sobota, 24 września 2011

Grammar-Translation i Nowa Matura


Metoda Grammar-Translation (G-T) uznawana jest za jedną najstarszych metod uczenia języków obcych. Jej nieformalne założenia są następujące: podstawowe "składniki" język to gramatyka i słownictwo, a korzystania z nich uczy się poprzez tłumaczenie na język obcy i na język ojczysty. Zajęcia prowadzone są w języku ojczystym, gdyż w sposób świadomy musimy opanować najpierw zasady gramatyki języka obcego. Słownictwo również przyswajamy z wykorzystaniem języka ojczystego, gdyż ważne jest opanowanie obcojęzycznych wyrazów z ich ekwiwalentami. Wykorzystanie języka polega na tłumaczeniu zdań lub testów na język ojczysty i na język obcy.

Metoda Grammar-Translation ignoruje w duży stopniu naszą wiedzę o pracy ludzkiego mózgu, a także nie zwraca większej uwagi na funkcje językowe, czy też fakt, że język jest tylko jednym z narzędzi komunikacji międzyludzkiej. Jak widać z powyższego opisu, Grammar-Translation to metoda adresowana do ucznia starszego, który będzie rozumiał metajęzyk, czyli opis zasad rządzących językiem. Nie będę tutaj dokonował oceny tej metody, ani zasadności jej użycia, zaznaczę tylko, że sam byłem uczony języka angielskiego z jej wykorzystaniem. Pamiętać jednak należy, że metoda Grammar-Translation została potępiona w czambuł przez metodyków języka angielskiego, co znalazło potem swoje odbicie w podręcznikach. Obecnie przeważają różne formy tzw. podejścia komunikacyjnego (albo komunikatywnego), czyli Communicative Approach. Jako osoba pragmatyczna postawiłbym jedynie pytanie, jak kształcić tłumaczy nie korzystając z Grammar-Translation, jest to jedna temat obszerny, który wymagałby kolejnego wpisu.

Podejście komunikatywne (CA) oparte jest na zasadzie "English only". Na początku lat 90-tych XX wieku w Polsce nastąpił zachłyst tą metodą, szczególnie w kręgach metodyków, co samo w sobie jest zrozumiałe. Po dekadach odcięcia od kontaktu z żywym językiem, CA miało urok Świętego Graala. CA lansowały ze szczególnym uporem osoby, które same były uczone angielskiego raczej z wykorzystaniem metod tradycyjnych (G-T), zrywając tym samym z zasadą "what worked for me will work for you", a stawiając raczej na eksperymentowanie na żywym organizmie. Eksperymentowanie to było o tyle łatwiejsze, że nie był to organizm własny, ale uczniów i studentów.

Abstrahując już od słuszności metod i podejść w nauczaniu języka angielskiego, należy zwrócić uwagę na ogromną rozbieżność między modelem kształcenia języka, a formą egzaminowania. Jeśli przyjrzymy się podręcznikom języka angielskiego, zauważymy, że skonstruowane są one w oparciu o zasady CA. Praca z uczniem powinna więc odbywać się w języku angielskim, zasady rządzące gramatyką są marginalizowane i pełnią rolę służebną względem komunikacji, liczy się treść a nie forma. Jeśli natomiast choćby pobieżnie rzucimy okiem na arkusze egzaminacyjne Nowej Matury, natychmiast zauważymy, że polecenia sformułowane są w języku polskim, a treść i sens zadań z sekcji Wypowiedź Pisemna będą sprowadzały się w dużej mierze do... tłumaczenia na język angielski.

Napiszmy to jeszcze raz: uczymy według zasad (post)-komunikatywnego podejścia, a testujemy (po części) według zasad Grammar Translation. Szczególnie tzw. Krótka Forma Użytkowa sprowadza się w zasadzie do przetłumaczenia słynnych "czterech kropek", a w liście formalnym czy też nieformalnym (Dłuższa Forma Użytkowa) największą ilość punktów otrzymamy za ścisłe przekazanie ośmiu informacji. Jeśli chodzi o maturę na poziomie rozszerzonym, pisanie wypracowania odbywa się również na podstawie poleceń zredagowanych w języku polskim.

Z tych obserwacji możemy wyciągnąć szereg ciekawych wniosków. Po pierwsze, autorzy Nowej Matury uznali ucznia klasy maturalnej za niezdolnego do zrozumienia poleceń w języku angielskim. Co ciekawsze, istnieje ograniczona liczba typów zadań, jakie są wykorzystywane w arkuszach egzaminacyjnych, a więc twórcy Nowej Matury nie wierzą, by uczeń był stanie zapamiętać ze zrozumieniem kilkanaście standardowych formułek z poleceniami.

Po drugie, twórcy Nowej Matury wykazali się dziwną niekonsekwencją. W arkuszach egzaminacyjnych odeszli od testowania suchej wiedzy gramatycznej (czy słusznie, to temat na osobny wpis), a postawili na zadania w języku angielskim w częściach Rozumienie Słuchanego Tekstu i Rozumienie Pisanego Tekstu. Uznają więc, że zasada "English only" ma sens. Ciekawe, co było przyczyną zaprojektowania zadań do części Wypowiedź Pisemna wyłącznie w języku polskim? Być może przeważyło tchórzostwo (nie ryzykujmy wysokiej niezdawalności egzaminu), a być może była to zwykła bezmyślność (tak się komuś po prostu napisało i tak zostało). Redagowanie poleceń oraz samych zadań w języku polskim ma jednak tę konsekwencję, że uniemożliwia sprawdzanie bardzo ważnej rzeczy, a mianowicie REAGOWANIA na komunikaty w języku obcym. Pdobnie zresztą wygląda egzamin ustny – zestaw egzaminacyjny zawiera zadania zredagowane w języku polskim. Należy tylko dziękować opatrzności bożej, że sama rozmowa odbywa się w języku angielskim... 

Konsekwencje przyjęcia takiego podejścia przez CKE sięgają jednak jeszcze dalej. Autorzy podręczników szkolnych przyjęli strategię mimikry (jak najbardziej słuszną) i przygotowują podręczniki dostosowane do standardów i praktyk egzaminacyjnych. Dochodzi więc do kompletnego absurdu: uczeń klasy maturalnej, czyli osoba ucząca się angielskiego co najmniej szósty rok otrzymuje podręcznik, w którym polecenia i zadania przedstawione są w języku polskim. Zakomunikujmy to jeszcze raz prostymi słowami: podręczniki języka angielskiego nie uczą języka angielskiego, lecz przedstawiają niesamowity koktajl angielsko-polski. Ciekawie świadczy to zresztą o naszych oczekiwaniach względem ucznia kończącego szkołę ponadgimnazjalną – uznajemy go za niezdolnego do posługiwania się wyłącznie językiem angielskim, a jednocześnie chcemy, aby dokonywał niesamowitych wolt intelektualnych wcielając się w rolę tłumacza i reagował po angielsku na komunikaty przedstawione w języku polskim.

Zastanowić się trzeba, czego oczekujemy od ucznia po sześciu lub więcej latach nauki języka angielskiego. Jako osoba starająca się kierować zdrowym rozsądkiem odpowiedziałbym: "Uczeń ma swobodnie posługiwać się językiem angielskim". Myślę, że zdecydowana większość rodziców zgodzi się ze mną, a takie przekonanie opieram na wieloletnich kontaktach z rodzicami, którzy komunikują swoje oczekiwania jasno ("Ma mówić po angielsku"). Przedmiot "język angielski" nie jest od kształcenia przyszłych językoznawców, choć wiedza o zasadach gramatyki nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Nie jest też od kształcenia przyszłych tłumaczy. Na języku angielskim mamy się uczyć posługiwania językiem angielskim, czyli wyraźania naszych myśli i poglądów, oraz reagowania na komunikaty wypowiadane przez innych ludzi. Obecny system egzaminowania stanowi zaś wielotonową kotwicę, która skutecznie uniemożliwia wprowadzenie takiego systemu kształcenia.

Powiedzmy to jeszcze raz wyraźnie: jako nauczyciel licealny nie mogę prowadzić lekcji wyłącznie po angielsku, ponieważ formuła zadań wymusza na mnie prowadzenie zajęć po polsku. Nawet gdybym upierał się przy stosowaniu zasady "English-only", zaprotestują przeciwko temu rodzice i uczniowie. Być może osoby zaangażowane bezpośrednio w proces nauczania, czy eksperci CKE nie widzą absurdu takiej sytuacji. Jednak dla mnie obecny kształt Nowej Matury jest wynikiem chorych kompromisów i niejasnej polityki językowej. Jeśli już musimy więc egzaminować uczniów na koniec szkoły średniej (co nie jest takie oczywiste), zorganizujmy egzamin z języka angielskiego wyłącznie po angielsku. Dzięki temu oczyścimy podręczniki z "koktajlu anglopolskiego" i umożliwimy ambitnym nauczycielom kształcenie wyłącznie po angielsku. Dzięki takiemu rozwiązaniu skorzystamy wszyscy. 



niedziela, 18 września 2011

Sposoby nauki języka angielskiego cz. 2 Serial historyczny The Tudors




W latach 2007-2010 amerykańska sieć telewizyjna Showtime emitowała serial historyczny "The Tudors". Kompletny serial składa się z 38 odcinków zgrupowanych cztery sezony, a poświęcony jest postaci słynnego angielskiego króla, Henryka VIII.

Król Henryk VIII był drugim władcą z dynastii Tudorów, następcą swego ojca Henryka VII. Panował w latach 1509-1547, a za jego rządów Anglia uległa radyklanej przemianie. Musimy pamiętać, że na początku XVI wieku Anglia była niewielkim krajem leżącym gdzieś na politycznych peryferiach Europy; nie posiadała silnej floty, nie liczyła się militarnie, a władza angielskiego króla obejmowała zaledwie część Wysp Brytyjskich. Henryk VIII radykalnie odmienił tę sytuację.

Kiedy w 1509 roku został koronowany jako niespełna osiemnastolatek, sytuacja finansowa królestwa była dobra, gdyż jego ojciec, Henryk VII, był władcą oszczędnym. Henryk VIII nie liczył się z pieniędzmi – chciał wzrostu i rozkwitu Anglii za wszelką cenę. Pamiętajmy, że 500 lat temu dobro kraju należyło rozumieć jako wzrost bogactwa i pozycji samego króla. Ponieważ Henryk VIII był też mężczyzną o sporych apetytach seksualnych doszło tutaj do niezwykłej sekwencji wydarzeń. Henryk VIII bardzo pragnął męskiego potomka, gdyż w nim upatrywał jedynej szansy na przetrwanie dynastii Tudorów. To pragnienie doprowadziło do serii rozwodów i małżeństw. Kolejne żony Henryka VIII to: Katarzyna Aragońska, Anna Boleyn, Jane Seymour, Anna Kliwijska, Katarzyna Howard oraz Katarzyna Parr.

Ze względu na ogromne wpływy Kościoła, nawet dla króla rozwód nie był sprawą prostą. Henryk VIII starał się unieważnić małżeństwa (Katarzyna Aragońska, Anna Kliwijska), ścinał żony za niewierność (Anna Boleyn, Katarzyna Howard), lecz zdecydował się też na krok bardzo odważny. Na fali religijnych przemian mających miejsce w Europie Henryk VIII – początkowo przeciwnik reformacji – zdecydował się na zerwanie z Rzymem i ustanowienie w Akcie Supremacyjnym tzw. Kościoła Anglii, którego głową miał być sam król. Za ten uczynek Henryk VIII został ekskomunikowany przez papieża Klemensa VII, lecz udało mu się uzyskać swobodę działania w kwestiach religinych i małżeńskich.

I tutaj wracamy do przemiany ekonomicznej Anglii, jaka miała miejsce w XVI wieku. Anglia czasów Elżbiety I, córki Henryka VIII, to już potęga militarna i ekonomiczna, która skutecznie obroniła Wyspy przed inwazją hiszpańską. Skąd taki gwałtowny wzrost? Otóż król Henryk VIII, władca ambitny i rozrzutny, po zerwaniu z Rzymem dokonał konfiskaty mienia kościelnego poprzez tzw. zniesienie zakonów, znaną też jako kasata klasztorów. Krótko mówiąc, gwałtowne wzbogacenie kasy królewskiej nastąpiło w drodze zwykłego złodziejstwa. Ponieważ zakony gromadziły dobra od setek lat, możemy domyślać się, że było ich sporo. Dzięki tej bezczelnej grabieży Henryk VIII zyskał chociażby możliwość 10-krotnego (!) zwiększania stanu floty królewskiej oraz budowania nowych zamków. Mówiąc współczesnym językiem, Henryk VIII odblokował pieniądze, które zamknięte były w kościelnych kufrach i posiadłościach, a jego zakupy i inwestycje przełożyły się na boom gospodarczy. Inną konsekwencją działań królewskich jest to, że możemy obecnie podziwiać wiele malowniczych ruin kościelnych i klasztornych rozsianych w południowej części największej brytyjskiej wyspy.

Serial "The Tudors" przedstawia te wszystkie wydarzenia śledząc panowanie Henryka VIII od przyjęcia korony do jego śmierci. Produkcja jest zrealizowana niezmiernie sprawnie, a sam scenariusz jest bardzo interesujący. Zobaczymy tu wszystko: intrygi i wojnę, miłość i zdradę, krew i seks. Wiele scen jest brutalnych lub dość śmiałych obyczajowo, lecz to przydaje tylko serialowi uroku i drapieżności. Jeśli chodzi o warstwę wizualną, niestety nie dorównuje on największym hollywoodzkim produkcjom (niekiedy zgrzebność efektów specjalnych aż skrzeczy), lecz musimy pamiętać, że jest to dzieło przeznaczone na rynek telewizyjny i DVD. Atrakcyjność takich seriali polega raczej na prezentowaniu wielowątkowej opowieści, pełnej różnych smaczków i twistów, a pod tym względem "The Tudors" można śmiało lokować w pierwszej lidze.

Na osobne potraktowanie zasługuje kwestia doboru aktorów. O ile początkowo Jonathan Rhys Meyers wcielający się w rolę Henryka VIII wzbudzał u mnie parsknięcia śmiechu, już po kilku odcinkach zaskarbił sobie moją sympatię i szacunek. W kolejnych sezonach jesteśmy świadkami starzenie się króla Henryka VIII, a Rhys Meyers nie dał plamy i udźwignął ten aspekt roli. Jedna z większych ról kobiecych przypadła Natalie Dormer grająca piekielną Annę Boleyn, jednak pozostale żony Henryka VIII oraz księżniczka Mary (Sarah Bolger) również zasługują na uznanie. Panowie na pewno będą się szeroko oblizywać, a żeńska część widowni będzie usatysfakjonowana całą menażerią różnorakich księciuniów, djuków i dworzan.

Dla osób uczących się języka angielskiego serial będzie stanowił sporą przyjemność, gdyż bohaterowie nieustannie ze sobą rozmawiają (no dobrze, w łóżku robią coś innego). Można przyswoić wiele słownictwa związanego z relacjami społecznymi, polityką, religią czy uzbrojeniem. Język jest stylizowany, więc ustawicznie będziemy słyszeć wyrażenia w rodzaju "to know the queen carnally" czy "beseech". Jednak wszelkie zabiegy stylizacyjne nie są nachalne, a sama realizacja dźwięku jest zrobiona bardzo dobrze – kwestie wypowiadane są przez aktorów czysto i wyraźnie. Musimy jednak uczynić pewne zastrzeżenie: nie należy traktować "The Tudors" jako źródła wiedzy historycznej, gdyż nie taka jest jego rola. Lecz jeśli ktoś zainteresuje się po obejrzeniu tego serialu historią rodu Tudorów, warto sięgnąc po pozycje w rodzaju "The Isles" Normana Daviesa.

Oficjalna strona "The Tudors" tutaj

"The Tudors" na YouTube tutaj