się, by wsiąść do autobusu PKS relacji Kraków-Cieszyn w piątkowe popołudnie. To była łagodna rozgrzewka przed tym, co działo się na tej sali: ludzie upchnięci jak śledzie, pozajmowane parapety, prelegent stał na jednej nodze, bo drugiej nie miał już gdzie postawić.

Nie pamiętam, czemu było poświęcone to spotkanie. Czy to były jakieś warsztaty, czy tylko prezentacja podręczników. Ważne, że pod koniec każdej obecnej na sali osobie wręczano wielką torbę z książkami. Też dostałem, jakimś cudem wydostałem się z tego kłębowiska i tak oto poznałem podręcznik „Enterprise”. Miałem już narzędzie, by dokonać rewolucji w ZSE.

Przełom wieków to były wspaniałe czasy w szkolnictwie. System oceniania? Jaki system oceniania? Miałeś swoje reguły lekcyjne i tyle. Chciałeś pogadać z klasą? Czasami przegadywało się całe lekcje i nikogo to nie obchodziło. Tematy lekcyjne? Dla kawału wpisywałem przez cały dzień ten sam temat „I have no idea what I am doing today and I don’t care”. Niezmiernie bawi mnie myśl, że gdzieś w archiwum szkolnym albo państwowym leżą dzienniki z takimi tematami. Podobnie było z podręcznikami: każdy nauczyciel wybierał taki, jaki mu się podobał. A ja sobie upatrzyłem „Enterprise”, bo… był czymś nowym, czymś kolorowym i czymś tak brytyjskim, że na jego widok język i wargi same układały się, by rzec z akcentem Seana Connery'ego „Sphlendid. Oh, so sphlendid!”

Zacząłem więc uczyć z tego podręcznika, przetłukłem pierwszą część, zieloną, i było całkiem fajnie. Dzieciaki uczyły się angielskiego od podstaw, a w „Enterprise” układ jednostki był czytelny, materiał był prosty i tylko ten nauczyciel od angielskiego trochę się nudził. Myślałem sobie tak: płacą mi za uczenie, więc mogę się trochę ponudzić. W końcu to nie szkoła jest dla mnie, tylko ja dla szkoły. Przyszedł kolejny rok, więc ponownie tłukłem zieloną część w klasach niższych i drugą, pomarańczową, w klasach wyższych. Lekcje można było prowadzić przez sen, co zresztą często robiłem, gdyż wicedyrektor uwielbiał obstawiać angielskim pierwszą lekcję. A ta rozpoczynała się o 7:10. Od czasów ZSE jest to najbardziej znienawidzona przeze mnie godzina i chyba już nic tego nie zmieni.

Pod koniec drugiego roku uczenia z „Enterprise” zacząłem wpadać w panikę. Jak to? Na studiach licencjackich przerabialiśmy podręczniki na poziomie Proficiency. Na studiach magisterskich same łamigłówki z gramatyki i słownictwa. A teraz co? Odmiana czasownika „be”? Uczenie kolorów? Łkałem ze szczęścia, kiedy dochodziliśmy do Past Simple i mogłem zrobić kartkówkę z czasowników nieregularnych. A tak bardziej na poważnie, zauważyłem, że uwsteczniam się w tempie kosmicznym.

Z nudów zacząłem gromadzić ciekawe słownictwo w języku angielskim, z czego powstała później książka „Angielskie wyrazy kłopotliwe”. Nie będę wyjaśniał szerzej, bo to temat na inną historię. Miałem też pierwszy atak ambicji i zabierałem się za robienie doktoratu z metodyki, lecz niedoszła pani promotor przedstawiła taką listę roszczeń, że z wrażenia mało nie wyskoczyłem oknem. Rozmowy toczyły się bodajże na piątym piętrze starego Collegium Paderevianum, więc nie chciałem już więcej ryzykować. Próba zrobienia doktoratu to również temat na osobną opowieść.

W trzecim roku prowadzenia zajęć z „Enterprise” dostawałem już drgawek. Miałem przygotowaną pulę sprawdzianów i kartkówek. Do książek nawet nie zaglądałem, gdyż wystarczyło je otworzyć i zajęcia robiły się same. Szatański wynalazek, czyli Teacher’s Book, ułatwiał sprawdzanie zadań. Trzeciej części podręcznika nie chciało mi się nawet przekartkować. I tak cichaczem wkradła się w moje belferskie życie rutyna...

Moment otrzeźwienia był mało spektakularny, lecz z perspektywy czasu bardzo dla mnie ważny. Przerabialiśmy jednostkę z trzeciej części podręcznika, tej czerwonej. Klasa przysypiała, ja przysypiałem, któryś z uczniów męczył się i tłumaczył tekst na język polski. I teraz akcja właściwa: uczeń zawiesza się na zdaniu, ja odruchowo powtarzam jego tłumaczenie i… również zawieszam się, ponieważ po raz pierwszy nie znam wyrazu w tekście. Zupełna pustka w głowie, nic nie kojarzę, co to za diabelstwo? Rozbudziłem się na dobre i było to chyba dość wyraźnie widoczne, gdyż jedyna uczennica, która uważała na tej lekcji, postanowiła mi pomóc.

– Bocian – Pouczyła mnie łagodnie. – „Stork” to jest bocian, panie profesorze.

Dla porządku sprawdziłem ten wyraz w słowniku i oczywiście Kasia miała rację. Na moje zapytanie, skąd u diabła to wie, wyjaśniła mi, że na korepetycjach przerabia materiał do przodu, a nazwy zwierzątek i ptaszków z tej jednostki już przyswoiła. Chwatit’.

Ten incydent bardziej mnie rozbawił niż upokorzył, ponieważ mój Tata dawno temu wpoił mi zasadę, że „na słówkach angielskich można zagiąć każdego”.Nieprofesjonalnym zachowaniem z mojej strony było to, że nie sprawdziłem słownictwa przed lekcją, lecz robiłem zajęcia z powietrza, całkowicie rutyniarsko. Jednak prawdziwą grozą przejął mnie fakt, że z podręcznika szkolnego przyswoiłem JEDNO słowo na przestrzeni czterech lat. Owszem, przygotowywałem w ZSE uczniów do Olimpiady Języka Angielskiego oraz do pierwszych edycji Konkursu Języka Angielskiego Fox, ponieważ gdzieś trzeba było się wyżywać! A żeby tylko jedno słowo z podręcznika? Jedno???

Dziś mogę powiedzieć, że ten nieszczęsny bocian był momentem zwrotnym w moim życiu. Zaliczyłem kryzys „uwsteczniania się”, jaki zalicza chyba każdy anglista trafiający do szkoły. Wiem, że znajomi nauczyciele angliści ratują się uczeniem na zaawansowanych kursach albo dają korepetycje na zawrotnym poziomie. Niektórzy dorabiają tłumaczeniami, by mieć jakieś wyzwanie intelektualne. Widziałem też ludzi uciekających ze szkoły po dwóch miesiącach, bo nie potrafią zejść tak nisko. Mnie ten kryzys wystrzelił ze szkoły jak z procy. Ale o tym, jakie to miało konsekwencje napiszę innym razem.

(Imię bohaterki zmienione, gdyż interesuje nas opowieść, a nie personalia.) 

(Oryginalny wpis ukazał się na grupie Nauczyciele Angielskiego na FB.)