sobota, 8 lutego 2014

Na co zwrócić uwagę ucząc angielskiego indywidualnie




Od ponad ćwierć wieku uczę angielskiego: daję korepetycje, udzielam lekcji, nauczam indywidualnie, robię „łantułany”. W tym artykule chciałbym podzielić się kilkoma obserwacjami, które uzbierały się przez te lata.

1. Dlaczego jedna stawka dla wszystkich jest lepsza od rozbudowanego cennika?

Wydawać by się mogło, że dobrą strategią wyceniania swoich usług jest dobieranie cen w zależności od poziomu czy typu zajęć. Aż kusi, aby za przygotowanie do matury czy egzaminów zażądać wyższej stawki. Dla mnie wygodniejsza jest strategia „flat fee” – wszyscy płacą taką samą stawkę. Oszczędza mi to kłopotu pamiętania od kogo mam skasować daną kwotę. Odpada problem tzw. krewnych i znajomych królika; temu dam niższą stawkę, bo pociotek, tamtemu policzę niżej, bo chodzi od kilku lat itp. Świat jest bardzo mały i wieść o tym, że jedni płacą kwotę X, a drudzy Y szybko się roznosi. Zaczynają się pretensje i kwasy. Od wielu lat stosuję prostą zasadę: dla wszystkich lekcja trwa tyle samo czasu, a mnie obciąża w takim samym stopniu uczenie szóstoklasisty co przygotowywanie dorosłego do BEC Higher.

2. Dlaczego nie należy uczyć członków rodziny?

Kierując się zdrowym rozsądkiem przyjąłem zasadę: rodziny nie uczymy. Wyjątek mogę zrobić dla własnego dziecka, ale to jedyna tego typu sytuacja. Rodzina – rozumiana mniej lub bardziej szeroko podchodzi przeważnie do tego typu zleceń w sposób bardzo… luźny. Pierwsze zaiskrzenie przeważnie występuje, kiedy pada stawka. Drugie zaiskrzenie ma miejsce, kiedy egzekwujemy punktualność i wywiązywanie się ze zobowiązań. No i po co nam to? Dlatego najprościej odpowiadać rodzinie: przykro mi, ale członków rodziny nie uczę.

3. Czy dojeżdżać do klienta?

Niektórzy klienci oczekują, że będziemy oferować lekcje z dojazdem. Wszystko zależy od naszej sytuacji finansowej i liczby zleceń, lecz ja doradzam zastanowić się i starannie rozważyć wszystkie za i przeciw. Dojazd to zmarnowana godzina przed zajęciami i druga po zajęciach, gdyż musimy na miejsce dotrzeć, a potem przemieścić się w inne miejsce lub wrócić do domu. Klient więc płaci nam za jedną godzinę, a zajmuje dużo więcej czasu. Kolejnym argumentem przeciw dojeżdżaniu jest dla mnie brak materiałów na miejscu. Nie wiem jak będzie z internetem, nie ma słowników i książek, a ze sobą mogę zabrać tylko ograniczoną ilość kserówek. Załóżmy bardzo komfortową sytuację: klient chce nam pokryć wszelkie koszty i zapłacić za trzy godziny. Nadal bym nie uważał takiej propozycji za korzystną, gdyż odwołane zajęcia kosztują mnie wtedy trzy razy więcej niż zwykle. Lepiej mieć trzy godziny z trzema różnymi uczniami. Rzadko zdarza się, by cała trójka odwołała zajęcia.
Oczywiście wszystko zależy od tego, czy dysponujemy odpowiednimi warunkami w domu. Jeśli nie, pozostają nam lekcje z dojazdem. Może zdarzyć się też tak, że przychodzimy do klienta na kilka godzin, ucząc dzieci, a potem kogoś z rodziców. Czym innym jest również miotanie się po dużym mieście, a operowanie na jednym osiedlu, które liczy sobie kilkanaście bloków.

4. Czy warto uczyć pary albo trójki?

Odpowiedź jest prosta – nie warto. Pomysł, aby chodzić na angielski z kolegą lub koleżanką, mają osoby, które chcą oszczędzić na kosztach. Nie możemy opłaty za dwie osoby podnieść dwukrotnie, więc sytuacja robi się mało ciekawa, kiedy jeden z uczniów notorycznie nie zjawia się na zajęciach. Jesteśmy stratni połowę wynagrodzenia, a do tego mamy jeszcze kłopot, gdyż trzeba zdecydować, co robić z uczniem, który się na lekcję stawił. Przyjmijmy jednak, że na lekcję chodzą obydwaj uczniowie jak w zegarku. Koleżanki mogą się bardzo ze sobą lubić,  ale jedna z nich będzie bardziej dominująca. I co wtedy? A jeśli jedna osoba łapie szybciej, a druga ma słabe uzdolnienia językowe? Kłopot… kłopot… kłopot… Jedyny wyjątek, jaki robię, to dla rodzeństwa, które rzecz jasna musi być mniej więcej w podobnym wieku i na podobnym poziomie językowym.

5. Dlaczego warto się specjalizować?

Ucząc języka angielskiego indywidualnie możemy ukształtować naszą ofertę i specjalizować się w pewnym kierunku. Rzecz jasna, nie można grymasić, gdyż klienci uznają nas za osobę trudną i odmawiającą, ale warto nastawić się przynajmniej na pewien przedział wieku, albo rodzaj języka. Ja mam obecnie ustawioną barierę na poziomie szóstej klasy – dzieciaków poniżej tego wieku nie uczę. W takim wypadku warto mieć zaufanego anglistę, do której można klienta odesłać. Powinniśmy też jasno określić, czy przygotowujemy do egzaminów, a także czy znamy się na jakiejś dziedzinie. Bądźmy jednak konsekwentni: jeśli uznamy, że nie jest nam straszna matura czy IELTS, trzeba się zaopatrzyć w tonę materiałów i śledzić dokładnie wszelkie zmiany w egzaminach.

6. Dlaczego trzeba budować biblioteczkę materiałów?

Skończyły się czasy, kiedy każdy w Polsce był początkującym, a szczytem marzeń było uczenie z podręcznika „Headway”. Obecnie rozstrzał poziomów jest spory i od kilku lat praktycznie zawsze jest ktoś początkujący, ktoś na poziomie CAE/CPE, ktoś uczący się języka biznesu itd. Dlatego warto zorganizować sobie biblioteczkę materiałów, w której powinny się znaleźć: podręczniki do gramatyki (ćwiczeniowe, nie teoria!), mniej i bardziej obszerne serie ze słownictwa, kilka typowych podręczników na różnych poziomach itp. Warto mieć pod ręką kilka słowników. Przyda nam się nie tylko słownik angielsko-angielski, lecz również angielsko-polski oraz słownik kolokacji. Zresztą dobry anglista zbiera różne fajne materiały odruchowo i jest to równie naturalne jak oddychanie. Rozważałbym też zakup małego ksero albo przynajmniej drukarki laserowej.

7. Dlaczego należy utrzymywać żelazny zapas kserówek?

Zdarzyć może się tak, że trzeba z uczniem powtórzyć jakieś zagadnienie, albo nauczyć go czegoś nowego. Uczniowie również zapominają zadań i książek, więc musimy być na tego typu sytuacje przygotowani. Zbierajmy więc w segregatorach kserówki w postaci ćwiczeń gramatyczny i leksykalnych, gier, piosenek itp. To się zawsze przyda. Jeśli w domu mamy drukarkę laserową, dbajmy o zapas papieru, aby można coś wydrukować „na szybko”.


8. Dlaczego należy szanować każdego klienta?

Musisz szanować każdego klienta. Wydaje się to być elementarną zasadą, lecz może przyda się pewne wyjaśnienie praktyczne. Zdarza się, że ktoś podejmie u nas naukę języka angielskiego, a potem nagle zrezygnuje, rozwalając nam grafik i starannie poukładane godzinki. No nic tylko zabić, no nie? Błędne przekonanie. Jeśli klient musi przerwać naukę, zrobi to i tak, a my nic na to nie poradzimy. Traktując go dobrze i solidnie, dajemy sygnał, że jesteśmy gotowi do dalszej współpracy. Klienci wracają, a także polecają nas innym osobom. Ktoś może pojawić się przelotnie w naszym domu, ale nigdy nie wiadomo, kogo do nas podeśle.
Zdarzają się niekiedy klienci trudni, upierdliwi i kłopotliwi. Cóż, takie jest życie. Zdarzały się takie sytuacje, gdy osoba bardzo wymagająca czy opryskliwa, pomagała mi w czymś, albo dysponowała ciekawymi kontaktami. Warto więc niekiedy zacisnąć zęby i dołożyć starań, by klient był zadowolony. A jeśli nie przekonuje cię takie podejście, powtarzaj sobie taką mantrę: ten człowiek płaci dokładnie takie same pieniądze, co każdy inny klient.

9. Co zrobić z klientem kłopotliwym?

Nasi klienci – nazywani pieszczotliwie przez anglistów „korkami” albo „dziećmi” – są źródłem wielkiej przyjemności, lecz również źródłem wielu kłopotów. Jednym z najboleśniejszych są odwołane nagle zajęcia. O ile wolny czas można jakoś zagospodarować, utraconych pieniędzy nikt nam nie zwróci. Możemy co najwyżej sugerować odrobienie zajęć, albo ustalić pewną odpłatność za zajęcia niezrealizowane z naszej winy (miłego egzekwowania). Po dwóch dekadach uczenia angielskiego mogę się pokusić o sformułowanie dwóch prawideł. Po pierwsze, zawsze przepada 30% zajęć w miesiącu. To są odwołania, wyjazdy, choroby, a choćbyś miał lepszy miesiąc, w następnym klienci sprowadzą cię do parteru. Druga zasada? Zawsze trafi się – pardon my French – tzw. „łajza”. Łajza jest to klient, który notorycznie kombinuje, gdyż najczęściej nie stać go na pełny miesiąc opłat. Wypadają więc bezustannie lekcje z powodu chorób, wyjazdów czy też magicznego zaklęcia „nie dam rady dzisiaj przyjść” (taki esemes przychodzi dzień wcześniej). Trzeba w sobie wyrobić łajzowykrywacz, a takiego klienta ustawić na ostatnią godzinę. Nie przyjdzie? Jesteśmy wolni.
Zdarzają się jednak sytuacje poważniejsze. Jeśli trafi nam się nazbyt energiczne bądź wręcz agresywne dziecko, które zacznie nam demolować lokal, musimy natychmiast porozmawiać z rodzicami. Jeśli uczeń zaczyna kombinować i przyłapiemy go na kłamstwie, łapiemy za telefon i rozmawiamy z rodzicami. Niestety zdarzają się sytuacje, kiedy niewiele to pomaga i skórka jest niewarta wyprawki. Wtedy klient wylatuje z lekcji.

10. Dlaczego maturzyści są z innej planety?

Klientami, którzy wymagają sporo dobrej woli są maturzyści. Mam tu na myśli osoby w ostatniej klasie szkoły średniej, które nagle odkrywają, że chciałyby zdawać maturę rozszerzoną z języka angielskiego. O ile przygotowanie do matury podstawowej w rok nie stanowi problemu (a raczej, nie stanowiło, gdyż reguły gry zmieniają się od września), o tyle zakres materiału, który wypadałoby powtórzyć lub przerobić w przypadku matury rozszerzonej jest ogromny. Oczywiście wzmiankowany rok jest i tak fikcją – mamy w najlepszym wypadku 30 tygodni do dyspozycji. Jednak to nie ogrom materiału sprawia, że uczenie maturzystów różni się od uczenia licealistów. Maturzyści to przeważnie panikarze, którzy podchodzą w nerwowy i chaotyczny  sposób do egzaminu. O dziwo, to właśnie oni często przychodzą nieprzygotowani (bo sprawdzian, bo polski, bo matematyka, bo studniówka, bo główka, bo niewyspałemsię), a napisanie kompletu wypracowań w domu zawsze ich przerasta (z powodów jak wyżej). Jednak trzeba pamiętać, że zadowolony z wyniku maturzysta to dla nas najlepsza reklama. Jeśli dostanie więcej procentów niż myślał, będzie o tym trąbił na prawo i lewo, tym samym informując potencjalnych klientów, że jest taki dobry nauczyciel, który czyni cuda.




piątek, 7 lutego 2014

Dlaczego najlepiej uczyć się angielskiego indywidualnie?




TL;DR  Jeśli nie chcesz czytać całości, na końcu tekstu kilka praktycznych rad.

Od ponad dwudziestu lat uczę języka angielskiego, a wszystko zaczęło się od dawania korepetycji już w liceum. Miałem do czynienia z wieloma formami nauczania, lecz zajęcia indywidualne uważam za najlepszą formę nauki dla osób, które chcą nauczyć się angielskiego szybko.

Podstawową zaletą takich zajęć jest to, że nauczyciel pozostaje do naszej wyłącznej dyspozycji, a to zapewnia niesamowitą elastyczność. Nauczyciel nie uczy „klasy” czy „grupy”, lecz konkretnego człowieka, dlatego też może dostosować się do jego tempa oraz stylu pracy. Każdy uczeń jest inny: jedna osoba potrafi skupiać się przez całą godzinę, inna musi mieć przerwy co 10-15 minut. Trafiłem też na osoby, które panicznie bały się mówić i potrzebny był im długi okres adaptacji i oswojenia się zarówno z osobą uczącego, jak i z brzmieniem samego języka. Oczywiście trafiają się też osoby, które chcą mówić jak najwięcej i najlepiej od razu. Jak pogodzić tak sprzeczne wymagania ucząc grupę?

Kiedy uczymy dzieci lub młodzież, sprawa jest prosta – taki uczeń nadal chodzi do szkoły, więc odruchowo stara się współpracować z nauczycielem. W sytuacji „1-2-1” (tak określa się nauczanie indywidualne) to dorośli sprawiają pod tym względem więcej kłopotu. Lekcje z dorosłymi zaczynają się przeważnie od zapewnień w rodzaju: „ale ja się nie umiem uczyć języków”, „ja chcę tylko trochę”, „proszę mnie nie zawalać materiałem” oraz nieśmiertelnego „pan wie jak uczyć, proszę mnie uczyć”. Sytuacja jest jak widać skomplikowana.

Dorośli są bardzo świadomi siebie i swoich błędów (faktycznych i urojonych), dlatego trzeba do nich podchodzić z dużą cierpliwością. Na początku współpracy musimy skupić się na czymś, co ja określam mianem „trzymania za rękę”: powtarzamy, tłumaczymy, poprawiamy, dopingujemy. I broń boże nigdy nie częstujemy dorosłego negatywną oceną, gdyż to może w ułamku sekundy zniszczyć z trudem wypracowane poczucie pewności językowej. Takie „oswojenie” dorosłego trwa kilka lub kilkanaście godzin. Dlatego nauka indywidualna jest tak skuteczna – jesteśmy sami z nauczycielem, nikt nie przygląda się nam, kiedy dukamy słówko za słówkiem, zdanie za zdaniem. Nie możemy się skompromitować.

Drugą, ogromną zaletą zajęć indywidualnych jest możliwość natychmiastowego zareagowania na potrzeby klienta. Mam na myśli zarówno spełnianie takich próśb jak „proszę mi powiedzieć jak będzie po angielsku…”, jak również całkowitą i radykalną zmianę strategii nauki. Zdarzały się już przecież takie sytuacje, że uczeń przygotowujący się do egzaminu CAE decydował się jednak na zdawanie IELTS. Taką zmianę mogę wdrożyć w przeciągu jednego dnia, ale wyobraźcie sobie, jak zareagowałaby by grupa, gdyby jeden z uczestników zaproponował „A może przygotowujmy się do matury rozszerzonej, a nie podstawowej?”

Trzecia zaleta zajęć indywidualnych to po prostu bardzo dobry kontakt ucznia i nauczyciela. Wielokrotnie zdarza się tak, że uczniowie przychodzą na lekcje zmęczeni, albo mają problem. Można wtedy porozmawiać, coś doradzić, pozwolić spuścić parę, albo powygłupiać się. Wystarczy kilkanaście spotkań, aby uczeń i nauczyciel wyczuli się nawzajem i nabrali do siebie zaufania. Nauczycielowi taka sytuacja pozwala na bezwstydne „podkręcanie” ucznia zdolnego oraz na powolną, pracowitą dłubaninę z uczniem słabszym. W przypadku dzieci i młodzieży nauczyciel może stać się też swego rodzaju „guru”; kto powiedział, że na angielskim nie można pogadać o książkach, filmach, sportach, wyjazdach itp? Ja zawsze lubię wiedzieć, jakiego hobby mają moi uczniowie i co ich kręci. To bardzo ułatwia współpracę, gdyż wspólne zainteresowania i hobby zbliżają.
  
A co z samym angielskim? Po dwudziestu pięciu latach uczenia „jeden na jeden” mogę powiedzieć, że w stosunku do zajęć grupowych w tym samym czasie można nauczyć się… cztery razy więcej. Dlaczego? Po pierwsze, uczeń nie może „chować się” w tłumie. Nawet w niewielkiej grupie ciężar zawsze spoczywa na jednej czy dwóch osobach, a w większych klasach można bezkarnie obijać się tydzień po tygodniu. Jak bowiem nauczyciel ma dotrzeć do dziecka w klasie liczącej 32 osoby? Na zajęciach indywidualnych nie ma po prostu takiej możliwości – jeśli nauczyciel jest piłą, uczeń pracuje przez 100% czasu. Ponieważ nauczyciel nie musi dzielić uwagi między kilku(nastu) uczniów, może natychmiast zareagować, kiedy w wiedzy ucznia pokazuje się luka. Pojawił się problem z Past Perfect? No to pouczymy się go przez pół godziny i już będzie łatwiej. Prościej też wyegzekwować zadania domowe: uczeń musi się solidnie przygotować, gdyż będzie z zadań bezlitośnie rozliczony.

W przypadku zajęć indywidualnych można podnieść zarzut monotonii. Ten sam uczeń, ten sam nauczyciel, przecież można sobie w łeb palnąć. Owszem, niekiedy tak jest. W przypadku zajęć 1-2-1 ważna jest chemia. Jeśli się rozumiemy i lubimy, wówczas takie zajęcia można ciągnąć latami i nikt nie będzie zmęczony. Niekiedy chemia po prostu nie działa: zdarzało się i tak, że po 10 minutach rozmowy wiedziałem, że klient nie zdecyduje się na lekcja. A ja oddychałem z ulgą, gdyż wiedziałem, że męczylibyśmy się niemożebnie. Czasami warto po prostu odpuścić.

Monotonia podobno dotyczy również samego języka angielskiego. Czy aby naprawdę? Obecnie mamy dostęp do wielu podręczników, nagrań oraz internetu. Można zetknąć się z różnymi akcentami oraz sposobami mówienia. Natomiast argument „gadasz tylko z jedną osobą” uważam za bzdurny. Lepiej rozmawiać na angielskim z wyedukowanym nauczycielem, którego angielski jest dobry, czy z kursantką, która kaleczy wszystko niemiłosiernie? Owszem, grupa może osiągnąć pewną synergię, kursanci mogą się wspierać i choćby podpowiadać sobie sposoby nauki, jednak często trzeba włożyć wiele wysiłku, aby wygasić w nich chęć mówienia po polsku na zajęciach. Jednak zdarzyć się może tak, że część grupy będzie bardziej zainteresowana celem towarzyskim, albo jedna osoba zdominuje zajęcia. Jeśli masz lekcje indywidualne to prostu uczysz się angielskiego od osoby, która zna ten język o wiele lepiej od ciebie. Odczuwasz monotonię? Zmień nauczyciela.

Niewątpliwie drażliwą kwestią jest cena zajęć indywidualnych z angielskiego. Pełna godzina (60 minut)  kosztuje kilkadziesiąt złotych, a taki wydatek bywa sporym obciążeniem dla domowego budżetu. Tu musimy sami zdecydować, jakie mamy możliwości finansowe. W przypadku kłopotów finansowych lekcje można zawsze zawiesić na pewien czas, a korepetytorzy są bardzo elastyczni.

Na koniec kilka praktycznych uwag dla uczniów i dla nauczycieli.

Jeśli chcesz uczyć się indywidualnie angielskiego
1. Kiedy szukasz nauczyciela, popytaj wśród znajomych. Na pewno dostaniesz namiary na kilku anglistów, a będą to osoby sprawdzone. Jeśli ktoś poleca ci nauczyciela angielskiego, bo sam jest zadowolony, istnieje duża szansa, że trafisz w dobre ręce.
2. Zajęcia „jeden na jeden” oznaczają dokładnie to – uczysz się sam. Przemyśl dobrze, czy chcesz chodzić na lekcje z kolegą lub koleżanką, gdyż wcześniej czy później ktoś zacznie być niezadowolony. Twój partner może się ustawicznie spóźniać i tracicie czas czekając na niego. Twój partner może być nieprzygotowany, albo będzie osobą dominującą.
3. Uważaj na nauczyciela-gadułę. To ty płacisz za lekcje, więc nauczyciel ma robić to, co ty sobie życzysz, a nie przegadywać zajęcia. Jeśli czujesz, że niewiele wynosisz z zajęć, powiedz o tym albo zrezygnuj.
4. Jeśli bardziej niż angielski interesuje cię aspekt towarzyski, zapisz się na kurs. Tam poznasz ludzi, będziesz w grupie, wyrwiesz się z domu.


Jeśli chcesz uczyć angielskiego indywidualnie
1. Ustal jedną stawkę dla wszystkich. Różnicowanie ceny zajęć w zależności od poziomu czy – nie daj boże – stopnia znajomości z klientem kończy się źle. Możesz pogubić się w płatnościach, a ludzie rozmawiają ze sobą i zaczną się kwasy, kiedy ktoś dowie się, że płaci więcej niż inny klient. Jedna stawka to ogromne ułatwienie.
2. Zastanów się, czy oferujesz lekcje z dojazdem do klienta. Pamiętaj, że musisz poświęcić czas na dojazd, a sam ruch uliczny może być nieprzewidywalny. Nie będziesz też miał ze sobą wszystkich materiałów, ponieważ nie da się być przygotowanym na każdą okazję.
3. Nie ucz par. Dlaczego? Bo to się nie sprawdza. Wcześniej czy później jedna osoba zrezygnuje, a druga będzie miała opory przed płaceniem podwójnej ceny. Jak rozplanujesz materiał, kiedy jedna osoba notorycznie nie chodzi?
4. Wymagaj od uczniów punktualności i pracowitości. Nikt nie będzie cię szanował za to, że jesteś fajny i miły. Będziesz szanowany, kiedy pokażesz, że znasz angielski i umiesz przykręcić śrubę.
5. Rodzicom wyjaśnij, że NIE odpowiadasz za bieżące oceny dziecka w szkole. Rodzice niekiedy myślą życzeniowo i zakładają, że po kilku godzinach korków dziecko nagle zacznie zbierać same piątki. Tak się nie stanie, gdyż nauka języka to sprawa systematycznego wysiłku, a efekty zaczynają się pojawiać po miesiącach. Poza tym nie odpowiadasz za to, że pani w szkole strzeliło do głowy zrobić kartkówkę. Nie odpowiadasz za to, że twój uczeń przy odpowiedzi zapomniał języka w gębie. Nie odpowiadasz za to, że nie przyniósł terminowo zadania.






„”

poniedziałek, 3 lutego 2014

Trochę więcej o Let’s Visit Ireland


Koniec roku okazał się być dla mnie wyjątkowo zjadliwy – dostałem zapalenia spojówek i przez to skończyłem pracę nad „Let’s Visit Ireland” dopiero po Nowym Roku. Książka już jest napisana i w całości poskładana, a teraz pracujemy nad nagraniami. Jako teaser zamieszczam spis treści. Za kilka(naście) dni wydawca udostępni do pobierania przykładową jednostkę wraz z nagraniami.


Pomysł na przygotowanie książki poświęconej Irlandii narodził się w mojej głowie już kilka lat temu. Niestety żadne z wydawnictw, z którymi współpracuję nie było zainteresowane taką publikacją, więc zdecydowałem się przygotować i wydać taką książkę samodzielnie. Nie chciałem przy tym powielać formuły z „United Kingdom at a Glance”, gdyż taka książka byłaby moim zdaniem zbyt obszerna. Często pojawiały się głosy, że w „United Kingdom…” powinno być więcej ćwiczeń, dlatego uznałem, że bardziej przyda się pozycja w stylu „photocopiable resource book” (podręcznik do kopiowania). I opracowałem taką książkę, z jakiej sam bym chciał korzystać.

Pierwsze założenie było identyczne, jak przy „United Kingdom at a Glance” oraz „United States at a Glance”: książka ma prezentować wiedzę faktograficzną, a nie być zbiorem oderwanych od siebie, anegdotycznych tekstów. Formuła, jaką przybrały podręczniki do języka angielskiego stała się już trochę męcząca. Dużo w nich tekstów o niczym, różnych triwiów i materiałów, które się bardzo szybko dezaktualizują. Ja stoję zaś na takim stanowisku, że jak już mamy uczyć się języka angielskiego, to uczmy się przy okazji czegoś konkretnego. To zadanie było trochę karkołomne, ponieważ miałem do dyspozycji jedynie piętnaście jednostek. Przyjąłem więc takie rozwiązanie, iż w każdej lekcji znajdują się dwa teksty: główny, który prezentuje temat wiodący, oraz tzw. „highlight”, czyli krótszy tekst skupiający się na jednym zagadnieniu związanym z tematem. Dzięki temu w książce zmieściło się trzydzieści tekstów (czyli 1/3 tego z w „United Kingdom…”!).

Drugie założenie, jakie przyjąłem to możliwość przeprowadzenia lekcji w klasie. Kilka osób zwróciło mi uwagę, że dostosowanie „United Kingdom at a Glance” do pracy z grupą wymaga sporego wysiłku, gdyż trzeba przygotować i wprowadzić słownictwo, a potem trzeba jakoś sprawdzić opanowanie materiału przez uczniów. Wytykano mi też brak nagranych tekstów. Wszystkie te sugestie uwzględniłem przy projektowaniu „Let’s Visit Ireland” i dlatego lekcja jest tak obszerna. Materiału wystarczy na 90 minut zajęć (!). Mamy więc czytanie, pracę ze słownictwem, pisanie, mówienie, a także możliwość ćwiczenia słuchania, gdyż wszystkie teksty są nagrane. Do tego na końcu każdej lekcji znajduje się tzw. „Fun Corner” z obrazkami, krzyżówkami i zabawami leksykalnymi, a także krótki quiz pozwalający sprawdzić przyswojenie materiału z lekcji.

Trzecie założenie dotyczyło – ujmijmy to tak – ergonomii książki. Do szału doprowadzają mnie podręczniki, w których ćwiczenia nie mieszczą się na stronie albo książki, które nie pozostawiają miejsca na wpisywanie odpowiedzi. Gimnastyka nad przygotowaniem odpowiedniego układu trwała dość długo, ale efektem jest książka przejrzysta i dopracowana. Dzięki temu nauczyciel ma możliwość dowolnego adaptowania materiału – można wybrać dowolną stronę w zależności od potrzeb uczniów czy ograniczeń czasowych.. Oszczędni mogą nawet skserować cztery strony na jednej kartce! Lekcja ma zawsze takim sam układ, aby podręcznik nie zawierał niespodzianek (niektórzy przerobią go od „deski do deski”, ale pewnie większość nauczycieli będzie wybierać tylko pewne jednostki).

Przygotowanie tego podręcznika zajęło mi sporo czasu, a w trakcie pracy uświadamiałem sobie coraz dobitniej jak bardzo moja wiedza na temat Irlandii była powierzchowna. Niestety zajęcia z zakresu realioznawstwa, jakie miałem w czasie studiów koncentrowały się prawie wyłącznie na historii i literaturze Wielkiej Brytanii oraz USA. Bardzo żałuję, że nikt nie wpadł na pomysł zrobienia choćby trwającego semestr wykładu poświęconego „English-speaking countries”.  Z drugiej jednak strony, wyprawa do Irlandii, którą zorganizowałem sobie na własną rękę, okazała się pasjonującą przygodą. Niedosyt wiedzy jest potężnym czynnikiem motywującym.

Jak zawsze po skończeniu pisania książki przychodzi okres wielkiej… ulgi: że już, że udało się skończyć, że wreszcie. Za kilka tygodni książka będzie już dostępna w sprzedaży, a ja zacząłem się przymierzać do kolejnej (nie, nie ujawnię na razie co to będzie). Mogę jednak już napisać, że seria „Let’s Visit…” będzie kontynuowana – autor tworzy już kolejny podręcznik, który będzie dostępny z początkiem roku szkolnego (wrzesień 2014).

Zapowiedź „Let's Visit Ireland” można obejrzeć na stronie wydawnictwa Polonsky.