środa, 7 lipca 2010

Nie samym angielskim...

Nie samym angielskim YEA żyje. Czasami oderwie się od słowników i złapie za aparat. Skoro blog o anglistach, to na zdjęciach anglistki oraz studentki tego kierunku. Więcej zdjęć i grafik na portalu Deviantart.

(Kopiowanie, przetwarzanie i jakiekolwiek wykorzystywanie zdjęć jest zabronione)


Karolina (fot. YEA, 2009)



Aneta (fot. YEA, 2009)



Ewelina (fot. YEA, 2009)



Asia (fot. YEA, 2010)

poniedziałek, 5 lipca 2010

Proszę strzelać do lektora

Przyjęło się w naszym kraju, że wszelkie zagraniczne filmy i programy czyta lektor. Jest to dosyć unikalny sposób na przybliżenie widzowi treści importowanych produkcji, gdyż przeważnie stacje telewizyjne posługują się dubbingiem (tj. pokładaniem osobnego głosu pod każdego aktora) lub też wyświetlają tzw. "napisy" (ang. subtitles). Dubbing pozbawia nas co prawda jakiejkolwiek możliwości obcowania z oryginalnym językiem filmu, lecz aktorzy posługują się "swoimi" głosami, co niejako pozwala na zachowanie pewnej estetyki przekazu werbalnego. Napisy odrywają nas od śledzenia akcji i uniemożliwiają młodszym czy też wolno czytającym widzom obcowanie z dziełem filmowym, jednak mają tę ogromną zaletę, że zachowują język oryginału.

Niestety w Polsce od dziesięcioleci tłumaczenie filmu polega na "dowaleniu" lektora. Takie rozwiązanie skutecznie morduje warstwę dźwiękową oryginału gdyż widz jest pozbawiony możliwości obcowania z grą aktorską, która przecież polega nie tylko na operowaniu ciałem, lecz również na wykorzystywaniu głosu. Lektor zagłusza w ten sam sposób muzykę i odgłosy tła, przez co nasze doznania słuchowe są dramatycznie zubożone.

Głos lektora wprowadza również dysonans. Z jednej strony śledzimy ścieżkę dźwiękową w języku polskim, gdyż jest ona po prostu lepiej słyszalna, ale podświadomie (a niekiedy jak najbardziej świadomie!) rejestrujemy przecież, że aktorzy coś tam w swoim języku oryginału plotą. Niestety nie sposób usłyszeć co, gdyż zagłusza ich lektor... Nie tylko film czy program traci na spójności, ale również męczymy się, gdyż do naszych uszu docierają dwa strumienie dźwięków. Prostą metodą na sprawdzenie, w jakim stopniu hałas w tle potrafi być męczący, jest wyłączenie w nocy komputera. Zapada wtedy taka głucha cisza...

Posługiwanie się masowo lektorem ma również dwie negatywne konsekwencje społeczne. Po pierwsze, polski widz jest systematycznie rozleniwiany i rozpieszczany, gdyż usłużny głos męski zawsze przeczyta mu listę dialogową. Jeśli latami posługujemy się taką podporą, taką protezą, trudno nam potem stanąć na własnych nogach i obejrzeć film w wersji oryginalnej. A przecież takie rozwiązanie stosują nie tylko stacje telewizyjne, lecz również dystrybutorzy płyt DVD umieszczają wielkie oznaczenia na pudełkach – Wersja z lektorem!!! Skoro opłaca się dogrywać lektora na płytach DVD, widocznie jest zapotrzebowanie i biznes odwołujący się do ludzkiego lenistwa i wygodnictwa jest opłacalny. Jest jednak jeszcza druga negatywna konsekwencja posługiwania się lektorem, która zakrawa już o zbrodnię społeczną. Niewykorzystywanie napisów przekłada się wprost na niższą sprawność czytania w społeczeństwie polskim. Zamiast wykorzystać możliwość powiązania czytania z pozytywnym bodźcem, przez kilkanaście początkowych lat życia każemy obywatelowi obcować ze słowem mówionym, a potem dziwimy się, że obywatel podnosi wrzask widząc film z "sabtajtalami"... Tu się nie ma czemu dziwić, tu należy się zastanowić, dlaczego nadal trwa ten sabotaż edukacyjny i kulturowy.

Sytuacja jest dla mnie oczywista: należy natychmiast zlikwidować instytucję lektora w państwowej telewizji i wprowadzić stosowanie napisów we wszelkich obcojęzycznych programach. Mało tego, uważam, że usprawiedliwione byłoby ustawowe zmuszenie prywatnych stacji telewizyjnych do przyjęcia takiego samego rozwiązania, gdyż interes społeczny jest tu nader ważny, a strat nikt nie poniesie. Stacje telewizyjne i tak dysponują listami dialogowymi, a nie sądzę, by wyświetlenie ich było droższe od mozolnego, lektorowego dukania. Co zyskujemy? Odcinamy młodszą, nie czytającą jeszcze widownię od niepożądanych treści. Zachęcamy do systematycznego, wieloletniego czytania, doprowadzając po pewnym czasie do sytuacji, że nikt nie będzie traktował tej czynności jako przykrej. Wręcz przeciwnie, stanie się ona zautomatyzowanym odruchem, czymś co odbywa się "w tle". Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że napisy to specyficzna, zubożona forma tekstu pisanego, lecz jest to lepsze niż nic. Kolejnym zyskiem jest zachowanie spójności artystycznej filmu, choć pewnie wyjątkowe marudy mogłyby protestować, że napisy to TAKŻE ingerencja w dzieło. Lepiej jednak poświęcić dwie linijki na napisy, niż drastycznie redukować warstwę audio. Największym jednak zyskiem będzie dostarczenie widzom tzw. "input", czyli "wsadu językowego".

"Wsad językowy" to nic innego jak wszystkie przypadki świadomego i nieświadomego obcowania z językiem obcym, czyli to, co czytamy i słuchamy. Wsad ten jest nam niezbędny do wykształcenia prawidłowych odruchów, takich jak choćby dobra wymowa czy intonacja, a im więcej tego wsadu, tym lepiej dla nas. Już pewnie widać, w jaką stronę zmierza moje rozumowanie. Tak! Obecność lektora w telewizji pozbawia nas TYSIĘCY godzin obcowania z mówionym językiem angielskim. Załóżmy, że oglądamy systematycznie anglojęzyczne filmy i programy w telewizji od ósmego roku życia po 2 godziny dziennie. Daje to 730 godzin rocznie, co przekłada się po dziesięciu latach na ponad SIEDEM TYSIĘCY godzin. W tym samym czasie nauka w szkole – przy założeniu, że uczymy się po 3 godziny tygodniowo od pierwszej klasy szkoły podstawowej – przekłada się na 1440 godzin obcowania z angielskim (12 lat x 40 tygodni x 3h). Poprawka – godzina szkolna trwa przecież 45 minut. W szkole będziemy więc uczyć się angielskiego przez 1080 godzin... Takiej ilości "wsadu" nie otrzymamy w szkole nigdy.

Oczywiście czym innym jest aktywna nauka (szkolna czy pozaszkona), a czym innym pasywne obcowanie z programem telewizyjnym. Jeśli chcemy zapoznać się regułami języka obcego, wykonać kilka ćwiczeń czy przyswoić słownictwo, musimy to robić w sposób świadomy i aktywny. Posuwamy się wówczas szybko do przodu. Jednak dołożenie do aktywnej nauki "wsadu językowego" w postaci oryginalnych filmów czy programów telewizyjnych pozwala przyśpieszyć i usprawnić proces uczenia się. Mówiąc "po naszemu": z filmów podłapiemy pewne zwroty i wyrażenia, przyswoimy słownictwo, zainfekujemy się naturalną wymową. Wszystko to odłoży się nam gdzieś w głowie i będzie czekać na swoją chwilę.

Co ciekawsze, Ministerstwo Edukacji Narodowej zupełnie ignoruje taką metodę podniesienie kompetencji językowych Polaków. O ile zrozumiałe jest to, że komunistyczny reżim nie widział żadnego interesu w propagowaniu znajomości języka angielskiego, dziwne jest, że z jednej strony założenia reformy programowej kładą nacisk na obniżenie wieku, w którym rozpoczyna się nauka języka obcego, a z drugiej strony, nikt z ekspertów czy pracowników Ministerstwa nie propaguje tak prostej metody wspomagania nauki języków obcych, jakim byłoby wyeliminowania lektora z telewizji. Aż prosi się o zapoczątkowanie inicjatywy obywatelskiej, która za cel postawiłaby sobie wyeliminowanie prawne lektora z telewizji państwowych i prywatnych.

Na koniec pewna rekomendacja książkowa. Osobom zainteresowanym przekładem audiowizualnym polecam książkę Pana Arkadiusza Belczyka "Tłumaczenie filmów". Książka niedroga, a zawartość bardzo ciekawa. Polecam!

Więcej o książce tutaj



linki:
Nauka języków obcych w Polsce na poziomie europejskich standardów
Informacja na stronie MEN tutaj