piątek, 21 grudnia 2012

United States at a Glance




Śpieszę donieść wszelkim zainteresowanym osobom, iż skończyłem pisać United States at a Glance. Nie wiem jeszcze, kiedy dokładnie się ukaże, gdyź o tym decyduje wydawnictwo, a przecieź prace redakcyjne jeszcze trochę potrwają. Książka siłą rzeczy będzie obszerniejsza niż United Kingdom at a Glance. Jak łatwo się domyśleć, kraj jest większy niż Wielka Brytania, więc i tematów do opracowania znalazło się więcej. Jak książka będzie wyglądać?

United States at a Glance zachowuje strukturę poprzedniej pozycji, United Kingdom at a Glance. Materiał również podzielony jest na osiem działów: (1) Geography, (2) Land, people and language, (3) Politics and government, (4) History, (5) Culture and sport, (6) Famous writers, (7) Famous places, landmarks and institutions oraz (8) Daily life. Teksty są trochę dłuższe niż w książce o Wielkiej Brytanii, lecz nadal rzecz jasna mieszczą się na dwóch stronach. W książce będą oczywiście paski z ćwiczeniami leksykalnymi oraz wymowa nazw własnych. O ile w United Kingdom at a Glance było 100 jednostek, w nowej książce będzie ich aż 130. Dlaczego tak duża różnica?

Samo omówienie geografii USA zajmuje 18 jednostek. Padł co prawda pomysł, aby przyjąć zasadę "jeden stan, jeden tekst", lecz redaktor prowadzący wykazał się sporym poczuciem humoru i zrozumiał, że to tylko żart. Pół książki poświęcić na geografię? A co z resztą materiału? Stanęło na tym, że skupię się na regionach geograficznych, dzięki czemu można omawiać po kilka stanów w jednym tekście. Upadł pomysł omawiania miast – w tej sekcji znalazłysię jedynie tekst poświęcony Waszyngtonowi (w końcu to stolica). W sekcji "Geography" uwzględniłem też terytoria zamorskie.

W kolejnej – dość krótkiej – sekcji znajdują się informację o języku angielskim, symbolach narodowych, mniejszościach etnicznych, oraz typowych zwierzętach i roślinach. Umieściłem też w niej tekst o Noahu Websterze oraz słynnych Polakach związanych w USA. Bardzo żałuję, że w United Kingdom at a Glance nie znalazł się tekst o Polakach związanych z tym krajem. Przy okazji jednego z kolejnych wydań chciałbym to niedopatrzenie nadrobić (szykuję więcej uzupełnień i zmian, ale o tym może w osobnym wpisie).

Sekcja 3 zawiera omówienie najważniejszych instytucji publicznych USA, natomiast w sekcji 4 starałem się przybliżyć genezę i historię tego kraju. Spotkałem się z opiniami, że "o czym tu pisać", przecież to Wielka Brytania ma długą i bogatą historię, zaś USA to kraj młody i bez historii (sic!). Uwierzcie mi... jest o czym pisać. Ponownie mam poczucie, że jedynie zasygnalizowałem co ważniejsze zagadnienia historyczne, lecz wynika to z formuły książki: teksty mają być zwięzłe i "to the point".

Powiększeniu uległ dział "Culture and sport". Znalazły się tu wszelkie dziedziny kultury i życia publicznego. Wspomnieć należało o musicalu, gatunku typowo amerykańskim. Na osobne potraktowanie zasłużyły też cztery gatunki muzyczne, tj. jazz, blues, country, a także rock and roll. W tej sekcji znajdziemy też cztery teksty omawiające typowo amerykańskie sporty: koszykówkę (NBA), futbol amerykański, wyścigi samochodowe (NASCAR) oraz, rzecz jasna, baseball. Sekcję tę opracował z ogromnym wigorem i polotem Bartek Paszylk.

Decydowanie o tym, kto znajdzie się w dziale "Famous writers" przyprawia mnie zawsze o ból głowy. Na jaki klucz się zdecydować? Nobliści? A co z autorami epok wcześniejszych? Uwzględniać najnowsze trendy literaturoznawcze, czyli przeorientowanie według klucza feministycznego? Przewertowałem kilka antologii akademickich, skonsultowałem się z zaprzyjaźnionymi anglistami, zajrzałem do testów z Olimpiady Języka Angielskiego, przegadałem zagadnienie z redaktorem i podjąłem decyzję o zastosowaniu dość tradycyjnego, by nie rzec – zachowawczego – klucza. Na listę trafiło 19 nazwisk, a przegląd autorów zaczyna się od Anne Bradstreet. Dwa ukłony w stronę literatury popularnej to omówienie w tej sekcji twórczości Raymonda Chandlera oraz Stephena Kinga. Czytelnicy zdecydują, czy był to dobór słuszny.

W przedostatniej sekcji, "Famous places, landmarks and institutions", znalazło się miejsce dla takich zagadnień jak Nowy Jork (bo duży, bo "naj" pod każdym względem), wodospad Niagara, parki krajoznawcze, czy... Disney World. Uznałem też, że należy przestawić specyficznie amerykańskie instytucje w postaci  NASA, CIA, FBI i Peace Corps.

Sekcja ósma, "Daily Life", jest z założenia sekcją lżejszą. Tematykę dobrałem niejako pod dyktando moich studentów, którzy zażyczyli sobie tekstów o komiksach, wynalazkach, globalnych amerykańskich firmach oraz drapaczach chmur. Pisałem też o samolotach i samochodach – w USA lotnictwo i samochodziarstwo nabierają zupełnie nowej jakości. W tej sekcji można również poczytać o rozwoju Internetu, a także o... UFO.

Dodatki będą tylko trzy. Na pewno przyda się wykaz stanów (kto z Czytelników wymieni tak z marszu je wszystkie?) oraz spis prezydentów. Zdecydowałem się też na włączenie zestawienia par wyrazów brytyjskich i ich amerykańskich odpowiedników. Takie zestawienia znajdują się w różnych słownikach i książkach, lecz są niewielkie i zawsze zawierają "nie te słowa" . Skompilowałem więc własną listę.

Skąd w ogóle pomysł na takie książki? Kiedy padły bariery i granice, a język angielski wdarł się w nasze życie z siłą tsunami, zapanowała moda na uczenie angielskiego "bezkontekstowo". Brytyjskie podręczniki zostały wyczyszczone z wszelkich elementów kulturowych zgodnie z zasadą "język – tak, realioznawstwo – nie". Powstało nawet kilka książek metodycznych w tym temacie, bredzono o imperialiźmie językowym i dążeniu do przerabiania obcokrajowców na modłę brytyjską (jakby tysiące piosenek i setki filmów nie ryły nam w głowach nowych bruzd...). Troska o naszą tożsamość była niemalże wzruszająca, lecz podręczniki lansowały błędne przekonanie, jakoby język angielski funkcjonował w próżni. Denerwowały mnie te podręczniki okropnie. I to był powód pierwszy napisania United Kingdom at a Glance oraz United States at a Glance.

Drugim powodem był niedosyt zajęć z zakresu realioznawstwa brytyjskiego i amerykańskiego na studiach. Szczególnie nie miałem jakoś szczęścia do wykładowców "od USA". W mojej wiedzy były dziury i luki, więc zdecydowałem się dokształcić na własną rękę. Oczywiście materiałów i lektur jest od groma i trochę, lecz w mojej głowie pojawiła się myśl: zaraz, zaraz... a dlaczego nie ma książki, w której znalazłoby się "wszystko" o UK? Znajomi angliści skarżyli się też na brak fajnych materiałów, z których mogliby przygotowywać uczniów do olimpiad i konkursów. Resztę już znacie. Zaskakujące jest dla mnie to, że kołatanie do wydawnictw i przekonywanie ich do tego typu publikacji trwało wiele, wiele miesięcy. Jeśli zdaje się wam, że polscy wydawcy mają jakiekolwiek pojęcie o tym, co jest potrzebne na rynku materiałów do nauczania języka angielskiego, to... to właśnie się wam jedynie zdaje. Ale to temat na osobny wpis.

Dla miłośników statystyk podam jeszcze następujące dane dotyczące manuskryptu United States at a Glance (uwzględniają one wstęp, teksty, ćwiczenia z kluczami, testy z kluczami oraz dodatki):
a) liczba wyrazów – ponad 147 tys.
b) liczba znaków ze spacjami – ponad 900 tys.
c) liczba stron standardowych – ponad 500
d) wydruk (Times New Roman, czcionka 12, pojedynczy odstęp) – 422 strony.



poniedziałek, 29 października 2012

Kłopotliwe wyrazy: long i lengthy



W moim przekonaniu nauka języka angielskiego sprowadza się w dużej mierze do nauki słownictwa. A przyznać trzeba, że oprócz "zwykłych" wyrazów w języku angielskim jest zatrzęsienie wszelkiego rodzaju zwrotów, idiomów, czasowników złożonych (tj. phrasal verbs). Ustawicznie do języka angielskiego wchodzi nowe słownictwo zawodowe, a efemerydy językowe, przelatujące choćby przez Urban Dictionary, można liczyć w tysiącach.

Dla mnie szczególnie fascynujące są trzy obszary w angielskiej leksyce: (1) zapożyczenia, czyli wyrazy i konstrukcje, które przenikają z angielszczyzny do języka polskiego; (2) neologizmy, czyli nowe wyrazy wchodzące do angielskiego, zarówno w mowie potocznej jak i w slangu; (3) wyrazy bliskoznaczne, które na pewnym etapie nauki stają się prawdziwą zmorą do osoby uczącej się języka angielskiego. Temu ostatniemu zagadnieniu poświęciłem zresztą dwie książki, "Angielskie wyrazy kłopotliwe" (napisane wraz z Arleną Szcześniak) oraz "Angielskie wyrazy kłopotliwe. Ćwiczenia" (napisane wraz z Arleną Szcześniak i Russellem Prestonem). Od dwóch lat zbieram kolejne zestawy synonimów i wyrazów bliskoznacznych, które sprawiają duże problemy Polakom. Być może poukładam je w kolejną książkę poświęconą temu zagadnieniu (chodzi mi po głowie tytuł "Angielskie wyrazy jeszcze bardziej kłopotliwe"), a na razie chciałbym podzielić się kilkunastoma odkryciami z czytelnikami tego bloga. Ruszamy więc z cyklem "Kłopotliwe wyrazy"! :)

LONG – LENGTHY

Wyraz long oznacza "długi" i nie posiada zabarwienia emocjonalnego.

How long is this road? (Jaką długość ma ta droga?)
This book seems a bit long. (Ta książka wydaje się być trochę długa)
His speech was really/very long. (Jego mowa była naprawdę/bardzo długa)
His speech was one hour long. (Jego mowa trwała godzinę)
Are they sure that two weeks will be long enough? (Czy oni są pewni, że dwa tygodnie wystarczą?)

Wyraz long jest również przysłówkiem i oznacza "długo".

I won't be long. (Zaraz wrócę/Nie zabierze mi to dużo czasu)
Were your parents in Vienna long? (Czy twoi rodzice byli długo w Wiedniu?)
She can't stand it any longer. (Ona nie może tego dłużej znieść)

Wyraz lengthy oznacza natomiast "długi", "przydługi", "rozwlekły". Jak widać, słowo to posiada raczej zabarwienie negatywne.

After lengthy discussions, we finally decided to paint the room blue. (Po długich dyskusjach ostatecznie zdecydowaliśmy się pomalować pokój na niebiesko)
After a fairly/rather lengthy delay, Mark sent me the materials I wanted. (Po długim okresie oczekiwania Mark przysłam mi materiały, które chciałem)
His lengthy explanations didn't convince me. (Jego rozwlekłe wyjaśnienia nie przekonały mnie)



Źródła informacji o wyrazach:
Cambridge Dictionaries Online
Longman Dictionary of English Language and Culture
Oxford Advanced Learner's Dictionary of Current English (5th ed.)
Oxford Collocations Dictionary for Students of English
Wielki słownik angielsko-polski PWN-Oxford

wtorek, 16 października 2012

"Najlepsze Horrory A.D. 2012"


Z początkiem września wydana została przez wydawnictwo Polonsky antologia opowiadań grozy "Najlepsze Horrory A.D. 2012". Koncepcję antologii – zestawienie pięciu zagranicznych i pięciu polskich tekstów – wymyślił Bartek Paszylk. On też zredagował antologię. Mój wkład to przetłumaczenie opowiadań Petera Strauba, Kaaron Warren, Briana Evensona Morte'a Castle'a oraz Michaela Slade'a na język polski. Do udziału w antologii udało się namówić piątką znamienitych polskich autorów: Dariusza Zientalaka, Jarosława Moździocha, Kazimierza Kyrcza Jr, Dawida Kaina oraz Aleksandrę Zielińską.

Książka zbiera dość dobre recenzje:
• Barbara Kuźma, Gildia.pl recenzja tutaj
• Shadock, Horror Online recenzja tutaj
• Marcin Bukalski, Carpe Noctem recenzja tutaj

Antologię można zakupić:

• bezpośrednio w wydawnictwie Polonsky (35 złotych, wydawca pokrywa koszt przesyłki) www.polonsky.pl

• na Allegro (35 złotych, wydawca pokrywa koszt przesyłki), użytkownik POLONSKY2012

• w księgarni "Klimczok" w Bielsku-Białej www.ksiegarniaklimczok.pl

A tak wygląda okładka. Czyż nie jest śliczna? :)



środa, 3 października 2012

Polecanki podręcznikowe



W pracy lektora ścierają się u mnie dwie tendencje: jedna z nich to chęć maksymalnego ułatwienia sobie pracy, a druga to bezustanna ciekawość nowych książek i podręczników. Posiadam więc pewien żelazny zasób "znanych i lubianych" materiałów, ale przeglądam różne książki i eksperymentuję od czasu do czasu. Nie znoszę korzystać z typowych podręczników – przeważnie jednostki są długie, a ćwiczenia wymagają pracy w parach lub w grupie (a tego nie jestem w stanie zapewnić, ucząc indywidualnie). Lubię za to wszelkie książki poświęcone gramatyce, słownictwu, czy też poszczególnym "skillom". Trafiają się wśród nich prawdziwe perełki, np. "Improve You IELTS Writing Skills" (znakomita książka ucząca pisania w niesamowicie  konkretny i konsekwentny sposób), "First Certificate Writing" (seria Longman Exam Skills, doskonała, wszechstronna pozycja), czy seria "Check Your..." poświęcona słownictwu wydawnictwa A & C Black. Poniżej dwa moje niedawne odkrycia.

Oxford Living Grammar

Jedna z klientek przywiozła z pobytu w UK trzy podręczniki "Oxford Living Grammar", które poleciła jej lektorka ze szkoły językowej. Zaczęliśmy wykorzystywać te książki jako materiały wspomagające i efekt był znakomity. Każda książka składa się z 30 jednostek, które podzielone są na dwa mniejsze bloki tematyczne, a każdy taki blok ma objętość dwóch stron. W bloku tematycznym, po lewej stronie znajduje się krótkie, syntetyczne wprowadzenie do tematu, a potem mamy 3-4 ćwiczenia. Jak sama nazwa podręcznika ("living") wskazuje, język prezentowany jest w kontekście, więc przeważnie są to krótkie teksty, wypowiedzi, dialogi, emaile, czy fragmenty tekstów użytkowych.
Podręcznik idealnie się sprawdza jako źródło dodatkowych ćwiczeń, a modułowa budowa pozwala na sporą elastyczność (wybieramy sobie jednostkę, jaka nam jest aktualnie potrzebna). Do dyspozycji mamy trzy poziomy: Elementary, Pre-Intermediate, Intermediate. Trzeba jednak pamiętać, że nawet pierwsza część podręcznika NIE nadaje się do uczenia początkujących, ale już idealnie sprawdzi się z "false-beginners". Obecnie będę używał też tej książki jako podstawowego, samodzielnego podręcznika. Zobaczymy, jak się sprawdzi.

Zalety:
Dobrze dobrany materiał do danego poziomuj językowego.
Modułowa, przejrzysta budowa.
Aktualne, żywe słownictwo.
Ćwiczenia gramatyczne z kontekstem.

Wady:
Podręcznik jest drogi, cena detaliczna to blisko 100 złotych.
Brak ćwiczeń "otwartych", koncentracja na zadaniach zamkniętych.

Więcej na temat książki tutaj


Repetytorium gimnazjalne. Poziom podstawowy i rozszerzony (Cambridge University Press)

Potrzebny był mi w tym roku podręcznik dla gimnazjalistów. Nie miałem do czynienia dawno z tym poziomem (jakoś ostatnio przez moje ręce przewijają się głównie maturzyści i dorośli), więc nie orientowałem się zbyt dobrze w ofercie rynkowej. Sympatyczne panie z księgarni "Za Orłem" poleciły mi "Rpetytorium gimnazjalne" autorstwa Anity Lewickiej i Anki Kowalskiej wydane przez CUP. Ponieważ między mną i książką zadziałała chemia zaraz po tym, gdy wziąłem ją do ręki, a cena była bardzo atrakcyjna, zdecydowałem się na zakup.
Układ książki jest bardzo wygodny: tematy opracowane są w siedmiu rozdziałach, a każdy z nich składa się z zestawu ćwiczeń na poziomie podstawowym, zestawu ćwiczeń na poziomie rozszerzonym oraz dwóch testów (na poziomie podstawowym i rozszerzonym). Ze zdolnym uczniem można przerobić jedną część – zestaw lub test – w 90 minut, a kiedy mamy mniej czasu go dyspozycji (lekcja trwa 45 lub 60 minut), część materiału możemy zadać do domu jako zadanie.
Bardzo podoba mi się pomysł odchudzenia książki z wszelki niepotrzebnych dupereli. Nie znajdziemy w niej więc dokładnych i szczegółowych wytycznych CKE (te są przecież na stronie tejże instytucji). Nie znajdziemy w niej miliona alternatywnych ćwiczeń (korepetytor ma przecież do dyspozycji 30 godzin w ostatniej klasie gimnazjum). Nie znajdziemy w niej wyjaśnień w rodzaju "jak rozwiązywać zadania typu multiple choice" (zraża mnie zawsze podchodzenie do ucznia i do nauczyciela jak do zupełnych debili). Odchudzanie poszło też dalej: nagrania do książki zamieszczone są na stronie internetowej wydawnictwa. Tam też znajdziemy zapis nagrań oraz pomysły na lekcje.
Dostajemy po prostu "lean, mean, killing machine", czyli świetny podręcznik do szybkiej pracy w domu, na korkach czy na kursie przygotowawczym do egzaminu gimnazjalnego.

Zalety:
Odchudzona książka (144 strony!) z przejrzysty układem.
Paski ze słownictwem na marginesach stron.
Sympatyczna szata graficzna, wyraźne i jednoznaczne ilustracje.
Niska cena – bez zniżek książka kosztuje ok. 35 złotych.

Wady:
Niektóre tematy dobrane "pod publiczkę" szybko się zdezaktualizują.


Więcej na temat książki tuta

środa, 19 września 2012

The Story of Karol, the bus driver (or how the Brits drain us)



To Marta R., who made me tell this story


It may seem surprising but I don't have a driving licence. My parents had a car once, and they sold it because my father – being an utterly independent person – was constantly irritated at other drivers. And those were the times when only six or seven families living in our block of forty flats had cars. Petrol was scarce; one had to buy fuel with coupons or find somebody who knew somebody who sold stolen petrol. We didn't have a car, later I was not interested in having one and, over the course years, I grew pretty sure that I will never have a driving licence.

In my everyday life I have to rely on public transport: I use minibuses to get to my home town, I use trains to get to the college in Katowice, and in Bielsko, the place where I live, I use city buses. Actually, Bielsko has quite a good network of bus lines (although buses are running less and less frequently). The buses itself are modern – the popular joke is that finally everybody can manage a million-dollar Mercedes with a driver – but the quality of service hasn't changed for the past ten years. Why? The answer is simple: we have new buses, but we also have new, inexperienced drivers, who still think that they drive a truck loaded with sacks of potatoes. This usually makes for interesting rides. So, what had happened to experienced drivers?

Today, I shared my experiences as a passenger with one of my students and she asked a simple question: What happened to experienced drivers? I told her the story of Karol.

Karol is a bus driver. He is thirty-something, has a wife of the same age and a daughter, who is eight. Karol comes from an average family: his parents worked in cotton factories here in Bielsko, lost their jobs after the fall of the communist regime in the early 1990s, found other jobs and somehow they managed to bring up Karol and his two brothers. Karol went to the kindergarten for three years, at the age of seven he started his eight-year primary school (we had a different system), and finally he went to a five-year technical school because he wanted to be a mechanic. As you can easily calculate, his education took sixteen years.

Although part of his life was under the communist regime, it was quite easy for Karol to adapt to the new economic system. He was skilled and mechanics were in demand. He was a courier and drove a small van, then he switched to trucks but the company went bankrupt. Karol was lucky and when there was an opening for a bus driver, he did a special course and got a job with the public transport company in Bielsko. In the meantime, Karol got married to Helena, they had a lovely daughter and life became predictable for them. And then, in 2004, Poland joined the European Union.

First, a small trickle of really desperate people sought employment in the UK. These people visited Poland and talked about better life. Helena and Karol had a dream: they wanted a small house in the suburbs of Bielsko, but with Karol's salary it was impossible to get a mortgage. Helena had to stay with the child because none of the grandparents could baby-sit. And then there were stories about jobs for lorry drivers and bus drivers, all kinds of well-paid jobs offered by British companies. Karol talked to his friends who in turn had friends actually working in the UK and he learnt that with his experience he would be offered job with decent salary, a crash course in English and a small flat. Of course, being an EU citizen he would be able to work legally, he would pay taxes, he would be insured, he would be eligible for benefits. And he would earn 2,000 pounds sterling per month, which was five to six times more than his meagre 2,000 zloty which was his monthly salary in 2004.

Karol spent some time thinking, then he talked to his wife and they decided to go to the land of plenty. And it was really the promised land; they had a flat and enough money to start saving up for the future. Of course, driving on the left side was a strange experience for Karol, but only for the first five seconds. Of course, it took a while to sort out all the papers and permits because British bureaucracy – however efficient it is – is still bureaucracy. Karol's daughter had to change the school but you know, children adapt easily. At least, that's what they say. Karol's family is happier now and they have a chance to buy this little house on the outskirts of Bielsko.

On the personal level, this is a story of a family who has made a decision and – so far – is happy with it. But this story is much, much broader than you think...

Most of you would say that you aren't good with numbers, so let me remind you: Karol's education took sixteen years. The cost of educating a child in a state school is now around 4,000 zloty per year. At least, this is the amount of money which is refunded to schools by the government. We can safely assume that Karol's education cost about 100,000 zloty. This is the cost of paying his teachers, buying equipment for schools, paying electricity, heating and water bills etc. Karol's parents did not pay for his education directly because education is "free" in Poland. This means that all taxpayers sponsor education, regardless of the fact whether they have any children or not. This is the system and few people reflect on how it works. I am sure that Karol's parents didn't.

We may treat Karol's years of education as a period of investment: the child goes to school, teachers dedicate their skills and attention to him, taxpayers pour their money into the system. And voila, after sixteen or more years we are presented with an educated, productive citizen. The rule is – or at least should be – simple: the child takes, the adult pays back. Well, it is quite obvious that something went wrong in this case; Karol is an investment which paid back only partly. When he started contributing and paying his debt to the society, he was lured (or stolen, if you want) by another country.

I hope that now you see the complexity of the situation. When we look at individual cases, we see people who struggle in the Polish reality and who have every right to seek the way to improve their situation. This includes the right to travel and work in another country. But when we look at the problem from the time perspective, we see that the cycle of investing and contributing is becoming disrupted. To put it bluntly: our educational system works for the British, not for us, Poles. We educate and train tens of thousands people and we let others steal them when they in their most productive years.

My student was perplexed with this claim and she objected, saying that Poles who move to the UK still contribute to the Polish economy. Her argument was that: "Poles living and working abroad send money home". Well, let's do a simple calculation: there are around two million Polish people living and working in the UK, which means that their education cost roughly 160 billion zloty. That is 30 billion pound sterling. Officially, Poles send home around 1 bln pounds every three months. At this rate, we need 7.5 years just to get back money we invested in them. But we only calculated the cost of primary and secondary education. What about doctors and IT specialists who work in the UK? The cost of studying is not 4,000 zloty per year...

If we look at this issue from the perspective of the British government, it is all logical and justifiable: there are not enough qualified workers, so we need to get them somewhere. There is not enough time to educate and train them and we do need them right now, so what can we do? Here is the solution! Open the borders, give those Poles the right to live and work in our country (for God's sake, don't let them apply for citizenship) and keep the right to expel them if they are no longer useful. We may call it "the open door policy", "the right to exercise one's freedom" and smile broadly when they come to us.

However, if we look at this issue from the Polish perspective, we can clearly see that this "open door policy" is hurting us deeply. The young, brave, productive people leave the country and we simply don't know what is going to happen. Are they going to send money back home? Maybe... Are they going to come back to Poland after ten or twenty years with their savings? Paradoxically, the UK is TOO close for that to happen. What about their children? Will they be Polish at heart or will they become British (or English, or Welsh, or Scottish or Polglish or Welpoles or whatever)? And only when we ask these questions, will we realise that the British profit right know and for us the outcome is uncertain.

So what can we do? Tell the people who leave Poland that after one or two years their Polish citizenship is null and void? That would mean hurting people who have been hurt already. Ask the people who leave Poland to at least give back the money which was spent on their education? How would we enforce it? Or maybe the best solution is to ask ourselves the question: why are those people leaving? What can we do to stop them in Poland? And this is not the question for the Polish government, this inefficient and corrupt bunch of greedy, short-sighted politicians, but for all of us Polish people who stay. And we should also look at how the British have organised their country so that people from all over the world want to come to them. We should imitate all the good solutions, ignore the bad ones, and make our country attractive.

Karol would come back then, he would have his small house and at last I would be driven in a Solaris by an experienced driver :)










niedziela, 16 września 2012

IV edycja Konkursu Wiedzy o Krajach Anglosaskich



W tym roku Konkurs Wiedzy o Krajach Anglosaskich organizowany przez Wyższą Szkołę Zarządzania i Ochrony Pracy w Katowicach rusza wyjątkowo wcześnie! Zmieniła się też formuła  KWoKA: eliminacje szkolne odbędą się już 9-go listopada, a zgłoszenia przyjmowane są do dnia 22-go października.

Nagrody jak zwykle cenne: za I miejsce iPod, za II miejsce kurs języka angielskiego, a kolejne miejsca premiowane są nagrodami książkowymi.

Termin zgłoszenia szkoły: DO 22-go PAŹDZIERNIKA 2012.

Więcej informacji o KWoKA na stronie WSZOP tutaj

wtorek, 4 września 2012

Ale o co kaman, czyli newsy i plany




Wszystkich Czytelników i Zaglądników tego bloga pragnę poinformować, że jest już w sprzedaży antologia opowiadań grozy „Najlepsze Horrory A.D. 2012″ pod redakcją Bartłomieja Paszylka. Ja przetłumaczyłem pięć opowiadań zagranicznych i jest to mój oficjalny debiut jako tłumacza literatury beletrystycznej. Nad tym projektem pracowaliśmy od stycznia, mieliśmy dużo dobrej zabawy i książka wreszcie jest dostępna.

Antologię można zakupić bezpośrednio w wydawnictwie Polonsky http://www.polonsky.pl/pelna-oferta/najlepsze-horrory-a-d-2012/

Dla wszystkich interesujących się losami podręcznika „United States at a Glance″ mam dobrą wiadomość. Prace nad nim dobiegają końca, ja kończę pisać ostatnie teksty ze swojej puli, a nad działem „Culture″ pracuje Bartek Paszylk. Uchylę tu rąbka tajemnicy i zdradzę, że książka zachowuje układ taki sam jak „United Kingdom at a Glance″, lecz będzie w niej więcej tekstów. Omówione zostanie aż 130 tematów (w książce poświęconej Wielkiej Brytanii było 100). Nad książką już pracuje redakcja, spora część jest już opracowana graficznie i złamana, więc mam nadzieję, że „United States at a Glance″ trafi do księgarni szybko. W książce będą też duże mapy, kilka ciekawych dodatków, wymowa nazw własnych i trudniejszych wyrazów oraz osiem testów. Kto zna „United Kingdom at a Glance″, wie czego oczekiwać.

W tym miesiącu rozpoczynam prace nad serią książeczek poświęconych szeroko rozumianej kulturze, historii i geografii USA oraz UK. Temat na pozór brzmi znajomo, lecz będą to pozycje zupełnie odmienne od wspomnianych wyżej. „United Kingdom at a Glance″ oraz „United States at a Glance″ to książki tzw. pierwszego kontaktu, które dedykowane są przede wszystkim osobom biorącym udział w różnych konkursach językowych oraz olimpiadach języka angielskiego. Nowa seria będzie natomiast przeznaczona do pracy na lekcji czy na kółku, z większą grupą uczniów. W każdej książeczce znajdzie się więc zestaw 20-30 testów wraz z obszernym kluczem. Test będzie można wykorzystać jako tzw. „warm-up″ bądź „gap filler″ w trakcie lekcji kulturowych, albo jako materiał do pracy czy rozrywki na zwykłą lekcję (45 minut). Każdy test będzie poświęcony atrakcyjnemu tematowi, np. States and Their Symbols, Inventors and Their Inventions itp., więc poprzez zabawę będzie można dowiedzieć się sporo ciekawych rzeczy o USA i UK.  Warto też wiedzieć, że testy będą „photocopiable″ i w tym celu zostaną specjalnie przygotowane (gruba czcionka, przejrzysty układ graficzny, całość materiału na jednej stronie). Pierwsza książeczka – w serii ma być ich sześć – ukaże się na początku 2013 roku.

Ostatnimi czasy wróciłem też do jednej z moich miłości życia, czyli – mówiąc po ludzku – zacząłem pisać. Powstało już kilka opowiadań i miniaturek literackich, a w planach kolejne.

Wszystkie prace wydawnicze i organizacyjne trochę przysłoniły bloga, za co najmocniej wszystkich Czytelników i Zaglądników przepraszam. Obiecuję poprawę. Lista tematów, które chciałbym poruszyć na blogu, systematycznie rośnie. So... stay tuned! 

wtorek, 24 lipca 2012

Kurs Przekładu Autorskiego w Bielsku-Białej

Z ogromną przyjemnością chciałbym poinformować, że od października 2012 uruchamiam I Edycję Kursu Przekładu Autorskiego. Kurs będzie prowadzony w Bielsku-Białej, a jego formuła jest wyjątkowa: nie gadamy akademicko o przekładzie, nie bijemy piany, lecz zapoznajemy się z wszelkimi aspektami tłumaczeń autorskich w formie warsztatów. Będzie więc nie tylko tłumaczenie z angielskiego na polski, lecz również praca na stylistyką i frazeologią języka polskiego. Będzie możliwość zapoznania się z prawem autorskim oraz umowami, jakie tłumacz zawiera. Będzie możliwość spróbowania swoich sił zarówno w przekładzie czysto użytkowym (np. przy tłumaczeniu przewodnika turystycznego), jak również literackim, audiowizualnym czy... związanym z lokalizowaniem gier. Kurs obejmuje 192 godziny zajęć, więc starczy czasu na wszystko.

Skąd wziął się pomysł na KPA? Przede wszystkim z rozmów ze studentami, byłymi studentami oraz znajomymi i przyjaciółmi, którzy zajmują się tłumaczeniami. Wysłuchałem wielu skarg: że tłumaczenie na studiach jest często w ilościach śladowych; że uczą go osoby przypadkowe, czyli ludzie nie mający pojęcia o branży; że absolwent anglistyki nie ma pojęcia o tym, jak się zabrać za tłumaczenie opowiadania, powieści czy choćby... książki kulinarnej. Sam zaobserwowałem, iż absolwenci anglistyk mają ogromne problemy choćby z interpunkcją w języku polskim, czy też z umiejętnością sprawnego i szybkiego docierania do wiedzy potrzebnej w danej chwili. Listę można by długo ciągnąć...

Ponieważ jestem pragmatykiem, uznałem, że należy problem rozwiązać po inżyniersku, czyli szybko, skutecznie i elegancko. Stąd wziął się pomysł na kurs przekładu, jaki sam chciałbym przejść dziesięć lat temu. Kurs, gdzie jest możliwość skupienia się na temacie – w jednym dniu będą się odbywały zajęcia z jednym wykładowcą przez 8h (tak, dobrze czytacie!). Kurs, gdzie można zetknąć się z praktykami, a więc osobami, które albo pracują w redakcjach albo są czynnymi tłumaczami – wykładowcami będą wyłącznie takie osoby. Kurs, który będzie dawał solidny wycisk kursantowi – tak, planujemy dużo ćwiczeń i zadań, a wisieńką na torcie będzie wymóg przetłumaczenia dwóch tekstów o łącznej objętości ok. 20 stron standardowych. Kurs, który zapozna uczestnika z procesem wydawniczym od A do Z – tak, będzie o użeraniu się z redaktorem, korektorem i składaczem. Kurs, gdzie będzie można spotkać pozytywnie zakręcone osoby, które chcą zostać świetnymi tłumaczami.

KPA adresowany jest głównie do absolwentów filologii angielskiej, czyli licencjatów i magistrów, lecz równie gorąco zapraszamy osoby zainteresowane przekładem, które chciałby nauczyć się "jak się to robi" i "czym się to je".


Więcej na temat KPA w zakładce po lewej stronie oraz pod tym linkiem http://yourenglishangel.blogspot.com/p/kurs-przekadu-autorskiego.html

wtorek, 17 lipca 2012

Nie samym angielskim... (8)



Na naszym balkonie zagościła na wiosnę donica z kwiatkiem. Kwiatek wydobył się z ziemi, wyrósł. Miłośnikiem kwiatków nie jestem i większej uwagi na nie przeważnie nie zwracam. Wczoraj jednak dla relaksu i zachowania zdrowia psychicznego sięgnąłem po Minoltę, by tego kwiatka sfotografować i pokazać po swojemu – wyrwanego z kontekstu, odrealnionego, wypchniętego poza czas.

Fotografowałem Minoltą A2 w trybie makro pod światło, ogniskowa 200 mm (Minolta daje możliwość wykonywania zdjęć makro przy dwóch ogniskowych: 28 mm oraz 200 mm). Potem obróbka plików RAW z przesamplowaniem na rozdzielczość 24 megapiksele.

A teraz wracam do pisania.

* * *




[Plant 1] (fot. YEA, 2012)



[Plant 2] (fot. YEA, 2012)


(Kopiowanie, przetwarzanie i jakiekolwiek wykorzystywanie zdjęć z tej strony jest zabronione.)

środa, 20 czerwca 2012

O tłumaczeniu tytułów



Od dłuższego czasu przemyśliwaliśmy wraz z Bartkiem Paszylkiem (www.bpaszylk.com) nad wydawaniem literatury grozy. Przy okazji różnych spotkań systematycznie obgryzaliśmy kolejne aspekty takiej działalności, aż wreszcie w styczniu tego roku uznaliśmy, że trzeba spróbować. Dość szybko ustaliła się koncepcja pierwszej publikacji: wydamy dziesięć genialnych, zajebistych opowiadań autorów polskich i zagranicznych, a książka będzie miała tytuł... „Najlepsze horrory A.D. 2012”. Bartek, z racji swojego doświadczenia redaktorskiego, miał zająć się pozyskaniem autorów. Ja miałem zająć się tłumaczeniem opowiadań i wynalezieniem materiału na okładkę. Zaczęliśmy działać i teraz można już powiedzieć: udało się!

W antologii znajdzie się pięć opowiadań zagranicznych autorstwa Petera Strauba, Morta Castle'a, Michaela Slade'a, Briana Evensona i Kaaron Warren, oraz pięć tekstów polskich. Jedno z nich – opowiadanie Dariusza Zientalaka Jr – znane jest już z wcześniejszej publikacji, natomiast cztery to premiery. Specjalnie dla nas napisali opowiadania Dawid Kain, Kazimierz Kyrcz Jr, Jarosław Moździoch oraz Aleksandra Zielińska. Bardzo się też ucieszyłem, kiedy znakomity fotograf, Wiktor Franko (wiktorfranko.com), udzielił zgody na wykorzystanie swojego zdjęcia Ani Wawszczak na okładce. Samą okładkę wydziergał członek grabarzowej ekipy, Wojtek Pawlik (Grabarz Polski).

Jak wspominałem wyżej, moim głównym zadaniem było przetłumaczenie opowiadań na język polski. Bartek postawił przede mną trudne zadanie, ponieważ każdy tekst był inny: opowiadania Evensona i Slade'a to kilkustronicowe miniatury, teksty Warren i Castle'a są już solidniejszych rozmiarów, natomiast opowieść Strauba ociera się już rozmiarem o mikropowieść. Każdy z autorów pisze też innym stylem. Evenson w wyważony sposób opowiada historię przygody miłosnej, jaką pewna kobieta doświadczyła... z mimem. Rezultat tej przygody jest dość nieoczekiwany. Slade – przy pomocy mocno ekspresywnego języka – opisuje konsekwencje sikania do Amazonki. Miłośnicy ohydy i obrzydliwości będą naprawdę usatysfakcjonowani po lekturze. Warren z kolei wyciszonym, spokojnym tonem opowiada fascynującą historię człowieka, który przeżył zawał kopalniany. Opowiadania Castle'a i Strauba poświęcone są temu samemu tematowi; obydwaj autorzy wzięli na warsztat przedstawienie procesu kształtowania się seryjnego mordercy. Castle podąża w stronę biblijnych klimatów i przy okazji przedstawia nam wizję postapokaliptycznego świata. Straub koncentruje się na pokazaniu psychiki dziecka, którego doświadczenia życiowe przepychają w sferę szaleństwa i mordu.

Tłumaczenie rozpocząłem od opowiadań najkrótszych, gdyż chciałem stopniowo się rozkręcić. O ile byłem nastawiony na to, że przy tłumaczeniu beletrystyki napotkam wiele problemów, zaskoczyło mnie to, że nadspodziewanie złożonym okazało się tłumaczenie tytułów. Wyszło przy okazji, że kierujemy się z Bartkiem zupełnie odmienną filozofią tłumaczenia tytułów: ja stawiam na brzmienie, natomiast Bartek chce, aby tytuł odpowiadał długością oryginałowi. Nie będę ukrywał, boksowaliśmy się przy każdym opowiadaniu.

Oryginalny tytuł opowiadania Briana Evensona to „Invisible Box”. W pierwszym odruchu – tak, człowiek tłumaczy odruchowo – wcisnęło mi się do głowy „Niewidzialne pudełko”, gdyż prototypowym ekwiwalentem dla „box” jest oczywiście „pudło, pudełko”. Przeczytałem opowiadanie i uznałem, że skoro bohaterka mieści się cała w tytułowym „boxie”, lepiej użyć określenia „skrzynia”. Czyli mamy już gotową rybkę (tj. roboczą wersję przekładu): „Niewidzialna skrzynia”. Oczywiście, można by szarżować dalej i zastanawiać się nad „niedostrzegalną skrzynią” albo „niezauważalną skrzynią”, lecz po co komplikować rzeczy proste? Bohaterka zresztą skrzynię zauważyła i dostrzegła. Nie byłem jednak do końca zadowolony z „Niewidzialnej skrzyni” z prozaicznego powodu. Tytuł nie brzmi dobrze, ponieważ w pierwszym wyrazie jest tylko jedna mocna spółgłoska („d”), a całość nie ma tego mocnego, dobitnego wydźwięku, kiedy wypowiadamy tytuł na głos. Zaraz, zaraz... a może by coś dostawić? Jakoś dookreślić z czym mamy do czynienia? „Bajka o niewidzialnej skrzyni”? „Baśń o niewidzialnej skrzyni”? „Opowieść o niewidzialnej skrzyni”? I wtedy strzeliło mi do głowy, że można przecież wykorzystać wyraz „rzecz”. „Rzecz o niewidzialnej skrzyni”. O to właśnie chodziło. Słaby i długi wyraz „niewidzialnej” zamknięty jest między dwoma chrzęszczącymi i chroboczącymi „rz”, co doskonale buduje klimat osaczenia i uwięzienia. Bartek pokręcił mi tu co prawda nosem, że trochę archaiczne, że trochę za długie, że kłóci się z zasadą zachowania tej samej długości co oryginał, ale dał się wreszcie przekonać moim argumentom.

Drugim opowiadaniem, jakie tłumaczyłem, było „All You Can Do Is Breathe”. Uważam co prawda, że Warren mogła wymyśleć lepszy i krótszy tytuł dla swojego utworu, jednak jako tłumacz nie mam w tej sprawie nic do gadania i muszę po prostu dobrze wykonać swoją robotę. W przypadku tego tytułu ujawnia się cała piekielność języka angielskiego, która pozwala w sześciu słowach elegancko przekazać treść, którą na potrzeby języka polskiego trzeba zdekompresować i wypakować, uzyskując.... no właśnie? Ile słów uzyskamy po rozpakowaniu tej angielskiej konstrukcji? Sporządźmy sobie roboczy przekład tytułu: „Wszystkim, co możesz/można (teraz) robić, jest (jedynie/tylko) oddychać”. Nie jest jeszcze źle pod względem długości, ale tytuł zmienił się nam w mikropowieść. W takim razie trzeba przeczytać dokładnie opowiadanie i zastanowić się, co tak naprawdę chciała przekazać Warren. Po dwukrotnej lekturze uznałem, że najważniejsze jest to, iż bohater stopniowo traci siły życiowe i popada w depresję, czyli nie ma na nic ochoty, siedzi i jeszcze oddycha, ale długo już nie pociągnie (dlaczego tak się stało, dowiecie się z lektury). Wyłoniła mi się kolejna wersja przekładu: „Możesz/można jedynie/tylko oddychać”. Nadal źle. "Można" jest zbyt bezosobowe, więc decyduję się na „możesz”; niech czytelnik poczuje się od początku związany z bohaterem. Ponieważ zdecydowałem się wprowadzić do tytułu „już”, uznałem, że lepiej będzie brzmiało „tylko” (dwa dźwięki "j" po sobie brzmią fatalnie). Mamy więc „Możesz już tylko oddychać”. Nadal źle. Tytuł Warren pokazuje efekt finalny wszystkich perypetii naszego bohatera, chciałem więc w jakiś sposób zasygnalizować, że jest to koniec opowieści, a potem nie ma już nic. Zdecydowałem się rozbudować tytuł o „i”. Wreszcie jest dobrze, wreszcie jest finalność i beznadzieja: „I możesz już tylko oddychać”. Bartek łyknął bez większych oporów.

Michael Slade – tak naprawdę to dwie osoby, które piszą razem, ojciec i córka – zatytułował swoją miniaturę „Gross-out Contest”. Na początku sklęsłem trochę, gdyż roboczy przekład jakoś nie chciał mi się nawet wyświetlić w głowie. Przeczytałem opowiadanko, uśmiałem się, lecz to niewiele pomogło. „Konkurs, w którym będziemy się przelicytowywać na obrzydliwości”??? Przecież redaktor mnie za taki tytuł zabije. Potem zakopie. Potem wykopie i jeszcze raz zabije. I kto będzie tłumaczył resztę tekstów? Uznałem więc, że może najpierw zrobię tłumaczenie, a potem się zobaczy. O dziwo, ta strategia zadziała. Samoistnie przyplątał się do mnie prosty, zgrabny tytuł „Konkurs obrzydliwości”. Redaktor nie zaprotestował. Będę żył.

Po trzech krótkich opowiadaniach przyszła pora na zmierzenie się z dłuższym tekstem Morta Castle'a „And of Gideon”. Bartek podrzucił mi tomik „Zagłada” wydany przez poznański Rebis w 1991 roku, w którym znajdował się polski przekład tego opowiadania, lecz udzielił mi równocześnie ostrzeżenia, że przekład ten nie jest – delikatnie mówiąc – idealny. Zerknąłem tylko na polski tytuł – brzmiał on „Gedeon” i nie podobał mi się. Nauczony wcześniejszymi doświadczeniami najpierw dokonałem przekładu opowiadania, a potem zacząłem kombinować. Rybka brzmi: „I o Gedeonie”. „I o”, cudowne zestawienie samogłosek... Jakby osioł ryczał, iii-o! iii-o! iii-o! Trzeba iść w inną stronę. Zacząłem się zastanawiać nad możliwą interpretacją tytułu, a z opowiadania wynikało, że autor chce „jeszcze” poopowiadać o Gedeonie. Może więc „Jeszcze o Gedeonie”? Ale co jeszcze? W przypływie desperacji wrzuciłem więc „A teraz pora na Gedeona” i wysłałem Bartkowi, wiedząc, że dostanie apopleksji. Nie zawiodłem się. Tytuł był dla niego zbyt długi (z tym się zgadzam), ale Bartek pokazał, że jego myślenie idzie tym samym trybem, co moje. Sam pisze zresztą: Bardziej więc podobałoby mi się "Pora na Gedeona" ...choć tu znów zahacza mi to o "Porę na Telesfora" i przez to brzmi mało poważnie - no ale to już pewnie tylko mój problem bo Telesfora raczej mało kto poza mną będzie pamiętać. Rzecz w tym, iż ja miałem takie same skojarzenia, więc tytuł „Pora na Gedeona” odpadał (Tak przy okazji: Co je Miś Uszatek wieczorem? – Pora na dobranoc). Deliberowaliśmy więc dalej nad tytułem i zostaliśmy przy jednej z propozycji Bartka, stąd polski tytuł „Czas Gedeona”.

Peter Straub pokazał w swoim opowiadaniu prawdziwie mistrzowską klasę. Tylko skąd on wytrzasnął ten upiorny tytuł? „Bunny is Good Bread”? Rozumiem poszczególne słowa („Króliczek jest dobrym chlebem”), całość nie ma sensu za grosz... Opowiadanie Strauba przeczytałem wnikliwie, strasznie mnie zresztą wciągnęło. Na szczęście Straub nie wymyślił tytułu „od czapy”, lecz tytułowe zdanie pojawia się w pewnym miejscu i dla mnie stanowi ono moment przełomowy dla psychiki bohatera, a zarazem klucz do odczytania tekstu. Kiedy już wiedziałem, że tytuł ma sens, należało ten sens znaleźć. Bohater po pewnych wydarzeniach zaczyna popadać w obłęd, jego psychika wykrzywia się nieodwracalnie, wypiera część przeżyć ze świadomości i Straub w genialny sposób to oddaje. Jak zrozumieć tytuł, skoro to czyste szaleństwo? Odpowiedź jest banalnie prosta: trzeba na jakiś czas zwariować. Podróżując pociągiem do Katowic, czytałem te magiczne półtorej strony tekstu raz za razem i udało się. „Kicuś to smaczny chleb” – ten absurdalny przekład Bartek natychmiast kupił i chyba tym sposobem oddaliśmy Straubowi sprawiedliwość.

Oczywiście wszystkie teksty zagraniczne zawierały pułapki i każdemu z nich można by poświęcić osobny wpis. Równie ciekawe są opowiadania polskich autorów. Miałem przyjemność czytać wszystkie i zapewniam fanów literatury grozy, że antologia zawiera nadzwyczajny koktajl pomysłów i stylów!

Wydawnictwo Polonsky wstępnie określiło wydanie książki na drugą połowę lipca, więc zaglądajcie na ich stronę, która już już będzie czynna (www.polonsky.pl). Poniżej przedstawiam spis treści i okładkę.

Najlepsze Horrory A.D. 2012
Michael Slade KONKURS OBRZYDLIWOŚCI
Jarosław Moździoch KOLEKCJONER ZELÓWEK
Brian Evenson RZECZ O NIEWIDZIALNEJ SKRZYNI
Dawid Kain EKSTRAKCJA
Kaaron Warren I MOŻESZ JUŻ TYLKO ODDYCHAĆ
Aleksandra Zielińska NOCNY GOŚĆ
Peter Straub KICUŚ TO SMACZNY CHLEB
Kazimierz Kyrcz Jr RANDKA W CIEMNI
Mort Castle CZAS GEDEONA
Dariusz Zientalak Jr ROBAKI ZĘBOWE



wtorek, 10 kwietnia 2012

Maturalne świniobicie

Półtora roku temu, rzutem na taśmę, Centralna Komisja Egzaminacyjna (CKE) zmieniła zasady przeprowadzania egzaminu maturalnego z języka obcego nowożytnego w części ustnej. Można by zadać pytanie, czy moralnym jest zmiana reguł gry w trakcie cyklu kształcenia, jednak mleko już się wylało – chcąc nie chcąc, tegoroczni maturzyści muszą zdawać ten egzamin według nowej formuły.

Na czym owa formuła polega? Rewolucyjną zmianą było odstąpienie od podziału egzaminu na dwa poziomy. O ile w części pisemnej utrzymanu poziomy podstawowy i rozszerzony, w części ustnej mamy obecnie jeden egzamin, który nie ma określonego poziomu. Dotychczas uczeń przystępujący do egzaminu maturalnego musiał sam określić swój poziom i zdecydować, w jakiej kombinacji chce zdawać egzaminy pisemny i ustny. Większość wybierała egzamin pisemny na poziomie podstawowym, a naprawdę niewielu chętnych decydowało się na przystąpienie do egzaminu ustnego na poziomie rozszerzonym, ponieważ był to tylko zbędny wysiłek; uczelnie wyższe i tak przeprowadzały rekrutację uwzględniając wyłącznie wyniki egzaminów pisemnych. Teraz jednak egzamin ustny, który dla języka obcego jest obowiązkowy, ma zmienioną formułę: wszyscy zdają taki sam egzamin, a jego wynik pokaże, na jakim poziomie maturzysta się znajduje. Widać jasno, że formuła taka odpowiada już nie egzaminom typu PET czy FCE, a egzaminowi IELTS, dzięki czemu polska matura z języka obcego jest chyba pierwszym na świecie państwowym egzaminem o konstrukcji hybrydowej.

Jakie zadania wchodzą w skład zestawu egzaminacyjnego? Jak CKE podaje w swoim informatorze najpierw przeprowadzana jest rozmowa wstępna, która trwa ok. 2 minut. Polega ona na tym, że egzaminator zadaje kilka pytań, a zdający ma na nie udzielić rozbudowanej odpowiedzi. Zdający nie jest oceniany za tę część egzaminu. Potem zdający przystępuje do wykonywania trzech zadań z zestawu egzaminacyjnego. Zdający może pominąć dowolne zadanie egzaminacyjne, lecz nie wolno mu potem wrócić do niego. Pełny egzamin ma trwać około 15 minut. Maksymalny wynik, jaki zdający może uzyskać, to 30 punktów; aby zdać egzamin ustny wystarczy zdobyć 30%, czyli 9 punktów. Jak łatwo się domyśleć, przeciętny uczeń przystępujący do matury pisemnej na poziomie podstawowym powinien uzyskać wynik rzędu 9-15 punktów. Dopiero pełna realizacja zadań egzaminacyjnych, poparta dobrą wymową, świetną znajomością słownictwa i gramatyki oraz płynnością wypowiedzi, ma pozwolić zdającemu na uzyskanie wyniku maksymalnego.

W teorii jak zawsze wszystko wygląda świetnie. Jak natomiast sprawdzi się taka formuła egzaminu w praktyce? Dotychczas egzamin ustny na poziomie podstawowym był prosty: zdający miał przeprowadzić z egzaminatorem trzy rozmowy, a następnie opisać obrazek i odpowiedzieć na dwa pytania. Przygotowanie ucznia do takiego egzaminu nie stanowiło problemu, a przygotowujący – nauczyciel szkoły ponadgimnazjalnej bądź korepetytor – mógł spać spokojnie. W rozmowach zdający musiał przede wszystkim przekazać wszystkie informacje (słynne kropki), a obrazek wystarczyło opisać w dwóch albo trzech prostych zdaniach. Teraz tak łatwo nie będzie...

W tym roku pierwsze zadanie egzaminacyjne będzie polegało co prawda polegało na przeprowadzeniu rozmowy, lecz jej treść nie jest z góry zaprogramowana. W zestawie egzaminacyjnym znajdują się cztery elipsy (Czyżby CKE dyskretnie dawało nam znak, że dostaniemy kołowacizny od tego egzaminu? Najpierw kropki, a teraz elipsy. Dlaczego nie kwadraty albo trójkąciki?), a zdający ma omówić w czasie rozmowy podane w nich kwestie. Poprzeczka jest podniesiona jeszcze wyżej, ponieważ egzaminator MUSI w tej części egzaminu poruszyć jakąś niespodziewaną kwestię albo zadać zdającemu przynajmniej jedno nieoczekiwane pytanie. Jeśli można zaufać przykładom podanym przez CKE w informatorze, takich pytań może paść nawet pięć. Jednak to nie wszystko... Zdający musi rozwinąć każdą z czterech wypowiedzi i dopiero wtedy może uzyskać maksymalną liczbę punktów (tj. sześć) za to zadanie. Na przeprowadzenie tej części egzaminu komisja ma trzy minuty.

Drugie zadanie egzaminacyjne zdaje się być na pozór łatwiejsze. Zdający opisuje obrazek i ma na to 1 minutę. Następnie egzaminator zadaje trzy pytania, które w luźny sposób nawiązują do treści obrazka. Jeśli zerkniemy do przykładowych zestawów egzaminacyjnych, zauważymy, że mogą to być pytania zachęcające do skomentowania treści obrazka, a także odwołujące się do przeszłości zdającego bądź jego planów. Taka konstrukcja pytań ma na celu sprawdzenie pełnego zakresu struktur gramatycznych, lecz pamiętajmy, że te pytania cechują się wysokim stopniem abstrakcji. Jak łatwo zauważyć, opis obrazka i trzy pytanie to razem cztery elementy, a maksymalna liczba punktów do zdobycia to sześć. Na przeprowadzenie tej części egzaminu komisja ma cztery minuty.

Trzecie zadanie egzaminacyjne również wykorzystuje elementy wizualne. Zdający otrzymuje opis sytuacji wraz z dwoma lub trzema obrazkami. Zadaniem zdającego jest wybranie jednego z obrazków i uzasadnienie wyboru. Musi też wytłumaczyć, dlaczego odrzucił pozostałe możliwości. Na wypowiedź przeznaczeone są 2 minuty. Następnie egzaminator zadaje dwa pytania (w zestawie egzaminatora jest ich cztery), a zdający ma po minucie na odpowiedź. Pytania są o wysokim stopniu abstrakcji. W tym zadaniu można również zdobyć sześć punktów: za wybór możliwości, za odrzucenie pozostałych oraz za udzielenie odpowiedzi na dwa pytania. Ponieważ zdający ma minutę na przygotowanie się do odpowiedzi, na przeprowadzenie tej części egzaminu komisja ma cztery minuty.

Podsumujmy, egzamin ustny stał się teraz swoistym biegiem na czas przez płotki. Zdający musi zdążyć wypowiedzieć się w przepisanym czasie, więc osoby, które mówią wolno lub muszą trochę pomyśleć są automatycznie karane. Jeśli zdający zmarnuje zbyt dużo czasu, egzaminujący każą mu przejść do następnego pytania, a to może oznaczać pominięcie elementu wypowiedzi i utratę punktów. Ale jest gorzej niż się może wydawać! Zdający nie tylko ściga się z czasem pokonując kolejne bramki, lecz musi równocześnie żonglować kilkoma zmiennymi w głowie: musi zadbać o pełną i rozbudowaną wypowiedź, musi dbać o słownictwo i struktury, musi wypowiadać się płynnie i poprawnie, musi zrozumieć abstrakcyjne pytania i udzielić na nie odpowiedzi. Można śmiało postawić tezę, że dla połowy zdających ten egzamin poprzeczka jest ustawiona zbyt wysoko, ponieważ te osoby poradzą sobie z kontrolą czasu, a także ze swoistym "multi-taskingiem" (dbaniem o różne elementy wypowiedzi). Nie poradzą też sobie ze zrozumieniem abstrakcyjnych pytań; bądźmy szczerzy – te osoby nie potrafiłby wyprodukować sensownej, kilkuzdaniowej wypowiedzi po polsku, a co dopiero w języku obcym.

Wielu zdających czeka jeszcze bardziej przykra niespodzianka. Tak się składa, że każdy egzamin jest poważnym stresem. A kiedy się denerwujemy, zachodzą dwa zjawiska. Pierwszym z nich jest znany wszystkim syndrom "zapomnieć języka w gębie": stres paraliżuje, stres czyści nam pamięć, stres sprawia, że nie potrafimy się odezwać. Można temu przeciwdziałać, ćwicząc techniki egzaminacyjne. Drugim zjawisko jest mniej znane, lecz może nam wyrządzić o wiele więcej szkody. Otóż w chwili stresu nasz mózg zaczyna pracować w trybie awaryjnym i rezygnuje z budowania długich zdań, a także ignoruje wyszukane słownictwo. Sam doświadczałem takiego syndromu w czasie egzaminów ustnych na studiach. Można to zjawisko przezwyciężyć, lecz potrzeba systematycznych ćwiczeń i ciężkiej pracy, aby to osiągnąć.

Jaki wyłania się z tego obrazek? Przeciętny maturzysta zaliczył kilka lat nauki angielskiego w gimnazjum i liceum. Nauka w gimnazjum była jaka była – nauczyciel przeważnie niezbyt wymagający, brak systematycznej pracy i brak jakichkolwiek wymagań (liceum przecież posprząta). W liceum zaczął się wyścig z maturą. Z relacji zaprzyjaźnionych nauczycieli wiem, że przede wszystkim starają się oni uporządkować słownictwo i powtórzyć gramatykę. A przecież trzeba nauczyć dzieciaki pisać, by poradziły sobie z wypowiedziami pisemnymi. A jeszcze trzeba poćwiczyć zadania z rozumienia tekstu czytanego i zadania z rozumienia tekstu słuchanego. Nauka w liceum zamienia się więc w kitowanie dziur albo zalepianie ich plastrem. Byle się jakoś trzymało.

Takie rozwiązania sprawdzały się jakoś przy poprzedniej formule egzaminu ustnego z języka obcego. Moje pierwsze spotkanie z każdym z korkowiczów (korkiem?) przeważnie zaczynało się od płaczu: "Przecież ja sobie z maturą ustną nie poradzę! Nic wiem, nic nie umiem, nie potrafię mówić" Wystarczyło jednak kilka godzin pracy, aby uczeń rozumiał formułę egzaminu i zaczął się czuć pewnie. Po przećwiczeniu kilku zestawów ton wypowiedzi zmieniał się na "ale to proste". Niestety, te czasy już nie wrócą. Egzamin ustny w zmienionej formule da gigantyczną premię osobom, które pracowały systematycznie nad angielskim, a jednocześnie ukarze okrutnie osoby, które tego nie robiły. Jeśli uczeń uczęszczał na dodatkowe lekcje, albo jeździł na kursy do Wielkiej Brytanii, albo po prostu miał dobrego i wymagającego nauczyciela w szkole (albo wszystko na raz), wówczas poradzi sobie śpiewająco. Jeśli natomiast uczeń nie przyswajał systematycznie zasobu słownictwa, nie budował znajomości gramatyki, nie ćwiczył się w prowadzeniu swobodnych rozmowach, wówczas rozwali się na egzaminie jak komar na szybie samochodu. Dołóżmy do tego nieumiejętność radzenie sobie ze stresem, dołóżmy też czynnik ilorazu inteligencji, uwzględnijmy również brak obycia i co nam z tego wychodzi?

Kryteria oceny wypowiedzi pod kątem formalnym również są wyśrubowane. Obecnie 4 punkty należą się za szeroki zakres struktur leksykalno-gramatycznych; kolejne 4 punkty za poprawność użytych struktur leksykalno-gramatycznych; kolejne 2 punkty za brak błędów w wymowie (!); a jeszcze 2 punkty za brak nienaturalnych pauz. Można się teraz zastanawiać, w jaki sposób CKE podejdzie do wdrożenia tych suchych kryteriów w życie. Jeśli egzaminatorzy będą faktycznie "urywać" punkty za popełniane błędy, może się okazać, że nasz przeciętny zdający – który już stracił punkty za pominięcie elementu wypowiedzi, nierozbudowanie jej czy po prostu za brak odpowiedzi na pytanie – straci tyle punktów, że egzamin ustny z angielskiego sromotnie obleje. Oczywiście możemy równie dobrze założyć, że kryteria oceniania pozostaną na papierze, a komisje dostaną cichą sugestię, by patrzeć – a raczej słuchać – przez palce i tymi błędami się nie przejmować.

Jeśli zdarzy się wariant pierwszy, czyli komisje egzaminacyjne podejdą do swojej pracy mniej-więcej rzetelnie, wówczas ok. 40% zdających egzamin ustny z języka angielskiego polegnie na nim. Tak, dobrze czytasz, Czytelniku – 40%. Kolejne 40% prześlizgnie się jakoś, uzyskując wyniki z zakresu 9-13 punktów. Natomiast pozostałe 20% zdających zbierze premię za lata ciężkiej nauki i uzyska wyniki rzędu 25-30 punktów. Ten wariant możemy więc nazwać "maturalnym świniobiciem".

Jeśli zdarzy się wariant drugi – komisje będą głuche i ślepe – wówczas trzeba będzie zadać pytanie: po jaką cholerę w ogóle przeprowadzać egzamin ustny z języka obcego? Dla dobrego samopoczucia rodziców? By nie niszczyć maturzystom wypielęgnowanego ego? By nie krzywdzić tysięcy anglistów, którzy w liceach gaszą pożary językowe naparstkiem wiedzy?

Pewnie spora grupa Czytelników puka się już po głowie i marudzi, że YEA znowu kracze, że czarnowidz, że "tak przecież nie będzie". Coś jednak jest na rzeczy. Ku swojemu ogromnemu zdziwieniu, dowiedziałem się, że okoliczni angliści zatrudnieni po różnej maści szkołach ponadgimnazjalnych od kilku miesięcy z furkotem i przytupem... UCZĄ swoich maturzystów do egzaminu ustnego. Zwykle na przygotowaniu do matury ustnej kładli przysłowiową "lachę", a teraz chyba strach o wyniki zajrzał im w oczy, więc robią co mogą, aby jak najwięcej ich uczniów zdało egzamin ustny. Świadczyć to może o tym, że wyniki pilotażu egzaminu ustnego w zmienionej formule były tragiczne i szkoły dostały cichy przykaz, by "coś z tym zrobić". Równie dobrze sami nauczyciele mogli wyciągnąć wnioski ze szkoleń egzaminacyjnych (anglista to raczej niegłupie zwierzę) i uznali, że będzie naprawdę źle, jeśli nie zagonią uczniów do pracy.

Chciałbym tu napisać coś pozytywnego, jednak brutalne fakty nie pozwalają. CKE straciła już zupełnie łączność ze światem rzeczywistym, a nowa formuła egzaminu ustnego z języka obcego potwierdza tylko, że jej autorzy poruszają się w "wirtualu". Informatory o egzaminie maturalnym z języka obcego nowożytnego były poprawiane przez pięć lat najczęściej ze wszystkich przedmiotów. CKE poprawiła też poziomy określone w CEFR i umieściła w informatorach o egzaminie gimnazjalnym nowy poziom znajomości języka, tzw. A2+. Niestety, CKE nie uznała za stosowne, by ten poziom w jakiś sposób doprecyzować. Kiedy już zdawało się, że nic tych wyczynów nie przebije, CKE spuściła uczniom, nauczycielom i rodzicom bombę na głowę w samym środku cyklu kształcenia ponadgimnazjalnego – egzamin ustny w zmienionej formie. Pamiętajmy jednak, że możliwości radosnego hasania się tu nie kończą. Do końca sierpnia bieżącego roku powinny się ukazać nowe informatory o egzaminie maturalnym. Mogę iść już teraz o każdy zakład, że ich "rewolucyjna" zawartość przyprawi o ból głowy uczniów, nauczycieli i wydawców podręczników.

By zakończyć jednak pozytywnym akcentem, polecam osobom przygotowującym się do egzaminu ustnego książeczkę autorstwa Helen Q. Mitchell, Moniki Emanowicz oraz Agnieszki Szyrwańskiej "Zestawy do matury ustnej z języka angielskiego". Zawiera ona 25 pełnokolorowych zestawów egzaminacyjnych, a każdy składa się z tzw. warm-up questions (rozmowa wstępna) oraz trzech zadań wraz z uwagami i pytaniami dla egzaminującego. Książeczkę wydało wydawnictwo MM Publications i można ją obejrzeć tutaj.

Z wytycznymi CKE można zapoznać się tutaj 


piątek, 24 lutego 2012

III Edycja Konkursu Wiedzy o Krajach Anglosaskich

Zapraszam uczniów szkół ponadgimnazjalnych do wzięcia udziału w III Edycji Konkursu Wiedzy o Krajach Anglosaskich. Konkurs orgazniowany jest przez Wyższą Szkołę Zarządzania i Ochrony Pracy w Katowicach. KWoKA składa się z dwóch etapów: eliminacji szkolnych (zadania internetowe) oraz finału przeprowadzanego w siedzibie uczelni. Nagrodami głównymi są iPod oraz kurs języka angielskiego. Finaliści otrzymują również nagrody książkowe.

Termin eliminacji szkolnych: DO 10-go MARCA 2012

Więcej informacji o konkursie tutaj

środa, 8 lutego 2012

Jak zostałem tłómaczem

Dla Piotra K. za dbałość o bloga

Za czasów dawnego systemu mój Tata miał to wielkie szczęście, że uczęszczał do wzorcowego liceum dla robotniczych dzieci. Szczęście polegało na tym, że w tej szkole władze zezwoliły na nauczanie języka angielskiego i tym sposobem mój Tata zapoznał się z językiem Szekspira. Wbijał mu go do głowy przedwojenny nauczyciel, a czynił to wyjątkowo skutecznie – Tata językiem angielskim posługiwał się bardzo dobrze.

Drugie wielkie szczęście mojego Taty polegało na tym, że miał okazję znajomość języka angielskiego wykorzystywać w praktyce. Bywało tak, że tłumaczył instrukcje do różnych maszyn i urządzeń. Niekiedy się również zdarzało, że wielka fabryka silników wysokoprężnych, w której przepracował całe życie, wypuszczała go za tzw. Żelazną Kurtynę, czyli do krajów zgniłego, zachodniego imperializmu. Wyjazdy takie bywały okazją do podszkolenia angielskiego, gdyż kilkakrotnie Tata bywał w Wielkiej Brytanii. Przywoził też Tata ze sobą różne, różniaste rzeczy, między innymi anglojęzyczne książki, które spoczywały później na jednej z półek domowej biblioteczki.

Pod koniec szkoły podstawowej przechodziłem okres maniackiego czytania wszystkiego, co można było podciągnąć pod szeroko rozumianą fantastykę naukową. Przeżarłem wszystkie książki Lema, jakie znajdowały się w domu (przyznaję, że kilka z nich mnie pokonało, ale do dzisiaj za szczytowe osiągnięcie literatury SF uważam "Niezwyciężonego" i "Eden"). Oczywiście nie wystarczało mi to! Sczytywałem na proszek wszelkie dostępne numery "Fantastyki", a także pazurami wczepiłem się w znajomego moich rodziców, pana Andrzeja, który pół domu miał zawalone wszystkim – tak! wszystkim! – co z fantastyki ukazywało się w Polsce. Bezczelnie korzystałem z panaandrzejowych zasobów jak z prywatnej biblioteki i to właśnie z tego okresu datuje się moja wielka miłość do pisaniny braci Strugackich. Zmiażdżył mnie również Zajdel, którego "Limes inferior" do dziś pozostaje jedną z moich ulubionych lektur. Znajomość z panem Andrzejem to jedno z moich "formative experiences". Myślę, że bez rozmów z nim oraz wynoszonych z jego mieszkania siatek z lekturami byłbym zupełnie innym człowiekiem.

Muszę tu wspomieć o jeszcze jednej rzeczy. Jakoś w drugiej połowie lat 80-tych przetoczyła się przez kina PRL-u fala filmów zachodnich. Jako szczyl obejrzałem w naszym małomiasteczkowym kinie takie produkcje jak "Gwiezdne wojny", "Imperium kontratakuje", "Powrót Jedi" czy spielbergowski "ET". Kochałem zresztą nasze andrychowskie kino ogromnie, gdyż filmy oglądało się w nim świetnie, głównie ze względu na "schodkowy" układ rzędów. Nawet siatkarze nie zasłaniali ekranu. Ceny biletów były zresztą w tych czasach śmiesznie niskie: w 1987 roku za godzinną stawkę za lekcję angielskiego mogłem sobie ich kupić kilkanaście. Korzystałem z tego skwapliwie i wymienione wyżej produkcje oglądałem po kilka i kilkanaście razy.

Ale co z tymi tłumaczeniami?! – zapyta niecierpliwy czytelnik, który liczył raczej na to, że dowie się, jak najszybciej i najskuteczniej wkręcić się do biura tłumaczeń czy nawiązać stosunek translatorski z jakimś wydawnictwem. Keep calm and believe in Sherlock Holmes, już dochodzimy...

W tymże okresie – 1985? 1986? – przemykał przez nasze polskie kina film-legenda. Był to "Obcy, ósmy pasażer Nostromo". Przez długi czas nie mogłem się nigdzie dowiedzieć, o czym ten film właściwie jest. Na seanse, kiedy był grany, wpuszczano jedynie widzów pełnoletnich, więc nie miałem szans go zobaczyć, a niestety nikt z zaprzyjaźnionych dorosłych go nie widział. Legendy naprawdę chodziły straszliwe. Ktoś opowiedział mi historię, jakoby jakaś kobieta w szoku po seansie przedwcześnie urodziła. Ki diabeł, myślałem sobie, nie zdając sobie sprawy z tego, jak blisko rozwiązania zagadki jestem. Męczył mnie ten "Obcy" przez kilkanaście miesięcy, kiedy uzmysłowiłem sobie, że jedna z przywiezionych przez Tatę z Zachodu książek to właśnie... "Alien".

Moje odkrycie półkownikującego "Aliena" zbiegło się z okresem młodzieńczego buntu. Uznałem, że nie chcę być więcej nauczany angielskiego przez Tatę, trzy i pół roku edukowania mi w zupełności wystarczy, więc po kilku awanturach zaprzestaliśmy lekcji. Można to właściwie uznać za ekstremalny przejaw tzw. "learner's autonomy"; uczeń się zautonomizował do takiego stopnia, że nauczyciel poszedł w odstawkę. Nie oznacza to jednak, że angielskiego przestałem się uczyć. Rok 1987 oznaczał dla mnie początek nauki w liceum, a także rozpoczęcie udzielania korepetycji z angielskiego. Był to także rok, kiedy pierwszy raz w życiu zabrałem się za porządne tłumaczenie.

Uzbrojony w zeszyt w kratkę (nienawidziłem zeszytów w linie, i tak mi zresztą zostało do dzisiaj), długopis oraz Wielki Słownik Angielsko-Polski, czyli tzw. "stanisławskiego", zabrałem się za tłumaczenie "Aliena". Książka autorstwa Alana Deana Fostera stanowiła beletryzację scenariusza filmowego i została wydana w USA w 1979 roku. Jakimś cudem taki amerykański egzemplarz przewędrował przez kolejne "second-handy" do Wielkiej Brytanii, i tam Tata nabył go drogą kupna.

Tłumaczyłem "Aliena", jak umiałem. Prace rozpocząłem 19-go listopada 1987 roku, a zakończyłem 4-go września 1988 roku. Jak widać, trwało to długo, lecz proszę pamiętać, że musiałem chodzić do szkoły, dawałem korepetycje, a niekiedy po prostu nie chciało mi się. Co tydzień tłumaczyłem po kilka stron, aż wreszcie przemieliłem całą książkę. Gotowe tłumaczenie zajmuje siedem zeszytów formatu A5, lecz nadal było mi mało. Ponieważ skrobałem jak kura pazurem (czym zresztą doprowadzałem polonistkę w liceum może nie do szału, ale do wygłaszania kąśliwych uwag po każdej pracy klasowej), rękopis nie nadawał się do czytania. Uznałem więc, że trzeba "Aliena"... przepisać na maszynie.

Pamiętajmy, że to nadal były czasy realnego socjalizmu, a posiadanie maszyny do pisania wymagało zezwolenia (!). Własna kserokopiarka była zaś dobrem absolutnie zakazanym. Na szczęście moja Mama pracowała w biurze i swego czasu zgodę na posiadanie maszyny do pisania uzyskała. Proszę sobie teraz wyobrazić nastolatka, który dwoma paluszkami przepisuje swój rękopis tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. I to w bloku, gdzie połowa ścian jest z gipsu. Do dziś zastanawiam się, dlaczego sąsiedzi mnie nie zlinczowali.

Uzyskanie maszynopisu – w dwóch egzemplarzach! – zajęło mi kolejne kilka miesięcy. Niestety tłumaczenie nieopatrznie puściłem w obieg i kiedyś któryś z kolegów nie zwrócił mi już teczki. Oby się z uścisków alienowych w piekle nie wyplątał! Został mi na pamiątkę tylko egzemplarz powieści oraz siedem zeszytów z rękopisem, które pieczołowicie przechowuję. Tłumaczenie, jakie wyprodukowałem, było zaledwie poprawne, choć jeden z zaprzyjaźnionych czytelników kilka lat później stwierdził, że oficjalny przekład polski, z jakim się zetknął, wcale lepszy nie jest. Sama powieść nie była zbyt wymagająca, gdyż napisano ją językiem prostym, bez udziwnień i stylizacji. Ot, zwykłe ratatatata do przeczytania w jeden czy dwa wieczory. Ja byłem co prawda dumny z tego, że uporałem się z samą masą, lecz to nie wszystko – moja bezczelność sięgała jeszcze dalej...

W PRL działały kluby zrzeszające miłośników fantastyki i fantasy. Otrzymywały one zgodę na tłumaczenie i wydawanie w niewielkim nakładzie różnych publikacji. W formie tzw. "klubówek" pojawiły się między innymi przekłady powieści z serii "Star Wars" (słynny wołacz "Leju" miażdży swym urokiem do dziś), a mnie udało się dzięku panu Andrzejowi jakoś położyć na nich łapki. Na jednej ze stron okładki znajdowała się nazwa klubu (był to bodajże ŚKF) oraz jego adres... Tak, napisałem do nich z informacją, że przetłumaczyłem "Aliena" i zaproponowałem wydanie mojego przekładu w formie takiej "klubówki". Ku mojemu rozżaleniu dowiedziałem się z miłego listu z odpowiedzią, że niestety, ale ktoś już w Polsce puścił "Obcego" w obieg, ale gdybym miał coś innego to fanklub chętnie. Niestety, nie miałem.

Zabierałem się potem za tłumaczenie powieści Roberta A. Heinleina "Obcy w obcym kraju", którą przywiózł nasz znajomy ze Szwecji. Przechowuję jeszcze jeden kratkowany zeszyt, gdzie znajduje się kilkanaście przetłumaczonych stron, a data rozpoczęcia tłumaczenia to 14-ty marca 1989 roku. Niestety końcówka klasy drugiej była dosyć burzliwa, zawalił się nam system polityczny, klientów zaczęło przybywać, a tłumaczenie "Stranger in a strange land" wypuściła w odcinkach Nowa Fantastyka. Tłumaczenie zarzuciłem i zająłem się innymi sprawami.

Tłumaczenie "Aliena" na polski dało mi bardzo dużo. Przede wszystkim przekonałem się, że dam radę: w końcu ta książka liczy sobie 200 czy 300 stron, a taka ilość materiału może ogłuszyć czy zniechęcić każdego (moich studentów na ćwiczeniach z translatoryki potrafił ogłuszyć przepis kulinarny, o półstroniczce beletrystyki nie wspominając). Później ogromnie zaprocentowało przekopywanie się przez słownik i budowanie list słownictwa. Proszę mi uwierzyć, że wprawa w szybkim wynajdywaniu słówek szalenie, naprawdę szalenie ułatwiała mi późniejsze przygotowywanie się do kolokwiów z Praktycznej Nauki Języka Angielskiego. Szkoda tylko, że nie było przy mnie nikogo doświadczonego, z kim mógłbym omawiać moją pracę zarówno pod kątem mojego rozumienia oryginału oraz samej jakości przekładu.

Od czasów "Aliena" nie było mi dane tłumaczyć literatury pięknej. Zajmuję się poradnikami oraz literaturą popularno-naukową z nakierowaniem na zdrowie i medycynę. Do beletrystyki czułem niechęć, gdyż mroziła mnie i wręcz paraliżowała świadomość tego, na ile sposobów można podejść do przekładu tego samego tekstu. O ile wykonywanie tłumaczeń we wspomnianych wyżej dziedzinach jest dla mnie oczywiste i jednoznaczne – być może ze względu na fakt, że łatwo wczuwam się w pewien styl i konwencję, łatwo "podrabiam" i naśladuję – o tyle uważam, że do przekładu literackiego trzeba mieć znakomitą znajomość obydwu języków, sporo wrażliwości oraz ogromne pokłady asertywności, by móc powiedzieć "to jest moje zdanie i ja je popieram". W wieku szesnastu lat nie dysponowałem chyba żadną z tych trzech cech (chyba nawet nie znałem takiego wyrazu jak "asertywność"), lecz wszelkie braki nadrabiałem smarkaczowską arogancją. Było tak jak w tym dowcipie "... i przychodzi amator, który nie wie, że się nie da. I robi."

Pierwszym filmem o Alienie, jaki udało mi się obejrzeć, był "Aliens" w reżyserii Camerona. Do dzisiaj oglądam go przynajmniej raz w roku i zawsze podziwiam niesamowity realizm i atmosferę, jakie udało się na planie zbudować. Potem zapoznawałem się z kolejnymi częściami w miarę, jak zjawiały się w na ekranach polskich kin. Wstyd się przyznać, ale pierwszy "Alien" pojawił się u mnie dopiero na krążku DVD. Zaczekałem do później nocy, obejrzałem, rozkoszując się każdą minutą, i do dziś nie potrafię zrozumieć, co jest takiego przerażającego w tym filmie. Dla mnie jest on po prostu piękny.

A tutaj pierwsza strona mojego tłumaczenia: