piątek, 5 marca 2010

Uczyć, uczyć, uczyć (się)

Uczeniem języka angielskiego zajmuję się już ponad dwadzieścia lat, lecz wcale nie oznacza to, że jestem taki stary – po prostu wcześnie zacząłem uczyć. Jednym z tematów, który często przewija się w trakcie zajęć, są sposoby uczenia się angielskiego, a do najczęściej zadawanych pytań należy: "Jak mam się angielskiego uczyć, żeby się go nauczyć?" Oczywiście, istnieje masa sztuczek i trików, które można wykorzystać, aby szybciej i skuteczniej wbijać sobie do głowy język obcy. My jednak zajmiemy się omówieniem najbardziej oczywistej metody, jaką jest... uczenie angielskiego.

W obecnych czasach wbija się nam wielkim młotkiem do głowy, że do każdej rzeczy, do najdrobniejszej sprawy potrzebny jest ekspert, profesjonalista lub przynajmniej ktoś z uprawnieniami. Rozumiem motywy kierujące postępowaniem różnych grup zawodowych, które straszą nas na każdym kroku, że bez profesjonalisty ani rusz. Ich interes jest oczywisty – zablokować dostęp do swojej branży i zdzierać z klientów jak największe pieniądze za usługi, których jakość oczywiście w takich okolicznościach zacznie się błyskawicznie pogarszać. Proszę mi uwierzyć, że do wielu rzeczy NIE potrzeba fachowca, a jedną z nich jest nauka języka obcego. Swoje rozumowanie wyjaśniam poniżej.

Jedną z umiejętności, jaką każdy człowiek potrafi wykonywać ODRUCHOWO, to uczenie innych osób. Zwróćmy uwagę na czynności, które ustawicznie wykonujemy w życiu codziennym: wyjaśniamy innym, jak działają urządzenia; podajemy wskazówki, jak coś zrobić; dzielimy się wiedzą i doświadczeniem; razem "rozgryzamy" różne problemy. Oczywiście, są wśród nas osoby, które są urodzonymi nauczycielami i potrafią się wiedzą dzielić z wielką pasją i entuzjazmem. Jednak zasada ogólna jest prosta: uczyć potrafi KAŻDY z nas. Popatrzmy przecież na rodziców, którzy są w stanie nauczyć dziecko wielu umiejętności niezbędnych w życiu, a także potrafią podzielić się wiedzą podręcznikową. Popatrzmy na starszych pracowników, którzy szkolą młodszych i nawet nie zdają sobie sprawy z tego, co robią. Uczyć potrafi każdy i każdy to robi.

Oczywiście można protestować, że przecież nauczanie języka obcego to sprawa sporej odpowiedzialności, że ucząc źle można wyrządzić sporą krzywdę, że przecież trzeba umieć proces nauki zaplanować, że do tego potrzeba wiedzy i kwalifikacji. Odpowiem krótko: sraty-dupaty. W krajach cywilizowanych nauka jednej z najbardziej niebezpiecznych czynności życiowych, czyli prowadzenia samochodu, wygląda następująco: młoda osoba, która chce nauczyć się kierowania pojazdem mechanicznym, rejestruje się w urzędzie i zaczyna jeździć rodzinnym autem pod nadzorem członka rodziny, który prawo jazdy i doświadczenie już posiada. Młoda osoba jeździ tyle, ile chce, a do egzaminu przystępuje, kiedy uzna, że jest do niego gotowa. Jak widać, obowiązują tu proste i logiczne zasady: jeździmy z osobą, którą znamy i której ufamy; jeździmy dużo i ćwiczymy różne sytuacje (jak to się ma do wymogu wyjeżdżenia 30h obowiązującego w Polsce?); korzystamy z rodzinnego samochodu, a jak go porysujemy to nas właściciele samochodu (najczęściej są to rodzice) zabiją i zakopią w ogródku. I jakoś nikt nie wrzeszczy o konieczności szkolenia przez profesjonalistę, a system sprawdza się od wielu, wielu lat doskonale. Proszę mi uwierzyć, podobnie rzecz się ma z nauką języka obcego. Jeśli umiesz ten język choć trochę, potrafisz nauczyć inną osobę w sposób prosty, jasny i zrozumiały dla niej.

Uczenie angielskiego ma same zalety. Kiedy zaczynamy pomagać komuś w nauce bezpłatnie, albo udzielamy korepetycji, stajemy się odpowiedzialni za nasze lekcje. Musimy nauczyć się zarządzać czasem, oraz pilnować terminów i godzin spotkań. Kolejne dwie cenne umiejętności, którą nabywamy, to nauka jak szybko i efektywnie przygotować się do zajęć, oraz jak radzić sobie w sytuacjach, kiedy nasz uczeń nagle wystrzeli nieprzewidzianym problemem i przyjdzie nam improwizować. Ucząc, powtarzamy materiał, który już wcześniej przyswoiliśmy, a także uczymy się rzeczy nowych, gdyż na pewno uczniowie zaskoczą nas niejednym pytaniem. Oczywiście większość naszych uczniów będzie osobami leniwymi i niestawiającymi pytań, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie miał milion najdzikszych pytań. Nie wolno wówczas reagować stwierdzeniami w rodzaju "to ci niepotrzebne", tylko trzeba cierpliwie wyjaśniać. A jeśli czegoś nie wiemy, brać słownik czy gramatykę angielską do ręki i sprawdzać. Solidna powtórka materiału z pogłębieniem znajomości nauczanego języka wszerz i wzdłuż jest gwarantowana.

Oczywiście to nie wszystkie zalety tej metody. Uczniowie będą mieli różne potrzeby, więc rozwiniemy różnorodne umiejętności: kogoś poduczymy pisania, kogoś poduczymy słownictwa, z kimś pogadamy, a to wszystko będzie budować naszą wiedzę. Niekiedy uczniowie dadzą nam porządnie popalić poprzez swoją niesolidność i brak pracowitości. Odwołane nagle zajęcia, nieodrobione zadanie domowe, czy olewacki stosunek do korepetytora to tylko fragment ich szerokiego repertuaru. Uczenie angielskiego oznacza też konieczność zapoznawania się z różnymi materiałami. Jeśli udzielamy korepetycji, siłą rzeczy będziemy musieli zaznajomić się z podręcznikami, które są wykorzystywane w szkole naszego ucznia. Nagle też odkryjemy, że szukamy różnych ćwiczeń, a posiadane przez nas materiały to za mało. Będziemy też musieli doradzać w kwestii zasobów internetowych czy słowników ("A jaki słownik jest naaajlepszy?"). Uczenie języka zmusi nas zresztą do przemyślenia tego, dlaczego uczymy z pewnych materiałów, a to nas później doprowadzi w sposób logiczny do zastanawiania się nad tym, dlaczego w ogóle uczymy i jak mamy to robić. Nie trzeba już nawet wspominać, że wymierną korzyścią z uczenia będą pieniądze, które spożytkujemy na własne potrzeby i przyjemności.

Warto zauważyć, że zostanie korepetytorem przyniesie nam jeszcze jedną korzyść. Pomagając uczniom, zobaczymy nagle wszystkie debilizmy polskiego systemu szkolnictwa w pełnej okazałości. Przyjedzie nam się zmagać z nauczycielami, którzy zadają czwartoklasistom teksty do tłumaczenia na poziomie ćwiczeń z translatoryki, albo każą przyswajać sto słówek w tydzień. Nagle zaczniemy się zastanawiać, dlaczego pierwszoklasistom każe się korzystać z książki, w której znajduje się słowo pisane (mówimy oczywiście o pierwszoklasistach ze szkoły podstawowej), a oni ledwo literki po polsku klecą. Będziemy nadganiać z licealistą materiał z dwóch lat w jeden miesiąc, bo kto by się przejmował dzieleniem uczniów na grupy pod kątem znajomości języka, albo odkryjemy, że nauczyciel-leniuszek omija wszystkie "listeningi" i "speakingi" w książce, a potem dziwi się kiepskim wynikom z matury próbnej. A to sprawi, że zagotuje się w nas krew i zaczniemy MYŚLEĆ. Wot, kolejna korzyść...

Pewnie wszyscy Czytelnicy uświadomili sobie, że ten wpis jest adresowany głównie do studentów filologii angielskiej i słuchaczy kolegiów nauczycielskich, lecz jestem przekonany, że na stosowaniu tej metody skorzysta każdy. Miłego uczenia (się).