sobota, 31 lipca 2010

Blenheim

Dla Zosi, która jeszcze nie widziała, ale na pewno zobaczy


Przebywając w zeszłym roku w Wielkiej Brytanii, wybrałem się wraz z rodziną do Blenheim Palace, który leży w miejscowości Woodstock niedaleko Oksfordu. Blenheim Palace to nie tylko pałac, ale również ogromna posiadłość ziemska należąca do książęcego rodu Marlborough.

Dojechać do Blenheim można własnym środkiem transportu lub autobusem z Oksfordu (return ticket kosztuje kilka funtów). Jechaliśmy własnym samochodem, a nawigacja satelitarna spłatała nam swój zwyczajny numer: pokazała nam fragment czegoś, co wyglądało jak wielki park, i zadysponowała uprzejmym głosem "Jesteś na miejscu". Zamiast pojechać kilkadziesiąt metrów na wprost i skręcić w główną bramę posiadłości, wybraliśmy boczną odnogę. Dopiero w przydrożnym pubie dowiedziałem się dwóch rzeczy. Po pierwsze, trzeba zawrócić i pojechać prosto. Po drugie, nazwy posiadłości nie wymawiamy z niemiecka jako "blenhajm", tylko poprawnie po angielsku "blenem". You live, you learn... pomyślał sobie YEA, czerwieniejąc jak piwonia, kiedy kelnerka w pubie delikatnie podpowiedziała właściwą wymowę.

Kierując się wskazówkami lokalnej ludności odnaleźliśmy już bez problemów bramę główną i tutaj miało miejsce kolejne zaskoczenie. Personel pałacowy rzuca się niemalże na maskę samochodu i pokazuje, żeby zjechać... na trawnik. Wszyscy zwiedzający grzecznie podjeżdżają na wyznaczone stanowiska i parkują swoje samochody w rządkach na zielonej trawce (kto ma szczęście, zaparkuje pod drzewkiem). Widać jasno, że słynne angielskie trawniki są niezniszczalne. I nie trzeba oszpecać krajobrazu asfaltowaniem hektarów parkingu. Samochód postoi kilka godzin, a wiadomo, że kolejny kierowca zaparkuje swój pojazd w kolejnym dniu w odrobinę innej pozycji.

W Blenheim możemy zrobić jedną z dwóch rzeczy. Możemy zdecydować się na zwiedzanie pałacu, co łączy się z wykupieniem dość drogiego biletu. Bilet ten upoważnia też do wstępu na ogrody pałacowe i do parku. Możemy też pałac zignorować i wykupić sobie bilet tylko do ogrodów i parku. Cena jest już trochę mniej upiorna... Zakupiony bilet możemy później wymienić na całoroczną "wejściówkę".

Sam pałac to ogromna budowla, w której znajduje się to, co zawsze w pałacach: komnaty, a w nich obrazy, pamiątki, okolicznościowe wystawy, czyli zwyczajowe sraty-dupaty. Na prawo i lewo trąbią o tym, że tu urodził się Sir Winston Churchill i spora część ekspozycji jest poświęcona właśnie jego osobie. Jeśli mamy szczęście, możemy załapać się na nieobecność (sic!) aktualnego księcia i obejrzeć prywatne apartamenty. Za taką wycieczkę trzeba zapłacić osobno, a samo zwiedzanie odbywa się w zorganizowanej grupie z przewodnikiem. Odkryjemy, że obecny Duke of Marlborough zajmuje już tylko jedno skrzydło pałacu, ale nadal ma do dyspozycji całkiem niezły metraż. Możemy zobaczyć też ładną kolekcję porcelany, kolejną porcję malowideł, a w salonie uważny zwiedzający zauważy, że w rodzina książęca ceni rozwiązania Apple – telewizor jest podpięty do pudełka z "jabłuszkiem" (Apple TV). Po zakończeniu części oficjalnej polegającej na konfrontacji z Wielką Historią możemy pokrzepić się w pałacowej restauracji, która ceny ma co prawda już nie upiorne, lecz wręcz horrendalne, lecz na szczęściej serwuje też... zupy (sic!). Trzeba bowiem wiedzieć, że zupy w repertuarze brytyjskiego masowego żywienia najczęściej nie występują.

Przed wejściem do pałacu znajduje się przystanek miniaturowej kolejki, którą można przejechać do tzw. Pleasure Gardens, gdzie znajduje się m.in. ogromny labirynt ogrodowy (podobno drugi co do wielkości na świecie). Z kolejki YEA nie skorzystał, ponieważ oblegana była ustawicznie przez tłum dzieci i rodziców. YEA również nie skorzystał z oferty sklepiku pałacowego, który sprzedaje wszystko, na czym tylko da się umieścić pałacowe logo, nawet "pałacowe" wina i szampany. Utrzymanie tak rozległej posiadłości kosztuje, więc ceny są... tak, wysokie!

Najprzyjemniejszą częścią wizyty w Blenheim są jednak ogrody pałacowe i park, którego rozmiar jest monstrualny – do dyspozycji mamy 2,000 akrów terenu (ok. 800 hektarów). Miłośnicy przechadzek będą na pewno usatysfakcjonowani... Warto przyjechać do Blenheim w dniu, kiedy organizowana jest jakaś impreza, np. doroczny pokaz "klasycznych" samochodów, albo turnieje rycerskie. Atrakcji – szczególnie w czasie letnim nie zabraknie, ale YEA poleca klasyczny angielski parkowy wypoczynek. Zabieramy ze sobą zestaw piknikowy składający się najlepiej z ogromnej ilości kanapek i sałatek, może być też jakieś mięsko na zimno, dorzucamy też coś do picia. Warto zabrać koc. Następnie wyszukujemy sobie ładne drzewko, kładziemy się w cieniu i jemy, drzemiemy, podziwiamy niebo, rozmawiamy, bawimy się z dzieckiem itp. I to jest sens pobytu w angielskim parku. Czas staje w miejscu... obłoki płyną... wiaterek pieści... Można tak godzinami po prostu cieszyć się pobytem w pałacowych ogrodach albo w parku. Wyjaśnia się też sens całorocznej "wejściówki": kto raz zagości w Blenheim, chce wracać tam jak najczęściej.

Co osobiście mnie zaskoczyło to przede wszystkim fantastyczne utrzymanie terenu; elegancko przystrzyżona trawa, wyraźne oznakowanie, dostępny wszędzie personel. Pomimo tego, że Blenheim odwiedzają w weekendy tysiące ludzi, nie ma tłoku czy typowo polskiego przepychania się i deptania sobie po piętach. Nikt nikogo nie potrąca, nikt się nie przeciska, nie wpadnie nam nawet piłka w piknikowe kanapki. Owszem, turystów jest sporo, ale jeśli nie lubimy tłumu, możemy po prostu skierować swoje kroki w odleglejsze rejony parku. Trochę kłopotu może sprawiać wieczorny wyjazd z parku, gdyż sznur samochodów jest długi, ale kierowcy są grzeczni wypraktykowaną, zachodnioeuropejską uprzejmością: na główną alejkę wylotową wpuszczani jesteśmy metodą "na zamek błyskawiczny", a potem wszyscy toczą się do bramy wyjazdowej.



Więcej informacji o Blenheim Palace tutaj


A tak wygląda fasada samego pałacu. Słoń pojawia się raz w roku, zwykle ma to miejsce w dwudziestym dziewiątym dniu miesiąca luty.



(fot. YEA, 2010)