środa, 21 lipca 2010

Ktoś nas robi w bambuko

Przyjęło się obecnie, że kompetencje językowe opisuje się przy wykorzystaniu "Europejskiego Systemu Opisu Kształcenia Językowego", znanego również jako "The Common European Framework of Reference for Languages" (w skrócie CEFRL lub CEF). Poziomy prezentują się następująco:
A1 – A2 (Poziom Podstawowy)
B1 – B2 (Poziom Samodzielności)
C1 – C2 (Poziom Biegłości)

Nie będziemy szczegółowo opisywać kompetencji i wymagań stawianych na każdym poziomie, gdyż nie to jest celem tego wpisu. Żeby te magiczne kombinacje literkowo-cyferkowe rozjaśnić, warto zapamiętać, że poziomy egzaminu PET oraz Matury Podstawowej odpowiadają B1, a poziomy FCE i Matury Rozszerzonej – B2.

Stawianie takich maturalnych wymagań uczniom przez MEN miało może i pewien sens, kiedy nauka języka trwała sześć lat tj. przez czas pobytu ucznia w gimnazjum i liceum. Biorąc pod uwagę to, że nauka języka trwała ok. 700h, a nauczanie w gimnazjum i liceum nie było skorelowane, można jeszcze od biedy przyjąć, że stawianie słabszemu uczniowi wymagań na poziome B1 (PET), a lepszemu na poziomie B2 (FCE), było rozwiązaniem sensownym. Oczywiście należy tu pamiętać, że przez wymagania rozumiemy uzyskanie minimalnego wyniku na egzaminie. Czym innym jest więc zdanie egzaminów PET i FCE, gdzie progi zaliczeniowe wynoszą odpowiednio 70% (sic!) i 60%. W Polsce jesteśmy bardziej litościwi dla uczniów i zarówno na Maturze Podstawowej jak i Rozszerzonej próg wymagań to 30%. Jednak nie w tym rzecz.

Przy wprowadzaniu reformy programowej MEN uznało, że należy skorelować ze sobą naukę języków obcych w szkole podstawowej, gimnazjum i szkole średniej (rzecz sama w sobie chwalebna, ciekawe tylko, dlaczego zabrało to tyle czasu?). Mało tego, za wiodący język uznano angielski, co przekłada się na – domniemaną – ciągłość kształcenia dla tego przedmiotu. No i jeszcze wisienka na szczycie tego wielkiego, smakowitego tortu, który zostanie zaserwowany uczniom i rodzicom: nauczanie języka angielskiego od pierwszej (sic!) klasy szkoły podstawowej.

Zerknijmy więc na stronę prowadzoną przez MEN i podliczmy godziny nauki języka obcego. Planowane liczby godzin wyglądają następująco:
1. Szkoła podstawowa, klasy I-III – 198h (MEN zakłada 33 tygodnie w roku szkolnym)
2. Szkoła podstawowa, klasy IV-VI – 264h (przy założeniu jak wyżej)
3. Gimnazjum – 297h (przy założeniu wymiaru nauczania 3h/tyg.)

Powyższe informacje zaczerpnąłem z przykładowych ramowych planów nauczania http://www.reformaprogramowa.men.gov.pl/dla-zarzadzajacych-szkola/ramowe-plany-nauczania

Po podliczeniu, wychodzi nam, że łączna liczba godzin kształcenia z języka obcego nowożytnego wynosi 759h. Jaki jest przewidywany efekt tak intensywnego kształcenia? Zerknijmy do "Podstawy programowej z komentarzami. Tom 3. Języki obce w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum" (str 42) i zacytujmy in extenso:

Na III etapie edukacyjnym określono dwa poziomy nauczania języków obcych nowożytnych: poziom III.0 – dla początkujących i poziom III.1 – dla kontynuujących naukę, który ma wymagania zbliżone do poziomu A2, w sześciostopniowej skali poziomów biegłości w zakresie poszczególnych umiejętności językowych (A1, A2 – poziom podstawowy; B1, B2 – poziom samodzielności; C1, C2 – poziom biegłości), zdefiniowanej przez Radę Europy.

Litości... uczeń, który poświęci ponad 700h na naukę języka obcego ma go znać na poziomie A2?! Zerknijmy więc na wytyczne CEF, które powiedzą nam, ile godzin nauki pod nadzorem nauczyciela potrzeba na osiągnięcie poziomu A2. Otóż... potrzeba tych godzin 180-200 (sic!). Nawet jeśli uwzględnimy fakt, że są to godziny zegarowe, a nie 45-ciominutowe, i tak po korekcie okazuje się, że CEF przewiduje 240 do 267 godzin szkolnych. Nasze dziecko powinno więc osiągnąć poziom A2 najpóźniej w IV klasie szkoły podstawowej. Dlaczego więc MEN tak okrutnie wydłuża naukę i przewiduje egzamin gimnazjalny na poziomie A2 dopiero pięć lat później? Czy to nauczyciele są tak słabo przygotowani? Czy może do szkół trafiło pokolenie uczniów o obniżonych możliwościach intelektualnych?

Pamiętajmy jednak, że przecież uczeń kontynuuje obowiązkową naukę w szkole średniej, gdzie na naukę języka obcego nowożytnego również przeznaczono kilkaset godzin. Poziomy wymagań pozostały niezmienione: nadal jest to B1 dla Matury Podstawowej oraz B2 dla Matury Rozszerzonej (za: Podstawa programowa z komentarzami. Tom 3", str. 60). Przeczytałem to kilkakrotnie i oczy przecierałem ze zdumienia. Jak to jest? Wydłużamy czas nauki języka obcego, chcemy też, aby był to na wszystkich etapach edukacji język angielski i co? Poziomy wymagań pozostają NIEZMIENIONE!

Nasuwa się bardzo proste pytanie: po co w ogóle jeść tę żabę? Jeśli nie zmieniamy poziomu wymagań, to dlaczego wydłużamy okres nauki? Jeśli zaś koniecznie chcemy wydłużyć okres nauki języka obcego, to dlaczego nie podnosimy wymagań stawianych na egzaminie gimnazjalnym i maturalnym? Uważam, że MEN powinno jasno i przejrzyście odpowiedzieć na te pytania.

Proszę zwrócić uwagę na to, że rozbieżności w liczbie godzin są ogromne. Samo Ministerstwo Edukacji Narodowej przewiduje, że na dojście do poziomu A2 potrzeba blisko 800h nauki pod nadzorem nauczyciela. Rekomendacje CEF mówią o liczbie ok. 250h. Jeśli postawimy się w roli klienta – a podatnik jest takim klientem, który łoży na utrzymanie systemu szkolnictwa i opłaca pracowników ministerstwa i oświaty – warto postawić pytanie, dlaczego musimy zużyć trzy razy więcej czasu niż rekomenduje to sama Rada Europy, aby nasze dzieci umiały angielski na poziomie A2? Przecież to ogromne, niewyobrażalne wręcz marnowanie czasu i zasobów ludzkich. Gdybym chciał tu się wyzłośliwiać, wytknąłbym, że tam gdzie szkolnictwo państwowe będzie potrzebować dziewięciu lat i blisko 800h, by dziecko poznało angielski na poziomie A2, zwyczajna szkoła językowa poradzi sobie w sześć lat (720h) z przygotowaniem tego samego dziecka do... egzaminu FCE. A pamiętamy przecież, że to egzamin na poziomie o dwa "oczka" wyżej, z dwukrotnie wyżej ustawioną poprzeczką, gdyż do zdania potrzebne jest 60%, a nie nasze żenujące maturalne 30%.

Rodzi się więc pytanie, co tak naprawde jest celem reformy programowej? Jak widać z powyższych prostych obliczeń, celem nie jest efektywne nauczanie. Sam miałem do czynienia z uczniami, którzy rozpoczynali naukę języka angielskiego w liceum i w trzy lata dochodzili do poziomu B1. Maturę podstawową zdawali z wynikami rzędu 70% i wyżej. Dało się? Dało! Uczniom idącym zwykłą ścieżką wystarczało też rozpoczęcie nauki angielskiego w gimnazjum, a później przystępowali oni do Matury Rozszerzonej i też uzyskiwali niezłe wyniki. A tu MEN chce wprowadzenia systemu o wiele bardziej czasożernego. Być może więc jednym z celów jest po prostu zapewnienie pracy jak największej liczbie nauczycieli i zwiększenie dotacji dla oświaty? Jeśli zliczymy godziny na wszystkich szczeblach edukacji, okaże się, że potrzebne będą prawie dwa etaty nauczycielskie na 12 lat edukacji jednego ucznia (6h+8h+9h+10h = 33h). A jeszcze do niedawna wystarczał jeden etat (9h+10h = 19h). Powiedzmy wprost: MEN w sposób bezczelny i arogancki stara się wmówić nam, że nagle na kształcenie z języka angielskiego potrzeba dwa razy więcej pieniędzy.

Za reformą w takim kształcie kryje się też bezmyślne postępowanie urzędników, którzy nie potrafią wyjść poza tabelki i podliczanie liczb. Proszę przyjrzeć się jeszcze raz poziomom CEF i porównać je z kształceniem językowym:

A1 – klasy I-III i IV-VI szkoły podstawowej (egzamin z języka obcego nowożytnego na koniec szkoły podstawowej),
A2 – klasy I-III gimnazjum (egzamin gimnazjalny),
B1 i B2 – klasy I-III liceum (Matura Podstawowa i Matura Rozszerzona),
C1 – studia licencjackie na kierunku filologia,
C2 – studia magisterskie na kierunku filologia.

Czyż nie jest to system śliczny i przejrzysty? Owszem, ale tylko w urzędniczej głowie. Korelują się tu ślicznie poziomy i klasy, tylko jakoś to razem nie przystaje do życia... Rozumiem, że urzędnicy wpadliby w panikę, gdyby nagle zabrakło im poziomów CEF, albo gdyby musieli wycofać się z twardego założenia, że matura z języka obcego odbywa się na poziomach B1 i B2. Zadać należy jednak pytanie, czy w ogóle jest nam potrzebny taki system kształcenia z języka obcego? Zwróćmy uwagę na kilka rzeczy:
– dzieci rozpoczynają naukę języka obcego w różnym wieku,
– dzieci uczą się z różną intensywnością,
– dzieci mają różne predyspozycje językowe,
– dzieci są wystawione na różnorodne bodźce anglojęzyczne,
– priorytety rodziców, jak i samych dzieci, są zróżnicowane,
– dzieci na przestrzeni 12 lat rozwijają się w różnym tempie.

Obecny system i, co gorsza, wprowadzany właśnie przez MEN system zupełnie lekceważy te uwarunkowania. Jeśli popatrzymy na założenia reformy programowej, zauważymy natychmiast, że nie ma żadnego zindywidualizowania kształcenia pod kątem czynników związanych z możliwościami dziecka. W wieku 12 lat uczeń ma być na poziomie A1, w wieku 15 lat na poziomie A2, a w wieku 18 lat na poziomie B1 lub jeśli zdecyduje się na większą liczbę godzin w liceum – B2. Koniec, nie ma innej możliwości. MEN łaskawie dopuszcza rozpoczęcie kształcenia z języka obcego nowożytnego w gimnazjum, ale taka ścieżka jest zależna od możliwości zapewnienia nauczycieli angielskiego na terenie danego powiatu.

A przecież można by kształcenie językowe rozwiązać inaczej. Po pierwsze, nie musimy się ślepo trzymać systemu egzaminacyjnego, który opiera się na zasadzie "zdał – nie zdał". Opracowanie rzetelnego testu pokazującego kompetencje ucznia, który byłby zbudowany choćby na wzór IELTS nie stanowiłoby chyba nierealistycznego wyzwania dla akademików z polskich uniwersytetów. Wystarczy ucznia testować raz w roku, by ustalić jego poziom, i przesyłać do kolejnej grupy. Rodzice mieliby jasne informacje – ich dziecko zrobiło "takie a takie" postępy w danym roku (albo i nie) i kwalifikuje się na odpowiedni poziom nauczania. Proszę zwrócić uwagę na to, że uczeń mógłby przeskakiwać poziomy (sic!). Jeśli nasze dziecko pracuje solidnie w szkole i jeszcze dodatkowo bierze korepetycje z angielskiego albo uczęszcza na kurs językowy, może przecież uzyskać wynik kwalifikujący do grupy o poziomie o "oczko" lub dwa wyższej. Są też dzieci, które rodzice posyłają na wakacyjne kursy w krajach anglojęzycznych. I są też dzieci, które zanurzone są w otoczeniu mocno nasyconym angielskim. A także są dzieci, które rozpoczynają naukę angielskiego w przedszkolu i po prostu w podstawówce na lekcjach tego języka będą się nudzić.

System ten byłby także korzystny dla dzieci, które nie mają zapewnionych takich warunków. Na pewno znajdą się dzieci, które nie są w stanie przechodzić co roku z poziomu na poziom. Przyczyny mogą być różne: kłopoty rodzinne, choroby, słabo rozwinięte zdolności językowe, mało kompetentny nauczyciel. W takiej sytuacji uczeń po prostu powtarzałby poziom (co niekoniecznie wiąże się z przerabianiem tego samego podręcznika, czy nauczaniem przez tego samego nauczyciela). Ważne jest to, że system nie dzieliłby dzieci na te, które "zdały" i "nie zdały". Co więcej, system umożliwiałby indywidualne śledzenie postępów ucznia oraz eliminowałby w ogóle potrzebę "zdawania" do kolejnej klasy. Byłby to więc system o wiele bliższy pracy zawodowej, w której przecież nie zdajemy jakiś egzaminów, ale realizujemy swoje zadania z lepszym lub gorszym powodzeniem. Na koniec obowiązkowej edukacji, która nie wiedzieć czemu trwa do ukończenia przez ucznia 18 roku życia, wystarczy odnotować wynik osiągnięty na ostatnim egzaminie. Jeśli jest on wystarczająco dobry, by dosttać się na wymarzone studia, tyle wystarczy.

Zaprezentowane wyżej rozwiązenie nie jest oczywiście jedynym, jakie można wymyśleć. Uważam jednak wprowadzenie reformy programowej za dzwonek alarmowy – ba! za syrenę alarmową! – który informuje nas wszystkich bardzo wyraźnie, że dzieje się bardzo źle. Powtórzmy to wyraźnie: wprowadzany system służy jedynie nauczycielom i prowadzi do niepotrzebnego wzrostu kosztów kształcenia ucznia. Co więcej, nie odpowiada on wymogom kształcenia zindywidualizowanego, które z łatwością można realizować na początku XXI wieku. Zamiast utrwalać obowiązujący system w zrakowaciałej postaci, powinniśmy raczej wdrożyć rozwiązanie, które pozwoli nam zredukować koszty kształcenia i dać szansę wszystkim uczniom na rozwój, który będzie powiązany z ich pracą pozaszkolną. MEN nie może działać tak, jakby nie dotyczyła go rzeczywistość. Powinien powrócić do roli służebnej względem obywateli. Mówiąc prostym językiem, powinniśmy wdrożyć takie rozwiązania, których ideę najlepiej oddaje ten cytat: "Ohana means family. Family means nobody is left behind" ("Lilo & Stitch"). Rodziną jesteśmy my, obywatele-podatnicy. Powinniśmy działać jak jedna, wielka rodzina, dbając o jakość i tempo kształcenia naszych dzieci. Nie powinniśmy marnować czasu i pieniędzy, i zdecydowanie powinniśmy się przeciwstawiać tak durnym pomysłom jak założenia reformy programowej.



Linki do źródeł:
Podstawa programowa z komentarzami. Tom 3. Języki obce w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum http://www.reformaprogramowa.men.gov.pl/images/Podstawa_programowa/men_tom_3.pdf
Liczba godzin nauki z nauczycielem dla poszczególnych poziomów językowych http://www.cambridgeesol.org/exams/exams-info/cefr.html

wtorek, 20 lipca 2010

Kindle, kindle little star

W naszym domu pojawiło się urządzenie o nazwie AmazonKindle, w skrócie – Kindle. Jest to tzw. "e-reader", czyli czytnik tekstów elektronicznych wykorzystujący atrament elektroniczny (e-ink). Zaopatrzyliśmy się w wersję o przekątnej ekranu 6 cali, aby dało się łatwo nosić urządzenie przy sobie czy zabierać w dłuższe podróże.

Kindle jest mniejszy od zwykłego zeszytu. W górnej części urządzenia znajduje się ekran, który wyświetla treść książek. Po bokach znajdują się przyciski nawigacyjne, a w dolnej części mamy pełną klawiaturę. Amazon poprawił funkcjonalność klawiszy nawigacyjnych – są one mniejsze niż w poprzedniej wersji Kindle, a naciśnięcie ich z boku, czy przypadkowe zawadzenie o coś nie spowoduje kliknięcia. Po prawej stronie znajduje się malutki joystick, który może się wychylić w czterech kierunkach. Możemy go też wcisnąć, aby zatwierdzić podświetlone polecenie. Pomimo tego, że joystick wydaje się mikroskopijnych rozmiarów, korzysta się z niego wygodnie. Klawiatura posiada miniaturowe klawisze, ale są one wystarczająco oddalone od siebie i nie grozi nam przypadkowe wciskanie dwóch naraz. Klawisze mają też wyraźny przeskok. Na górnej krawędzi znajduje się suwak, którym usypiamy i wybudzamy urządzenie, oraz jest tam też gniazdo do podłączenia słuchawek. Przyciski do regulacji głośności znajdują się na prawej krawędzi urządzenia. Dolna krawędź zawiera gniazdo mikro-USB oraz malutką lampkę, która świeci się na pomarańczowo, gdy ładujemy baterię. Zielone światełko oznacza, że Kindle został naładowany.

Kindle Global wysyłany jest prosto z USA i trafia do nas przy pomocy poczty kurierskiej UPS. Amazon stosuje promocyjną opłatę za doręczenie tego urządzenia. Łączny koszt zakupu i przesyłki to ok. 210 USD. Dostarczenie Kindle do Polski trwało 10 dni. Najpierw czekamy kilka dni, aż urządzenie opuści magazyn i trafi do kuriera. Transport z USA do Kolonii to już tylko 36h, niestety później w Polsce przesyłka zwiedza pół kraju, zanim trafi do adresata. Kindle przysyłany jest w niewielkim pudełku. Należy oderwać pasek pieczęci, podnieść wieczko i od razu stykamy się z amerykańską dbałością o prostotę. Nie musimy korzystać z noża czy pilnika, aby wyłuskać czytnik z zagłębienia. Amazon pomyślał o niewielkim, kartonowym "języczku", który ułatwi nam wyciągnięcie czytnika. W zagłębieniu pod urządzeniem znajduje się broszurka z kilkoma podstawowymi informacjami oraz specjalny kabel.

Kindle przybywa do nas z pustą baterią, więc trzeba go na początek naładować. Korzystamy w tym celu z kabla, który z jednej strony ma wtyczkę mikro-USB służącą do podłączenia Kindle, a z drugiej strony ma natomiast zwykłą, pełnowymiarową wtyczkę USB. Na tej wtyczce nasadzona jest kolejna wtyczka zintegrowana z adapterem. Niestety jest to wtyczka amerykańska z płaskimi bolcami. Jeśli chcemy więc ładować czytnik prosto z gniazdka w ścianie, musimy zaopatrzyć się w przejściówkę. W przeciwnym razie ładujemy baterię Kindle z laptopa albo stacjonarnego komputera. Pełne ładowanie baterii trwało ponad cztery godziny, ale już po kilkunastu minutach urządzenie ożyło.

Komputer rozpoznaje Kindle jako zwykły napęd zewnętrzny. Możemy przeciągnąć dowolne pliki i wgrać je do katalogu głównego, lub do któregoś z podkatalogów na urządzeniu. W tym czasie urządzenie jest zablokowane, a na ekranie wyświetla się komunikat informujący nas, że w celu normalnego korzystania z urządzenia musimy je "wysunąć" z laptopa. Po takim wysunięciu, pozostawiamy kabel USB w gniazdku, Kindle nadal się ładuje, a my możemy już czytać.

Na Kindle możemy przenieść swoje własne dokumenty. Najprostsza metoda to zapisanie pliku jako TXT. Trzeba tu pamiętać, że Kindle nie rozpozna formatu DOC czy RTF. Plik po prostu będzie się znajdował w pamięci urządzenia, lecz nie zostanie wyświetlony na ekranie. Wybieramy więc polecenie "Zapisz jako" i klikamy w "txt". Na moim iBooku mam możliwość wyboru standardów kodowania znaków. Wybranie UTF-16 pozwala na korzystanie z pełnego kompletu znaków polskich. Pokazane to zostało na zdjęciu, które zamieszam pod tekstem. Kindle prawidłowo rozpoznaje "ą", "ę", "ż" itd. Jest to kolejne ulepszenie w stosunku do poprzedniej wersji. Niestety skopiowanie zawartości dokumentu PDF do pliku tekstowego albo zapisanie pliku RTF w postaci czystego TXT powoduje, że na końcach linii zostają znaczniki końca akapitu i Kindle traktuje je jako takie. Zaburza to organizację tekstu, a przy większych rozmiarach czcionki czytelnik może odczuwać dyskomfort. Kindle potrafi też wyświetlić zawartość pliku PDF, niestety efekt jest tragiczny. Ekran urządzenia jest malutki, więc litery stają się prawie nieczytelne. Proszę więc zapomnieć o wykorzystywaniu wersji z sześciocalowym wyświetlaczem jako czytnika PDF.

Pliki kopiowane z własnego komputera wgrywamy do katalogu DOCUMENTS. Jeśli umieścimy je w innym miejscu, Kindle zignoruje takie pliki i nie zobaczymy ich w spisie zawartości czytnika. Jeśli chcemy się pozbyć pliku z Kindle, może wykasować go z poziomu samego urządzenia, lub usunąć, kiedy podłączymy Kindle do komputera.

Kindle posiada 2GB pamięci, a Amazon twierdzi, że możemy na nim pomieścić ok. 1,500 książek. Nie do końca jest to prawdą. Owszem, jeśli kupimy typową książkę w sieciowym sklepie Amazon, wówczas plik AZW będzie miał objętość ok. 1MB, i takich książek faktycznie zmieści się półtora tysiąca na urządzeniu. Jednak wgrywanie własnych plików w postaci TXT zużywa dwukrotnie więcej miejsca, ponieważ Kindle konwersuje plik TXT do postaci MBP i przechowuje dwa pliki. Jeśli więc użytkownik lubi nosić przy sobie gigantyczną bibliotekę, bardzo szybko odczuje brak gniazda kart SD, które pozwalałoby na powiększanie pamięci urządzenia. I jest to być może największa wada Kindle.

Urządzenie wyświetla tekst i grafikę przy pomocy elektronicznego atramentu. Tło jest szare, natomiast jak widać litery są czarne i wyraźne. Amazon starał się zasymulować wygląd zwykłej strony z papierowej książki. Rozwiązanie takie ma nie męczyć wzroku czytelnika i pozwalać na wykorzystywanie urządzenia w mocnym oświetleniu. I to jest ogromna zaleta Kindle. Robię ten wpis na balkonie i na swoim laptopie muszę podkręcać jasność ekranu do maksium, aby być w stanie pisać przy jasnym słońcu. Ekran czytnika wygląda natomiast jak strona książki. Oczywiście napotkamy innego rodzaju problem: jeśli chcemy czytać z Kindle w nocy, będziemy potrzebowali zewnętrznego oświetlenia. Może to być zwykła lampa, a do samolotów bądź czytania w łóżku polecane są malutkie lampki LED, które doczepiamy do urządzenia.

Kindle pozwala na zmianę wielkości literw tekście, jednak nie możemy zmienić kroju czcionki. Urządzenie wyświetla jedynie kursywę i symuluje szary kolor czcionki. Możliwe jest też wyświetlanie wszelkich znaków w rodzaju nawiasów, gwiazdek, myślników etc., a także prostych grafik – Kindle oferuje tylko 16 stopni szarości. Sympatycznym rozwiązaniem jest stosowanie przez Kindle wygaszaczy ekranu (na zdjęciu pod tekstem). Przy każdorazowym usypianiu urządzenia pojawia się nam portret jakiegoś pisarza bądź też rycina ze średniowieczną czy renesansową ilustracją. Jest to po części zabieg marketingowy, który ma nam unaocznić, że Kindle to nie tylko tekst, ale i grafika. Możemy też zmieniać orientację wyświetlanego tekstu na cztery sposoby.

Do tej pory wspominałem jedynie o możliwości umieszczania własnych plików na czytniku. Podstawowa funkcjonalność Kindle to dostęp do witryny Kindle Store. Urządzenie umożliwia korzystanie z sieci komórkowej (Kindle nie ma Wi-Fi!) i dzięki temu zyskujemy dostęp do Internetu. Za łączenie się i przeglądanie Kindle Store nic nie płacimy. Jedyny koszt, jaki ewentualnie poniesiemy, to cena zakupu książek, które kosztują przeważnie mniej niż ich papierowe odpowiedniki. Nasz Kindle musi być przypisany do konta w sklepie Amazon (przy zakupie Kindle jest przypisywany do konta, z którego dokonano transakcji, ale można go wyrejestrować i przenieść na inne konto), a do tego konta musi być przypisana karta kredytowa. Zakup książki odbywa się w ten sposób, że po prostu klikamy na przycisk "BUY" i w przeciągu minuty lub dwóch książka pojawia się na naszym Kindelku. Należność jest natychmiast ściągana z karty kredytowej. Możemy jednak skorzystać z możliwości ściągania darmowych próbek książek ("samples"), które są przeważnie ich bardzo obszernymi, początkowymi fragmentami. Pobieramy je przez kilknięcie na "Try a Sample".

Kindle wyświetla natychmiast w katalogu głównym zakupione czy też wgrane via laptop pozycje i oznacza je ikonką "new" umieszczoną z lewej strony. Po załadowaniu kilkunastu czy kilkudziesięciu książek odkrywamy nagle, że korzystanie z takiej masy publikacji i przewijanie ekranów nagle robi się kłopotliwe. Na szczęście Amazon dokonał kolejnego usprawnienia w stosunku do poprzednich wersji urządzenia. Mamy więc możliwość zakładania tzw. "Collections". Jest to nic innego, jak możliwość tworzenia katalogów. Wystarczy, że pozakładamy sobie na Kindle kolekcje dla poszczególnych autorów i już problem nam znika. Kindle daje też możliwość układania plików i kolekcji alfabetycznie, autorami i "od najnowszych". Możemy też używać funkcji "Search", by znależć potrzebne nam słowa czy pliki.

Książki ściągnięte z Kindle Store są przeważnie elegancko sformatowane: posiadają okładkę, wydzielone strony tytułowe, różnego rodzaju ozdobniki umieszczane choćby przed rozdziałami, a często też możliwość korzystania z hiperlinków. Musimy oczywiście pamiętać, że w e-bookach obsługiwanych przez Kindle nie istnieje coś takiego jak zwykła strona. Dzieje się tak ze względu na to, że użytkownik może zmienić wielkość wyświetlanego tekstu, przez co automatycznie zmienia się ilość wyświetlanych na ekranie znaków. Książka jest niejako jedną, ciągłą stroną, której jedynie fragment widzimy na ekranie urządzenia.

Amazon ogromnie rozbudował sposoby przemieszczania się po książce. Poprzednie wersje Kindle oferowały jedynie przeglądanie w przód i w tył przy pomocy klawiszy "next page" i "prev page", oraz korzystanie z funkcji search. Zważywszy, że nie było nawet możliwości skoku do początku tekstu (sic!), przeglądanie książku czy wyszukiwanie konkretnego fragmentu musiało być koszmarem. Na szczęście najnowsza wersja Kindle jest pozbawiona tych wad. Na dole ekranu wyświatlany jest pasek, który obrazuje nam, w którym miejscu tekstu się znajdujemy. Po lewej stronie wyświetlany jest procent tekstu, a o prawej liczba "locations". Te lokacje to nic innego jak akapity ("paragraphs"). Korzystając z przycisku "menu" możemy wybrać opcję "go to" i wówczas możemy sobie skoczyć do dowolnie wybranej lokacji, albo na początek tekstu. Ogromnie ułatwia to życie. Z czytanej książki wychodzimy przez naciśnięcie przycisku "home". Oznacza to jednocześnie powrót do głównego katalogu. Kindle zapamiętuje ostatnią czytaną przez nas lokację, więc ponowne kliknięcie w książkę umieści nas tam, gdzie przerwaliśmy lekturę. Z tego powodu zdecydowanie odradzam czytanie jednej książki przez dwie osoby...

Kindle to nie tylko czytanie książek. Firmowo wgrany jest The New Oxford American Dictionary, z którego możemy korzystać na dwa sposoby: możemy wyszukać potrzebny nam wyraz bezpośrednio w słowniku, możemy też najechać kursorem na dowolne słowo w książce, a na dole ekranu pokaże się jego definicja. Kiedy zaraz na początku książki "Assegai" Wilbura Smitha zobaczyłem nazwę własną "Nandi", natychmiast najechałem kursorem na ten wyraz prychając przy tym pogardliwie ("Taaa... akurat takie nazwy własne będą w słowniku..."). Opadła mi szczęka, kiedy Kindle wyświetlił definicję "a bull that serves as the mount of Shiva nad symbolizes fertility". Możemy oczywiście kliknąć na znacznik strzałki, a Kindle pokaże nam pełną definicję z przykładami oraz etymologią wyrazów. Do tekstu książki wracamy poprzez naciśnięcie przycisku "back".

Jeśli książka nie jest zabezpieczona przez wydawcę, możemy włączyć funkcję "Text-to-speech", czyli głośnego czytania. Mamy do wyboru głos męski i żeński. Możemy też zmieniać tempo czytania na szybsze lub wolniejsze. Moje subiektywne wrażenie jest takie, że Kindle czyta zbyt szybko, ale i na to jest recepta. Kindle umożliwa odsłuchiwanie plików MP3, więc mamy też możliwość skorzystania z profesjonalnie nagranych audiobooków. Słuchanie odbywa się "w tle", możemy więc słuchać muzyki w trakcie czytania, albo zapuścić sobie lektora i śledzić wzrokiem tekst. Można też potraktować Kindle jak skrajnie prymitywny odtwarzacz MP3 i po prostu zamknąć oczy i słuchać. Niestety obsługa plików MP3 jest bardzo mocno ograniczona. Możemy tylko przeskakiwać do następnego utworu, lub zatrzymać nagranie. Te dwie funkcje obsługiwane są bezpośrednio z klawiatury urządzenia. Kindle nie posiada choćby szczątkowego interfejsu odtwarzacza MP3.

Kindle daje nam także jako funkcję eksperymentalną możliwość przeglądania internetu. Nazywa się tak funkcja "Basic Web" i faktycznie jest realizowana prymitywnie. Jeśli wejdziemy choćby na stronę Gazeta.pl, nasze urządzenie zostanie rozpoznane jako telefon komórkowy i serwis przerzuci nas na stronę dedykowaną dla takich urządzeń. Niestety nieprawidłowo jest realizowana obsługa polskich znaków, co utrudnia korzystanie choćby z serwisów gazetowych. Mamy oczywiście dostęp do Google czy Wikipedii, transfer jest jednak wolny, co zniechęca do przeglądania internetu. O wiele większe możliwości prezentuje tu choćby zwykły telefon komórkowy.

Zadajmy więc dwa pytania: czym tak naprawdę jest Kindle i dla kogo to urządzenie jest przeznaczone?

Kindle jest niczym innym, jak "superksiążką", która pozwala nam na swobodne gromadzenie i przeglądanie wielu tekstów. Niewątpliwą zaletą tego urządzenia jest to, że możemy nosić ze sobą całą naszą podręczną bibliotekę. YEA obecnie czyta równocześnie: "Powstanie 44" Normana Daviesa, "Samolubny gen" Richarda Dawkinsa, "Mother Tongue" Billa Brysona oraz "The Quest" Wilbura Smitha. Zważywszy na objętość i rozmiary tych książek, trudno sobie wyobrazić przemieszczanie się z nimi po mieście lub dalsze podróże. Kindle uwalnia nas od takiego ograniczenia – możemy mieć wszystko przy sobie i czytać dowolne pozycje. Ogromną zaletą jest też możliwość błyskawicznych zakupów w KindleStore. Wreszcie nie trzeba płacić ogromnych kwot za przesyłkę i oczekiwać na książki po kilka tygodni. Jeszcze gdyby prawodawca polski nie obciążał publikacji elektronicznych podatkiem VAT, byłoby idealnie... (Tak, cena tego samego e-booka w USA jest niższa niż w Polsce!). Kupując książki w cenie 10 czy 12 dolarów, płacimy za nie porównywalne kwoty, co za polskie papierowe przekłady. Nawet zakup używanych książek angielskich na Allegro czy przez specjalistyczne księgarnie przestaje być opłacalny.

Kindle może być również wygodnym narzędziem dla studenta filologii angielskiej. Bardzo wiele tekstów jest dostępnych za darmo, więc zanika konieczność kupowania antologii literatury brytyjskiej, amerykańskiej czy jaka tam jest potrzebna. Wystarczy przeszukać choćby witrynę Project Gutenberg i możemy się cieszyć Szekspirem w oryginale. Wielu naukowców udostępnia też swoje artykuły czy książki za darmo, więc istnieje też taka możliwość pozyskiwania materiałów.

Czy formuła konsumowania książek przy pomocy Kindle sprawdzi się? Amazon sprzedał już kilka milionów czytników i wykonał genialne posunięcie wprowadzająć Kindle Global, z którego można korzystać bez dodatkowych kosztów praktycznie na całym świecie. Oznacza to, że istnieje ogromna rzesza klientów, którzy obstawiają segment elektronicznego atramentu i dają tak wyspecjalizowanemu produktowi rację bytu. Z drugiej strony, istnieje spora konkurencja ze strony telefonów komórkowych (a zwłaszcza iPhone'a) oraz wkraczającego na rynek iPada. Równie dobrze można dziś powiedzieć, że za kilka lat następca Kindle nadal będzie miał się świetnie, gdyż zapotrzebowanie na książki będzie ogromne. Ale może też zdarzyć się tak, że Apple obniży ceny iPada i zawojuje ten segment rynku, na co apetyt ma spory. W końcu istnieje już iBooks, a możliwości iPada przewyższają wielokrotnie to, co oferuje Kindle. Time will tell...





Kindle poprawnie pokazuje polskie znaki.





Tak wygląda tył urządzenia, na dole głośniczki.




Tak wygląda jeden z wygaszaczy pojawiający się na ekranie, kiedy usypiamy urządzenie.