Kolejny raz przyjrzyjmy się oczywistościom. Jeśli zajrzymy do środka podręcznika, zobaczymy na samym początku spis treści, później będzie kilkanaście jednostek (zwanych z angielskiego "junitami", z ang. unit). W każdej jednostce przeważnie znajduje się coś do czytania, coś do słuchania, coś z gramatyki, coś ze słownictwa oraz coś do pogadania. Wszystko okraszone obrazkami, ramkami, kolorowymi podkładami.... Z tyłu książku znajdują się najczęściej transkrypcje nagrań, informacje gramatyczne i listy słów (w dowolnej kombinacji). Podręcznik w całości lub przeważającej części napisany jest po angielsku.
Dlaczego właśnie taki jest układ książki? Odpowiedź jest bardzo prosta: układ książki jest taki, a nie inny, ponieważ książka jest produktem, a każdy produkt dąży do osiągnięcia stanu optymalnego. Typowy samochód posiada cztery koła, czworo drzwi, pięć siedzeń, jedną kierownicę i jeden silnik. Po kilkudziesięciu latach eksperymentowania wypracowana została najbardziej optymalna formuła konstruowania pojazdów. Tak wykonany samochód znajduje najwięcej nabywców. Musimy tu pamiętać, że "optymalna formuła" oznacza tak naprawdę "najbardziej zyskowna dla producenta samochodów". Podobnie z podręcznikami – najoptymalniejszy dla wydawcy jest kolorowy podręcznik składający się z modularnych jednostek.
Dlaczego podręcznik napisany jest przeważnie po angielsku? Podejrzewam, że czytelnicy bloga pukają się już w tym miejscu w czoło: "Coś nam YEA zaczyna przesadzać z elementarnością pytań..." Ja natomiast uważam to pytanie za bardzo ważne. Rzut oka na okładkę przeważnie od razu pozwala nam rozwiać wątpliwości – podręczniki pisane są przez autorów o obcobrzmiących nazwiskach. Ponieważ (w uproszczeniu) podręczniki do angielskiego są pisane przez Anglików, cała ich zawartość jest angielska. To, kim są autorzy podręcznikow, będzie nam jeszcze kilkakrotnie potrzebne w naszej analizie.
Moja uniwersytecka przygoda z angielskim rozpoczynała się w 1991 roku (falstart i uwalony egzamin na anglistykę na UJ). W 1992 roku udało mi się wytłuc moich kilkunastu konkurentów do upragnionego miejsca i zostałem studentem NKJO UJ. Pamiętam jak dziś zachłysty wykładowców, że "English only" i podręcznik obowiązkowo, koniecznie, absolutnie, bezwględnie MUSI być wyłącznie po angielsku. Można się zapytać – czerpiąc z pewnego dowcipu – "a po jaką muszlę". W końcu jesteśmy w Polsce, znakomita więszkość absolwentów anglistyki będzie uczyła tego języka w Polsce, a uczniami będą... tak! tak! Polacy! Obowiązywał jednak taki "trynd", że to co z "z oksforda" i w języku angielskim jest, mówiąc dzisiejszym żargonem, zajebiste. Oczywiście powód całkowitej anglojęzyczności podręczników był prozaiczny: najprościej sprzedawać ten sam podręcznik w Polsce, Grecji, Tajlandii, Chinach i gdzie tam jeszcze wydawca zawędrował w poszukiwaniu mamony. A potrafi wydawca zawędrować naprawdę daleko... W czasie prezentacji podręczników do języka angielskiego przedstawiciele handlowi podkreślali bezustannie wagę tego, że podręczniki ich wydawnictwa są "English only". Nie neguję absolutnie tego, że nauczanie angielskiego warto prowadzić po angielsku (sam biję często po łapach klientów, którzy zamiast walczyć i próbować, ześlizgują mi się w polski). Uważam jedynie, że warto mieć świadomość tego, skąd się pewne rozwiązania biorą. Królujące w latach 90-tych ubiegłego wieku "English only" było po prostu przejawem wygodnictwa anglojęzycznych wydawnictw. Oraz faktu, że autorzy podręczników do angielskiego często po prostu innych języków nie znali...
Po pewnym czasie okazało się jednak, że podjeście "English only" wcale nie jest takie wspaniałe. Po części przyczyniło się do tego wprowadzenie Nowej Matury, gdzie polecenia podawane są w języku polskim. Po części, wydawnictwa zaczęły mieć wystarczająco duże obroty, a konkurencja rozpleniała się tak ostro, że trzeba było poszukać nowego wabika na klienta: w książkach do angielskiego pojawiły się wstawki w języku polskim Prezentowane są tak np. objaśnienia gramatyczne. Przyznać trzeba, że polonizacja podręczników systematycznie postępuje...
Kolejnym ważnym pytaniem jest: dlaczego podręczniki mają taką, a nie inną długość? Od pierwszego zetknięcia z podręcznikami zastanawiało mnie, dlaczego rekomendowane są na "120h pracy". 120 godzin szkolnych (czterdziestopięciominutówek, śliczny monsterek językowy) oznacza 90 godzin zegarowych – tak właśnie szacowana jest "długość" wielu podręczników. Jeśli zadamy sobie ponownie pytanie KTO pisze podreczniki i znamy trochę realia, w jakich ci ludzie się obracają, odpowiedź będzie oczywista. Autorami podręcznikow są często Anglicy, którzy uczą w szkołach językowych i na kursach w koledżach. Wakacje w szkołach zachodnich trwają 6 tygodni, a standardowy kurs wakacyjny to 15 godzin zegarowych na tydzień. Przemnóżmy więc 6 razy 15 i wychodzi... tak! 90 godzin! Typowy kurs językowy w koledżu trwa trzydzieści tygodni, a zajęcia to dwa razy po półtorej godziny. Trzydzieści razy dwa razy półtora to... tak! 90 godzin! Nie wiem, jak to jest w innych szkołach IH na świecie, ale u nas standardowe kursy liczą sobie... tak! 90 godzin!
Długość podręczników nijak ma się do rzeczywistości szkolnej. Owszem, wymiar nauczania języka angielskiego wynosi te 3h na tydzień, ale należy pamiętać, że nauczyciel: sprawdza obecność, robi kartkówki i sprawdziany, pyta, klasyfikuje, a niekiedy musi po prostu pogadać z klasą, czy dodatkowo coś wyjaśnić. W życiu szkolnym odbywają się apele, a klasy jeżdżą też na wycieczki, bądź idą do kina czy teatru. Zdarza się też, że nauczyciel jest chory, a zastępstwo prowadzi matematyk czy polonista... Jednym słowem, lekcje przepadają, lub nie są poświęcane na nauczanie angielskiego. Niektórzy nauczyciele rozwiązują ten problem w ten sposób, że uczą z danego podręcznika tyle, ile potrzeba, a przejście na kolejny poziom następuje np. w połowie roku szkolnego. I nie ma w tym nic złego, gdyż jest to zdroworozsądkowe podejście. Dziwne jest tylko to, że nie można od dwudziestu lat skonstruować podręcznika dopasowanego do liczby godzin przewidzianych dla danej klasy. Kolejny raz musimy sobie zadać pytanie: KTO projektuje i pisze podręcznik do języka angielskiego. Osoby, które czytały poprzedni wpis i dobrnęły do tego miejsca, już pewnie domyślają się, jaka będzie odpowiedź....
Podręczniki pisane są przez autorów anglojęzycznych, którzy po prostu nie znają realiów szkoły polskiej. Bardzo często gościli oni w naszym kraju jedynie jako goście na spotkaniach autorskich czy konferencjach metodycznych, więc skąd oni mają wiedzieć, że w polskiej szkole "się pyta"? Wydawca również nie jest zainteresowany skróceniem czy zmodyfikowaniem treści podręcznika, gdyż nie mógłby wtedy drukować spod jednej sztancy i obskakiwać szkół państwowych, kursów językowych, lektoratów itp. Proceder przygotowania i marketingu podręcznika odbywa się wg zasady "one size fits all", ponieważ o ile łatwo jest wymienić język w ramkach z objaśnieniami gramatycznymi, o tyle naruszenie układu jednostki wymagałoby ingerencji w skład, a to pociągnęłoby za sobą horrendalne koszta. W praktyce rozwiązanie polegające na dostosowaniu podręcznika do realiów szkoły polskiej wymagałoby wykonania ponownego składu i drukowania osobnej pozycji. Żaden dyrektor ds. finansów nie zgodzi się na takie rozwiązanie. Co ciekawsze, autorzy mają również problemy z wyliczeniem właściwej ilości godzin dla podręcznikow przygotowanych specjalnie pod rynek polski. Pozwolę sobie zacytować komentarz odautorski zamieszczony w podręczniku "Longman. Matura podstawowa z języka angielskiego": "Na ile godzin zajęć lekcyjnych jest przewidziana książka? Odpowiedź na to pytanie zależy od sposobu wykorzystania materiału. Jeśli chcemy na lekcjach omówić treści z całego podręcznika na lekcji, potrzenujemy 90+ godzin lekcyjnych." W klasie maturalnej w liceum mamy efektywnie do dyspozycji ok. 80 godzin lekcyjnych i już widać, że znowu podręcznik jest zbyt długi... Oczywiście standardowa obrona długości podręcznika przebiegać będzie według linii, że to tylko szacunkowy czas, że klasy pracują w różnym tempie, że są różne typy szkół, że nauczyciel ma dowolność w wykorzystaniu materiału z podręcznika, że lepiej mieć za dużo materiału niż za mało...
Bardzo często dzieje się tak, że wydawca nie ma odpowiedniej ilości czasu, żeby podręcznik przepilotować. Co to jest pilotaż książki? Kiedy autorzy przygotują już tzw. manuscript, czyli mają gotowy podręcznik w formie luźnego zbioru tekstów i przykładowychilustracji, powinien on zostać poskładany i przekazany nauczycielom do wykorzystania. Ponieważ pisanie podręcznika trwa minimum kilka miesięcy, a skład i prace redakcyjne kolejne kilka, musimy zakładać przynajmniej rok na ten etap prac. Idealny piilotaż podręcznika powinien trwać tyle, na ile przewidziany jest podręcznik – jeśli na roczną pracę w szkole, to rok. Potem powinno nastąpić wprowadzenie korekt i poprawek do podręcznika, co znowu zajmuje trochę czasu. Pamiętajmy też, że podręczniki mają w ciągu roku jedno "okienko" wydawnicze: muszą się ukazać w marcu lub kwietniu, aby nauczyciele zdążyli zapoznać się z nowym produktem. Wydawanie książki w wakacje lub w grudniu to po prostu samobójstwo. Policzmy więc. Pisanie to rok. Pilotaż to rok. Poprawki i czekanie na okienko wydawnicze to rok. Razem trzy lata. A to oznacza wieczność na rynku wydawniczym. Co robią wydawcy? Skracają pilotaż do minimum, albo... pomijają taką fazę. Potem mamy do czynienia z podręcznikami o absurdalnej długości, albo pozycjami wypełnionymi błędami, które zauważy nawet laik. Pamiętam swoje pierwsze zetknięcie z podręcznikiem "Opportunities" (początek poprzedniej dekady). Przemiły reprezentant bardzo podręcznik zachwalał, a ja czepiałem się zbędnych ornamentów i obrazków, które nijak nie były powiązane z treścią czytanek. Reprezentant dzielnie przekonywał, a ja otworzyłem książkę na ćwiczeniu, gdzie należało wpisywać brakujące wyrazy. Ot, taki typowy "cloze test". Szkoda tylko, że podkład pod tekstem był w kolorze... czarnym! Jeśli ktoś mi będzie usiłował wmówić, że ten podręcznik został przepilotowany...
Tematem przyśpieszania prac nad podręcznikami oraz zawartością merytoryczną zajmiemy się w częsci trzeciej :)