środa, 31 grudnia 2014

Nie samym angielskim 10b


Druga część fotograficznego podsumowania ostatniego półrocza.
Pierwszy zestaw fotografii znajduje się tutaj Nie samym angielskim 10a

Więcej zdjęć na http://instagram.com/onamor72


Mgła, 2014

Nawet Katowice nad ranem potrafią być piękne.




Smoking Girl, 2014

Ujął mnie bezbrzeżny spokój tej dziewczyny, która przystanęła, by zapalić papierosa.



Alicja odchodzi, 2014

Ta kobieta przeszła bardzo szybko przede mną. Niemalże przebiegła, ale na szczęście miałem przygotowany aparat. Zrobiła kilka zdjęć, a pierwszym skojarzeniem, jakie przyszło mi do głowy, było: „Przecież to Alicja spiesząca na spotkanie z Królikiem”.




Which Way to Go, 2014

To jedna z moich ulubionych fotografii – samotna dziewczyna czeka na przejściu, a rozpędzone samochody tylko śmigają przed nią. Iść czy nie iść?




Malarz, 2014

Mężczyzna zastygł na matrycy i teraz już będzie stał na tej drabinie na wieki.



Ściana, 2014

Łuszcząca się farba to jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie udało mi się sfotografować w tym roku. Organiczność tej formy jest porażająca.



Torebka, 2014

Kiedy moja uczennica przyszła na angielski z tą torebką, wiedziałem, że muszę ten przedmiot zawiesić na drążku do prania i utrwalić, jako kolejny obiekt z serii „Study in Silence”. Torebka odnalazła się na ścianie perfekcyjnie.



Wyjazd, 2014

Czekałem na autobus, a pod tylną bramą myjni na stacji benzynowej stał ten mężczyzna. Widać, że oczekuje na coś, ale wisienką na torcie był napis, który nadał tej fotografii inny wymiar. Ledwo zrobiłem zdjęcie, podjechał samochód, mężczyzna wsiadł do niego. Takie kilkusekundowe okazje tworzą fotografię.



Tańcz ze mną, 2014

Starszy pan nie pasował do tłumu przewalającego się przez przystanek autobusowy. Czatowałem na odpowiednią chwilę i proszę, ustawił się odpowiednio.



Nie rozmawiamy już ze sobą, 2014

Scenka ustrzelona z miejskiego autobusu. Dwie przypadkowe osoby, a tyle emocji. Mogą to być ojciec i córka, którzy już ze sobą nie rozmawiają. Albo dwoje kochanków, którzy właśnie zniszczyli swój związek. Choć on może się jeszcze odwrócić... A ona może wstać i podejść do niego...

(Kopiowanie, przetwarzanie i jakiekolwiek wykorzystywanie zdjęć z tej strony jest zabronione.)



poniedziałek, 29 grudnia 2014

Nie samym angielskim 10a

Dzisiaj zamieszczam pierwszą część fotograficznego podsumowania ostatniego półrocza. W tym czasie udało mi wykonać iPhone’m ponad 5000 zdjęć. W tej liczbie mieszczą się zdjęcia wykonywane świadomie, półświadomie i nieświadomie, a także wszelkie testy aplikacji oraz sprawdzanie kombinacji filtrów. Fotografuję w przelocie – nie zastanawiam się nad tym kogo lub co chcę uwiecznić. Po prostu ręka sama sięga po aparat, a potem przeglądam zdjęcia na laptopie i wyciągam to, co uważam za udane.
Więcej zdjęć na http://instagram.com/onamor72


Ryba, 2014

Efekt wakacyjnych spacerów po przyandrychowskich polach. 



Alejka, 2014

Od kilku lat chciałem sfotografować alejkę cmentarza w Wieprzu. A ja mam tak, że jeśli nie zabiorę się za coś od razu, to sprawa ciągnie się i ciągnie się. W tym roku powiedziałem „Jadę”. Męczyłem się strasznie, ponieważ aplikacja wysypywała się co kilka zdjęć, więc zamiast zrobić kilka kadrów w dwie minuty, spędziłem na tej alejce blisko pół godziny. A potem w domu poczytałem, co trzeba zrobić, poprzestawiałem nastawy i od tej pory Hipstamatic śmiga bez problemów.



Rzeka, 2014

Zdjęcie „strzelone” z autobusu. Ponieważ trasę tę pokonuję co tydzień od wielu lat, wiem dokładnie, kiedy pojawią się interesujące mnie rzeczy. Ten zakręt rzeki fascynuje mnie od dawna.



Pszczyna, 2014

Podobały mi się te liście na wodzie, więc podszedłem do brzegu stawu i wykonałem kilka ujęć. Aplikacja niechcący zrobiła magię – liście i woda stały się czarne.



Filiżanka, 2014

Niekiedy ćwiczenia z formy przynoszą takie efekty.



The Sleeper, 2014

Cały pociąg spał albo podrzemywał, a od tego chłopak bił nieziemski spokój.



The Sleeper, 2014

Jedno z moich ulubionych zdjęć – o dziwo, aparat nie zniszczył obrazu za oknem, więc jest tu spokój, naturalność i równowaga szarości.



The Bus Stop, 2014

Siedząc na przystanku, usłyszałem głosy. Obróciłem się i zobaczyłem tę grupkę rozgadanej młodzieży. Zdjęcie zrobiłem przez szybę. Dopiero w domu odkryłem odbicie latarni.



Selfie, 2014

W Andrychowie przechodzę koło opuszczonego sklepiku. Zwykła drewniana buda, z której nikt nie korzysta od paru lat. Któregoś dnia zatrzymałem się i zacząłem fotografować szczątki rozbitej szyby.



Pola, 2014

Październik był gorący, a ja zmęczony. Poszedłem więc na spacer, by odfiltrować negatywne emocje. Najpierw robiłem zdjęcia kolorowe, lecz potem przestawiłem aparat na filtr retro i fotografię czarno-białą.



Oni, 2014

Zrobiłem im zdjęcie z ręki. Kolejny ułamek sekundy zamrożony na matrycy aparatu. Gdybym ustawił zawodowych aktorów i poprosił o takie spojrzenie, nie uzyskałbym tej naturalności.



(Kopiowanie, przetwarzanie i jakiekolwiek wykorzystywanie zdjęć z tej strony jest zabronione.)

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Jak zabrać się za wydawanie swoich książek

Dla Beaty B. i Teresy P.

W fejsbukowej grupie “Nauczyciele angielskiego” od pewnego czasu padają systematycznie pytania: Jak zostać autorem? Jak wydać książkę? Do kogo mam się zgłosić ze swoimi pomysłami? Jako osoba, która już kilka książek do nauki angielskiego wydała, chciałbym się podzielić swoim doświadczeniem.

1. Skąd brać pomysły?
Chyba każdy nauczyciel – nie tylko anglista – wcześniej czy później chce wydać podręcznik. Zaczyna nam się marzyć a to jakaś nowa gramatyka angielska, a to zbiór ćwiczeń, albo wręcz chcielibyśmy opracować „coś rewolucyjnego”. Bardzo wiele osób jednak pozostaje na etapie marzeń i tylko nieliczni zaczynają nadawać wychodzić poza fazę przeczuć i intuicji, nadając swoim pomysłom postać konkretnych tekstów bądź ćwiczeń.
Najlepsza metoda – rzecz jasna to tylko moje skromne zdanie – to branie pomysłów na książki i materiały do nauki angielskiego z lekcji. Dobrze jest w trakcie prowadzenia zajęć lub po nich zadawać sobie następujące pytania:
a) Co mi się podoba w materiałach z którymi pracuję? Co mi się w nich nie podoba?
b) Czego brakuje mi w materiałach, z którymi pracuję?
c) Jakich materiałów na danym poziomie językowym i dla danej grupy wiekowej mi brakuje?
Warto nauczyć się analizować dostępne książki i materiały, a także spojrzeć na edukację naszych uczniów szerzej. Wówczas, zapewniam was gorąco, pomysły zjawią się same. W ten sposób wymyśliłem „Angielskie wyrazy kłopotliwe”; po prostu byłem już znużony wielokrotnym tłumaczeniem tych samych grup wyrazów bliskoznacznych moim uczniom. Postanowiłem więc uporządkować i usystematyzować ten materiał w postaci książki. Jej zaletą miała być przejrzystość: każda grupa wyrazów była objaśniona prostym, jasnym językiem (po polsku), a każdemu użyciu słówka towarzyszył przykład. Pomysł bardzo się spodobał w wydawnictwie Egis i w taki oto sposób zadebiutowałem blisko 10 lat temu. Wydawca sam zaproponował wykonanie następnego logicznego kroku i dwa lata później w 2007 roku ukazały się ćwiczenia („Angielskie wyrazy kłopotliwe. Ćwiczenia”).
Ja w tym czasie myślałem już o kolejnej książce. Bardzo brakowało mi na rynku książki, która w sposób prosty, lecz wyczerpujący wprowadzałaby ucznia w świat geografii, historii, kultury i życia codziennego krajów anglojęzycznych. Zacząłem projektować taką książkę, spisywałem tematy, a potem zabrałem się za pisanie przykładowych tekstów i ćwiczeń. W taki sposób narodziła się książka „United Kingdom at a Glance”, którą opublikowało WSz PWN.
Wielokrotnie spotykałem się z opinią, że „United Kingdom at a Glance” to książka świetna, „ale”. Zawsze jest jakieś „ale”. Nauczyciele zwracali uwagę na to, że brakuje dodatkowych ćwiczeń, szczególnie Reading Comprehension. Jedna z osób korzystających z książki napisała do mnie tak: „Gdyby tak do każdego tekstu mieć kompletną lekcję…” Przeczytałem te słowa i pomyślałem sobie „To jest to”. Sam poszukuję głównie materiałów ćwiczeniowych, więc zacząłem kombinować, jak by tu wymyśleć elastyczną formułę lekcji z zakresu realioznawstwa. Tak narodził się pomysł na serię materiałów do kopiowania i przybrał on konkretną formę za sprawą wydawnictwa Polonsky. Książka „Let’s Visit Ireland” miała stanowić pomoc dla zabieganego, przeciążonego pracą nauczyciela.
Jak widać, pomysł na książkę pojawi się, jeśli będziemy potrafili:
a) rozwiązać typową, uniwersalną bolączkę,
b) zareagować na życzenie wydawcy,
c) wymyśleć książkę, którą „czekają wszyscy”,
d) słuchać osób, które na codzień korzystają z naszych materiałów.

2. Jak pomysłom nadać kształt?
Jeśli mamy już pomysł na książkę, warto nadać mu konkretną postać. W żargonie zawodowym nazywa się to „propozycja wydawnicza”. Najczęściej przybiera ona postać krótkiego opisu książki, w którym podajemy następujące elementy:
a) proponowany tytuł,
b) grupę docelową (Jaki wiek? Jaki typ szkoły?),
c) przewidywane komponenty (CD? Aplikacja na komórkę? Zeszyt ćwiczeń?),
d) zakres tematyczny (czyli po prostu spis treści),
e) układ jednostki
f) przewidywaną objętość (w stronach i znakach, materiał ilustracyjny),
g) mocne cechy książki (czyli w jaki sposób wyróżnia się na tle konkurencji),
h) pozycje konkurencyjne na rynku,
i) informacje o autorze (bądź autorach).
Moją zasadą jest, że jeśli nie jestem w stanie w jednym zdaniu (!) wyjaśnić komuś na czym polega mój pomysł na książkę, wówczas nie ma nawet sensu brać się za pisanie propozycji wydawniczej. Przykładowo istotę „Let’s Visit Ireland” da się przedstawić tak:
Let’s Visit Ireland” to podręcznik do kopiowania na poziomie B1/B2 o objętości 15 jednostek po 4 strony A4 każda, przedstawiający przekrojowo tematy związane z geografią, historią, kulturą i życiem codziennym Republiki Irlandzkiej oraz Irlandii Północnej.
Staramy się, aby nasza propozycja wydawnicza była maksymalnie zwięzła, gdyż redakcja nie ma ochoty czytać elaboratów – wystarczą 2–4 strony jasnego, klarownego opisu. Do propozycji wydawniczej warto dołączyć tzw. Sample Unit, czyli po prostu próbkę materiału. Jeśli chcemy tworzyć podręcznik, naprawdę wystarczy jedna jednostka. Rozgarnięty redaktor zorientuje się o co nam chodzi widząc już kilka stron materiału. Jeśli przygotowujemy książkę z ćwiczeniami, można przygotować kilka różnych, aby redakcja zyskała pojęcie, co chcemy zrobić.
Możemy takie materiały sformatować, czyli nadać im pewną postać graficzną. Nie przesadzajmy jednak z dziwacznymi krojami czcionek, nie kradnijmy ilustracji i fotografii, do których nie mamy praw majątkowych, nie starajmy się wykonać pracy za projektanta i grafika. Jeśli układ książki tego wymaga (np. tekst będzie w dwóch łamach), pokażmy to przygotowując Sample Unit. Jeśli jest nam potrzebny obrazek, wówczas wystarczy wyszukać coś na tzw. stocku (najbardziej znany to chyba Shutterstock) i osadzić miniaturkę. Da to pojęcie redakcji, jak nasza książka ma wyglądać. Plik z Sample Unit zapisujemy jako PDF, gdyż mamy gwarancję, że wyświetli się poprawnie na innych komputerach.
Odradzam zdecydowanie plan polegający na napisaniu całej książki i wysłaniu jej do redakcji. To jeden z najbardziej elementarnych błędów popełnianych przez początkujących autorów. Jeśli zajdzie potrzeba przerabiania materiału – a zajdzie! – wówczas może się okazać, że ilość zmian do naniesienia jest tak wielka, iż prościej byłoby napisać książkę od początku. Wydawca może też uznać, że nasza książka ma w sobie to coś, ale… i wtedy trzeba siedzieć, płakać i adaptować. Po co sobie strzelać w nogę?
Pamiętajmy, by nasze materiały przetestować. Wykorzystajmy w tym celu: uczniów prywatnych, kółko w szkole, zwykłą lekcję (jeśli nam czasu i ochoty wystarcza), zajęcia w szkole językowej. Nie bójmy się rozmawiać o naszych pomysłach z koleżankami i kolegami: prośmy o przeglądnięcie i mały, malutki feedback. Proponujmy wykorzystanie na ich zajęciach. Każda, naprawdę każda uwaga jest cenna, a dzięki nim nasza propozycja wydawnicza i Sample Unit będą bardziej dopracowane. Jeśli w waszej książce jest sporo materiału w języku angielskim, dajcie próbkę do przejrzenia solidnemu native speakerowi. Swoją drogą, przekonacie się, kto jest solidny (obieca, zrobi lekcję i odezwie się), a kto ma was głęboko w nosie.

3. Dokąd się udać z propozycją wydawniczą?
Kiedy mamy już gotową propozycję wydawniczą z Sample Unit, wówczas zaczynamy kontakty z wydawnictwami. Jak to mawiał jeden z moich teacherów z czasów studenckich: „It is not important what you know, but who you know”. Idealna sytuacja jest wówczas, gdy znamy kogoś w wydawnictwie językowym. Jeśli ktoś z waszych kolegów lub koleżanek został redaktorem w wydawnictwie językowym, gratuluję. Wygraliście los na loterii, wasza książka wyląduje na odpowiednim biurku i ktoś ją PRZECZYTA.
Druga opcja to zapukanie do drzwi Wielkiej Siódemki: Pearsona, OUP, CUP, Macmillana, Egisa (Express Publishing), Nowej Ery oraz MM Publications. Są to wydawcy działający od lat na rynku polskim, którzy są zainteresowani głównie sprzedażą podręczników szkolnych. Zapukać można na dwa sposoby: piszemy maila na adres redakcji lub rozmawiamy z konsultantem handlowym (tzw. „repem”) na nasz region. Wysyłanie maila ma tę zaletę, że nic nie kosztuje, lecz nasza korespondencja może zostać wrzucona przez serwer do spamu, a nawet jeśli wyląduje na redakcyjnym komputerze, może zostać olana. Z konsultantami handlowymi jest ten problem, że reprezentują oni pion sprzedaży, a ten ma niewiele wspólnego z pionem redakcyjnym.
Kolejna opcja to zapukanie do któregoś z pomniejszych polskich wydawnictw językowych. Najpierw musimy przeanalizować, czy nasze materiały pasują do profilu danego wydawnictwa, a później postępujemy jak wyżej – mailujemy bądź dzwonimy.
Możemy też rzucić się na głęboką wodę i uderzyć do wydawnictwa zagranicznego, czyli do centrali firmy w przypadku Wielkiej Siódemki, czy też do mniejszej firmy pokroju wydawnictwa Helbling. Wydawcy faktycznie propozycje rozpatrują i odpiszą na nasze maile, choć może to zająć tygodnie.
Materiały można też wysyłać na strony zagraniczne w rodzaju OneStopEnglish prowadzoną przez Macmillana, bądź krajowe (Nowa Era prowadzi bank ćwiczeń przygotowanych przez nauczycieli). Wówczas liczmy na to, że ktoś dostrzeże nasze pomysły i złoży nam propozycję zostania autorem. Taki jest zresztą cel tych stron: wyłowić potencjalnych kandydatów na autorów.
A teraz wyleję kubeł zimnej wody na wasze głowy. Rozsądnie prowadzone wydawnictwo NIE jest zainteresowane propozycjami wydawniczymi z zewnątrz. Dlaczego? Książka do nauki języka angielskiego to nie literatura piękna, lecz… młotek. Jest to pewnego rodzaju narzędzie, które ma spełniać określony cel, czyli ułatwiać przekazywanie wiedzy i umiejętności. Jak każde narzędzie, może być zaprojektowane lepiej bądź gorzej. Czy powierzylibyście prace nad zaprojektowaniem książki amatorowi? No właśnie… Wydawca będzie raczej skłonny:
a) inwestować w sprawdzonych autorów lub
b) samodzielnie wyszukiwać autorów do przygotowania określonych materiałów.
W każdym wydawnictwie istnieje też twór nazywający się planem wydawniczym. Jest to po prostu lista książek, które wydawnictwo planuje wydać. Taki harmonogram jest tworzony z wyprzedzeniem wieloletnim – już wyjaśniam w dużym uproszczeniu: prace nad książką trwają przeważnie rok (od pomysłu do wydania), a w przypadku serii wydawniczych nawet kilka lat. Tak, Wielka Siódemka już planuje książki, które pojawią się na rynku za 5-7 lat. Dobrą analogią będzie tu rynek samochodowy; podręcznik szkolny jest jak samochód. Nowy model wchodzi na rynek, jest agresywnie promowany, sprzedaje się. Po kilku latach należy przeprowadzić face-lifting, czyli wprowadzić pewne zmiany. Po dwóch takich cyklach, które trwają łącznie 10-14 lat, produkt jest ubijany, a na jego miejsce wchodzi kolejna książka bądź kolejny model. Niewiele jest hitów na miarę podręcznika „Headway”, które są obecne na rynku dekadami. Zastanówcie się więc nad taką kwestią: jaka jest szansa, że wstrzelicie się w plan wydawniczy? Przypomina to błędne koło: jeśli pomysł jest świetny i wydawca też na niego wpadł, już wiadomo, kto będzie tę książkę pisał. Jeśli wasz pomysł jest świetny, jak wpasować go w wieloletnie plany wydawcy?

4. Czy ja to wytrzymam?
Załóżmy jednak, że udało się wam przebić ze swoją książką. Prawdziwe schody dopiero się zaczynają. Rynek wydawniczy jest nadal w Polsce stosunkowo młody, więc cały czas wypracowywane są dobre obyczaje, czy doprecyzowywane są oczekiwania w tej branży.
Jakie kwestie są ważne dla przyszłego autora? Jakie pytania należy sobie zadać? Poniżej krótka lista najważniejszych kwestii, które są absolutnie niezbędne.
A. Czy potrafię z redaktorem rozmawiać językiem redakcji?
Proszę pamiętać, że branża wydawnicza posługuje się swoim żargonem. Warto zaznajomić się z takimi terminami jak „arkusz wydawniczy”, „strona standardowa”, „apla” czy „rozkładówka”. Redaktor nie ma czasu nas tego uczyć, więc taką wiedzę musimy gdzieś zdobyć. Wygrani są tłumacze, gdyż oni mają pewien kontakt z branżą książkową.
Musimy jednak starać się bardziej. Grzechem wielu nauczycieli jest arogancja i przeświadczenie o ważności własnej. Niestety pracując dla wydawcy przestajemy być alfą i omegą, panem życia i śmierci, więc nie powinniśmy traktować redaktora, korektora czy graika jak naszego ucznia. Stajemy się tylko jednym z trybików w maszynie wydawniczej, w której najważniejszą osobą jest KLIENT. Dobra redakcja ma zawsze na celu dobro klienta, a nie świetne samopoczucie autora (Jest ono ważne, bo bez niego nie powstanie książka, lecz bez przesady).
B. Czy potrafię się szybko uczyć?
Pisanie książek uczy pokory i sprowadza do parteru. Nasza wiedza jest wielokrotnie sprawdzana i testowana, i nie chodzi mi tu tylko o wiedzę z zakresu języka angielskiego. Podam prosty przykład. Wykonywałem kiedyś korektę książki dla gimnazjalistów i nagle postawiłem oczy w słup. Autorka pisze bowiem: „Ireland has two capitals”. Nie wiem, czy był to błąd wynikający ze zmęczenia, czy po prostu wyszedł jej taki skrót myślowy. Faktem jest, że mój komentarz na boku strony był bardzo wredny.
Książki będą też wymagać od nas wielkiej precyzji i zwracania uwagi na detale. Wprawiłem kiedyś w konsternację współautorkę, która chciała podać w książce taki tytuł filmu – „Pirates of the Caribbean”. Poinformowałem ją, że NIE MA takiego filmu. Zareagowała złością i agresją (proszę zerknąć punkt wyżej), a para zeszła z niej dopiero wtedy, gdy pokazałem jej w IMDb, że najprawdopodobniej chodzi jej o jeden z trzech filmów z disneyowskiej franczyzy: Pirates of the Caribbean: The Curse of the Black Pearl, Pirates of the Caribbean: Dead Man's Chest, Pirates of the Caribbean: At World's End. Szczegóły, szczegóły, szczegóły… W pracy redakcyjnej nie chodzi bynajmniej o to, żeby dokopać autorwi i udowadniać mu jakim jest ignorantem. Redakcja nie ma czasu na takie zabawy, bo kosztują one realne pieniądze. Jeśli redakcja wytyka nam błędy i przeinaczenia, ma celu dobro książki.
C. Czy potrafię wytrzymać ten maraton?
Pisanie książki to wielomiesięczny maraton. Jeśli szybko zapalasz się do pomysłów i szybko rezygnujesz, daruj sobie. Nie nadajesz się do takiej pracy. Jeśli chcesz mieć wolne ferie i wakacje, pisanie nie jest dla ciebie. Jeśli lubisz się bawić ze swoim dzieckiem, forget it. Jeśli uważasz, że książka to taka prosta, przyjemna i oczywista sprawa, zajmij się szydełkowaniem.
Napisanie książki to żmudna dłubanina, która polega na wklepaniu do komputera pół miliona znaków. Tak, trzeba nacisnąć te klawisze 500 TYSIĘCY razy (dla książki o objętości 12 arkuszy wydawniczych). Trzeba pisać na termin, tworząc i przerabiając teksty, oraz konstruując ćwiczenia. Trzeba pisać wtedy, gdy słońce świeci i nic się nie chce. Trzeba pisać, gdy deszcz pada i nic się nie chce. Dlaczego? Ponieważ książka jest skończona wtedy, gdy jest wydrukowana i stoi na półce w księgarni.
Widziałem wielu entuzjastów pisania książek. Najczęściej kończyło się na rzucaniu pomysłów (i ty też tak najpewniej skończysz), a potem z książką wygrywał wakacyjny wyjazd, piwko w pubie czy zwykły brak wytrwałości. Te osoby, które naprawdę zabierały się za tworzenie książki, przegrywały często ze znużeniem, zmęczeniem i problemami codziennymi. Inni rozbili się o współpracę z redakcją. Nieliczni dociągnęli do końca, czego Wam wszystkim, potencjalnym Autorom, serdecznie życzę.

5. Praktyczne rady w pigułce
a) Notuj pomysły. Załóż katalog lub dokument w komputerze i notuj każdy pomysł.
b) Rozmawiaj o swoich pomysłach z koleżankami i kolegami. Znajdź osobę, z którą ci się dobrze myśli i która potrafi KONSTRUKTYWNIE skomentować twoje pomysły.
c) Buduj siatkę kontaktów. Nigdy nie wiesz, kto i do czego może ci się przydać.
d) Pisz. Za wszelką cenę przygotuj propozycję wydawniczą i wysyłaj ją do wydawnictw. Za którymś razem załapie, albo ciebie zapamiętają.
e) Dokształcaj się. Wyjdź poza szkołę, czytaj mądre książki, ROZWIJAJ swój angielski.
f) Oglądaj jak najwięcej podręczników, gdyż uczyć się trzeba od najlepszych. Oni się już wydali.

g) Po odmowie, otrzep się, wstawaj i do roboty. Na każdy udany projekt przypadają 3-4 odmowy, więc naprawdę nic się nie dzieje.

czwartek, 9 października 2014

Na Dzień Nauczyciela



Chcesz poprowadzić fajną lekcję kulturową?

Chcesz zapoznać uczniów z piękną Irlandią?

Może chcesz poznać specjały irlandzkiej kuchni?

A może pora dowiedzieć się, gdzie walczyły
irlandzkie i szkockie giganty :)

SPECJALNIE NA DZIEŃ NAUCZYCIELA



DWIE DYCHY TANIEJ

CZYLI

JEDYNE 59 ZŁOTYCH

Z DOSTAWĄ DO DOMU

Z AUTOGRAFEM AUTORA

I JESZCZE DORZUCIMY
PRZYKŁADOWĄ LEKCJĘ Z
"Let's Visit the United States"

TYLKO NA ALLEGRO

TYLKO 10 EGZEMPLARZY

!!! KLIKAM !!!

czwartek, 2 października 2014

Czy warto robić doktorat?


For Linka G.

Na fejsbukowej grupie Nauczyciele Angielskiego padło ostatnio pytanie, czy warto po anglistyce robić doktorat. Ponieważ dość trudno odpowiedzieć na nie ad hoc, w jednym komentarzu, postanowiłem rozwinąć ten temat na blogu.
Wielu absolwentów anglistyki w rok albo dwa po podjęciu pracy zaczyna odczuwać pewien brak. Anglistyka to ciężki, lecz ciekawy kierunek, który zapewnia sporą stymulację intelektualną, więc nic dziwnego, że bolesna jest sytuacja, kiedy pracując w szkole musimy pięć razy w ciągu jednego tygodnia tłumaczyć to samo banalne zagadnienie. Wielu z nas chce „czegoś więcej” i zadaje sobie pytanie, w jaki sposób dokształcać się i zrobić coś ambitnego. Odpowiedź zdaje się być bardzo prosta: Juhu! Zrobię doktorat!
Od strony formalnej „robienie doktoratu” polega na podjęciu stacjonarnych lub niestacjonarnych studiów doktoranckich, w czasie których musimy uzyskać zaliczenia z kilku przedmiotów, zdać egzaminy (w tym z języka obcego) oraz przygotować i obronić rozprawę doktorską. Studia trwają cztery lata, lecz czasu na samą obronę jest więcej. Trzeba pamiętać, że studia niestacjonarne są odpłatne (czesne nie jest kosmicznie wysokie). Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego niż zabrać się za ten wymarzony doktorat…
Warto sobie jednak zadać pytanie: dlaczego chcę uzyskać stopień doktora? Myślę, że możemy pominąć w tych rozważaniach pasjonatów, którzy nie widzą świata poza badaniami naukowymi i pracą na uczelni. Dla nich wybór ścieżki zawodowej jest prosty i oczywisty. Jeśli jednak nie jesteś pasjonatem, zastanów się, jakie są przyczyny, dla których chcesz podjąć takie studia. Może jest tak, że jesteś po prostu rozczarowana pracą w szkole i uważasz, że doktorat poza pewną nobilitacją społeczną będzie też magiczną przepustką do świata nauki, wysokich idei oraz ambitnych tematów. Może chcesz także zyskać dzięki doktoratowi możliwość pracy na uczelni, gdzie są tacy wspaniali, ambitni studenci, z którymi praca to źródło bezustannej szcześliwości? Może promotor twojej pracy magisterskiej zachęcał cię gorąco do podjęcia studiów doktoranckich? Ciepło? Ciepło.
Odczarujmy kilka mitów i „wydaje mi się” związanych z doktoratem.
Przede wszystkim, doktorat to ogromne wyrzeczenie czasowe i finansowe. Jeśli chcesz na poważnie podejść do zebrania, opracowania i przedstawienia materiału badawczego, spędzisz dużo czasu przy komputerze. Przede wszystkim należy zyskać dostęp do książek i artykułów, gdyż w rozprawie doktorskiej musimy znaleźć się solidna bibliografia, licząca nawet 200-300 pozycji. Pół biedy, jeśli masz dostęp do dobrej biblioteki i możesz dotrzeć do interesujących cię pozycji. Gorzej, jeśli musisz wyłożyć własne pieniądze na zakup książek – typowa pozycja lingwistyczna z katalogu OUP czy CUP kosztuje 40-80 funtów. Nawet jeśli wyguglasz książki w „pedeefach”, a artykułami podzielą się z tobą promotor i bratnie doktoranckie dusze, koszty pozyskania książek i artykułów mogą być spore.
Jednak schody dopiero się zaczynają, gdyż te pieczołowicie zgromadzone pozycje wypadałoby przeczytać. W każdej dziedzinie czy to językoznawstwa, czy literaturoznawstwa jest kilkanaście kanonicznych pozycji książkowych, które należy bezwzględnie znać. Lektura wymaga czasu i skupienia, co oznacza, że przez kilkanaście miesięcy tylko czytasz, czytasz, czytasz i... tak! czytasz… Ten czas trzeba wygospodarować, więc nie masz wolnych wieczorów, ani wolnych weekendów. Tak samo nie masz wolnych wakacji. Samo się to wszystko nie przeczyta, no nie?
Przez ostatnich kilka lat uczelnie wyższe uporządkowały trochę sprawy formalne związane ze studiami doktoranckimi. Wreszcie przestała być to ziemia niczyja, gdzie obowiązywała wolnoamerykanka i pełna uznaniowość wydziału. Przynajmniej na piśmie te studia posiadają programy, lecz za ten porządek przyjdzie ci zapłacić pewną cenę. Skoro uczelnia ma obowiązek zorganizowania wykładów i zajęć, ty masz obowiązek się na nie stawić. Pół biedy, jeśli mieszkasz w mieście, w którym studiujesz – łatwiej będzie ci dotrzeć na zajęcia. Jednak niezależnie od tego, czy dojeżdżasz, czy nie, i tak stracisz czas na dojazdy.
Już teraz widać, że doktorat to koszty finansowe w postaci wydatków na dojazdy i zakup literatury, a także ogromny odkurzacz, który pożre każdą ilość wolnego czasu. Ale to nie wszystko. Istnieje jeszcze takie zjawisko jak „zyski utracone”: kiedy czytasz, nie pracujesz, kiedy jedziesz na zajęcia, nie pracujesz, kiedy zbierasz dane, nie pracujesz. Każda doktorantka odkrywa wcześniej czy później, że praca okrada ją z czasu, który mogłaby przeznaczyć na doktorat. A doktorat pożera jej czas, który mogłaby przeznaczyć na pracę. Kołderka jest zawsze za krótka.
Zadajesz sobie teraz pytanie: no ale przecież chyba warto poświęcić się przez kilka lat? Przecież potem będę mogła pracować na uczelni, a wszyscy przecież wiedzą, że wykładowcy mają boskie życie i zarabiają majątek?
Załóżmy, że dociągniesz do końca studiów doktoranckich i spełnisz wszystkie wymogi formalne, aby otworzyć przewód i napisać te 200 lub 300 stron rozprawy doktorskiej. Załóżmy, że zdasz egzaminy, które do najłatwiejszych nie należą. Acha, jeszcze musisz zdać egzamin z języka obcego i nie, nie może to być angielski (sam wybuchnąłem śmiechem, kiedy się o tym dowiedziałem). Załóżmy, że obroniłaś się. Gratulacje, zostałaś doktorem nauk humanistycznych. Niestety w czasie tych studiów nikt ci nie powiedział, że minął boom na studiowanie filologii angielskiej. Przyczyn jest kilka: niż demograficzny, wysycenie rynku, spadający prestiż studiów anglistycznych. Uczelnie prywatne, które teraz ledwo robią bokami, za kilka lat zaprzestaną działalności. Trudno, aby nieistniejąca uczelnia zaoferowała ci pracę? Anglistyki na uczelniach państwowych pewnie nadal będą oblegane, lecz przyjrzyj się… biogramom kadry akademickiej. Podpowiadam: zerknij na datę urodzenia pracownika naukowego i na datę uzyskania habilitacji. Nie łapiesz?
Obecnie proces uzyskiwania stopnia doktora oraz habilitacji nabrał przyspieszenia. Uczelnie dość brutalnie egzekwują wymogi czasowe i choć można rozciągnąć przepisowe limity, nie ma już obecnie możliwości, aby bujać się z doktoratem przez dziesięć lat, a z habilitacją przez dwadzieścia. Doktorem można zostać przed trzydziestką, a habilitacja w okolicach czterdziestego roku życia nie jest już czymś wyjątkowym. Czy już widzisz, dokąd zmierzamy? Jeszcze raz zerkamy na biogramy pracowników naukowych – jeśli ktoś uzyskał habilitację w wieku 40-50 lat, oznacza to, że na uczelni będzie pracował przez kolejne kilkanaście bądź kilkadziesiąt lat. Oznacza to również, że dla ciebie nie ma miejsca.
Załóżmy jednak, że w wyniku wyjątkowego zbiegu okoliczności udało ci się dostać posadę asystenta lub adiunkta na państwowej uczelni wyższej. Są to etaty naukowo-dydaktyczne i masz obowiązek dalszej pracy naukowej. W przeciągu ośmiu lat musisz uzyskać habilitację, w przeciwnym razie uczelnia rozstaje się z tobą (Nie, to nie uczelnia odchodzi. Ty wylatujesz.). Osiem lat wydaje się ogromną ilością czasu, lecz pamiętaj, że doktorat to przysłowiowy „mały pikuś” przy habilitacji. Musisz prowadzić badania, opublikować kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt artykułów, czy brać udział w konferencjach. A książka habilitacyjna sama się nie napisze… Dopiero po uzyskaniu habilitacji stajesz się tzw. samodzielnym pracownikiem naukowym i masz względny spokój.
Musisz jednak pamiętać, że uczelnie państwowe – jak wszystkie państwowe instytucje w tym kraju – nie pogrywają fair. Uczelnia nie zatrudni cię na osiem lat (co zdawałoby się logiczne) – będziesz raczej otrzymywała umowy na czas krótszy. A dlaczego? A żeby smycz była krótsza i łatwiej było zmobilizować cię do pisania habilitacji. Fajnie, no nie? Zarobki asystenta czy adiunkta nie należą również do najwyższych. Wystarczy powiedzieć, że podstawowe wynagrodzenie jest niższe niż nauczyciela mianowanego w szkole. Pewnym rozwiązaniem jest praca na kilku etatach, jednak uczelnie coraz mocniej ograniczają takie możliwości. Ponieważ kolegia nauczycielskie już wyparowały (decyzją rządu), a uczelnie prywatne zwijają żagle, problematyczne staje się w ogóle uzyskanie gdzieś drugiego etatu (na który trzeba mieć zgodę rektora). Jak widać, szanse na zarabianie znacznie się kurczą.
Wspomnieliśmy wyżej, że wykładowca ma boskie życie. Pozornie, tylko pozornie. O ile sama dydaktyka faktycznie może być bardzo przyjemna w porównaniu do uczenia w gimnazjum czy liceum, pamiętajmy, że jako pracownik uczelni masz milion obowiązków wbitych w etat. Uczyć możesz również w weekendy (ktoś musi prowadzić zajęcia dla „zaocznych”), co skutecznie wywraca życie rodzinne. Musisz być współorganizatorem konferencji, a młodzi pracownicy naukowi zaczynają od sekretarzowania. To ty będziesz pilnować mailingu, przyjmować zapisy, załatwiać catering, redagować tom pokonferencyjny. Najprawdopodobniej będziesz też opiekunem roku, albo opiekunem praktyk studenckich. I jeszcze warto by poprowadzić koło naukowe. Pamiętaj też, że doktor może być promotorem prac licencjackich, więc będziesz prowadzić seminarium i użerać się z dziesiątką niesolidnych, nieterminowych studentów. A to tylko część twoich obowiązków, bo jeszcze trzeba napisać wniosek o grant ministerialny albo unijny. Jeszcze trzeba napisać referat na seminarium zakładu czy instytutu. Ktoś musi prowadzić stronę internetową katedry. Ktoś powiedział boskie życie?
Przyjmijmy jednak, że nie interesuje cię kariera akademicka. Może doktoratat okaże się przydatny na rynku pracy? W szkole państwowej nie ma różnicy w wynagrodzeniu magistra filologii angielskiej i doktora. Jedyny zysk (o ile mnie pamięć nie myli) to możliwość szybszego uzyskania mianowania. Pod warunkiem, że zostaniemy zatrudnieni, gdyż doktorat to płonący rdzawą czerwienią stygmat – wielu dyrektorów szkół nie chce zatrudniać doktorów, gdyż w ich przekonaniu są to teoretycy pozbawieni kontaktu z rzeczywistością („Nie poradzi sobie z naszą młodzieżą.”). Doktor, jako jednostka ambitna i pracowita, to również potencjalny rywal do dyrektorskiego stołka. A wyciągnięcie dyplomu doktorskiego w zwykłej szkole językowej to jak pomachanie kropidłem w wampirzej krypcie.
Rzecz jasna, sprawa nie jest beznadziejna. Na pewno są szkoły, które mają ambicje akademickie i z radością zatrudnią doktora. Dobra szkoła językowa również nie będzie się wzbraniać przed doktorem – jeśli potrzebny jest prestiż i pewne określone kwalifikacje, doktorat może okazać się strzałem w dziesiątkę. Jednak nie łudźmy się zbytnio – doktorat będzie raczej kulą u nogi.
Czy w innej branży doktorat może się nam przydać? I tak, i nie. Na rynku tłumaczeń ważniejsze są fachowość i terminowość, a nie tytuły, które niekiedy mogą być listkiem figowym przykrywającym ignorację ich posiadacza (nie wszystkie doktoraty polskie są klasy harwardzkiej czy oksfordzkiej). Czy nie lepiej poświęcić cztery lata na dokształcanie się w konkretnej dziedzinie zamiast pisać doktorat?
Wydawnictwa językowe również stawiają na praktyków – nikogo nie interesuje, czy masz doktorat z językoznawstwa kognitywnego czy mediewistyki. Jeśli nie umiesz współpracować z redakcją i tworzyć ciekawych materiałów (podkreślam – ter-mi-no-wo), wówczas pies z kulawą nogą się tobą nie zainteresuje. Rzecz jasna, posiadanie doktoratu i praca akademicka nie stoją w konflikcie w byciu autorem – żywym dowodem może tu być choćby prof. Mariusz Misztal, autor wielu podręczników do nauki języka angielskiego.
Czy doktorat rozwinie cię intelektualnie i językowo? Tak, ale w bardzo specyficzny sposób. Z wielkimi umysłami będziesz obcować raczej w formie książkowej, a nie osobistej. A z racji ilości i jakości wchłoniętego materiału, poprawi się u ciebie raczej umiejętność czytania ze zrozumieniem oraz interpunkcja i stylistyka, a nie umiejętność płynnej komunikacji w języku angielskim.
Dlaczego więc promotor twojej pracy magisterskiej zachęca cię do zrobienia doktoratu? Powód jest prozaiczny: ponieważ sam(a) chce mieć pracę. Uczelnia otrzymują dotację na każdego doktoranta, a wypromowanie doktora liczy się przy uzyskiwaniu habilitacji. Niestety agitacja na rzecz robienia doktoratów ma takie same korzenie jak wcześniejsza o dwadzieścia lat agitacja na rzecz studiowania. Proszę pamiętać, że doktorat, tak samo jak obecnie dyplom licencjacki lub magisterski, nie jest i nie będzie gwarancją pracy i stałego zatrudnienia.
Wśród moich znajomych jest kilka osób, które zabierały się za doktorat. Pracują one w szkołach, na uczelniach czy w kolegiach. Stopień doktora uzyskała… jedna (mówimy tu o okresie ostatnich dziesięciu lat), zatrudniona na prywatnej uczelni wyższej, która jedną ręką opłacała koszty przewodu, a w drugiej trzymała bicz, jakim karano rzymskich legionistów. Pozostałe osoby odpadały jedna po drugiej, na różnych etapach. Bez wsparcia instytucji – albo bogatego współmałżonka – jest dość trudno sobie poradzić. A przecież przytrafiają się jeszcze takie zdarzenia jak urodzenie dziecka czy zmiana pracy.

Zdaję sobie sprawę z tego, że kwestia doktoratu to prawdziwa góra lodowa, a my tylko obejrzeliśmy jej czubek. Decyzja o „robieniu doktora” jest bardzo trudna i złożona ze względu na nakłady czasowe i finansowe, jakich wymagają tego typu studia. Nie jest moim celem zniechęcić kogokolwiek – być może wśród czytelników jest kolejny Chomsky albo Lakoff. Warto jednak myśleć nie kategoriami „tu i teraz”, lecz zastanowić się, DLACZEGO chcemy robić doktorat i CO chcemy robić po uzyskaniu go.

wtorek, 2 września 2014

Na początek roku szkolnego :)


Chcesz poprowadzić fajną lekcję kulturową?

Chcesz zapoznać uczniów z piękną Irlandią?

Może chcesz poznać specjały irlandzkiej kuchni?

A może pora dowiedzieć się, gdzie walczyły irlandzkie i szkockie giganty :)

SPECJALNIE NA POCZĄTEK ROKU SZKOLNEGO



DWIE DYCHY TANIEJ

CZYLI

JEDYNE 59 ZŁOTYCH

Z DOSTAWĄ DO DOMU

Z AUTOGRAFEM AUTORA

I JESZCZE DORZUCIMY
PRZYKŁADOWĄ LEKCJĘ Z
"Let's Visit the United States"

TYLKO NA ALLEGRO

TYLKO PRZEZ 3 DNI

!!! KLIKAM !!!

P.S. Jeszcze w tym tygodniu będzie dostępny – za free – Teacher's Companion, czyli zestaw słowniczków, kartkówek i dodatkowych ćwiczeń.
50 stron! Też gotowe do kopiowania :)


poniedziałek, 1 września 2014

Jaki angielski będzie nam potrzebny?


TL;DR na końcu wpisu

Kiedy zacząłem uczyć się języka angielskiego prawie 30 lat temu, nie wiedziałem jeszcze, że całe moje życie będzie się wokół niego kręcić. Angielski służył mi wówczas do tego, by poczytać książkę przywiezioną przez rodziciela z zachodnich wojaży albo by… napisać do niemieckiej, hamerykańskiej lub japońskiej firmy z prośbą o prospekty (zawsze odpisywali!). Ćwierć wieku przeleciało jak z bicza strzelił i bęc! na początku XXI wieku angielski stał się właściwie lingua franca. Wyrasta obecnie pokolenie – a może raczej kasta – ludzi, dla których język angielski jest równie ważnym środkiem komunikacji, co język ojczysty.
Dlaczego piszę o kaście? Świat zdaje się obecnie rozpadać na dwie sfery: sferę tych, którzy znają angielski i inferno tych, którzy nie znają go. Linia podziału nie przebiega bynajmniej między krajami anglojęzycznymi i nie-anglojęzycznymi, a o przynależności do grupy wybranych nie świadczy urodzenie. Znajomość języka angielskiego to rzecz nabyta, więc kasta osób władających angielskim przekracza granicę narodowości i państwowości. Namacalny staje się już tzw. Global English, który służy do komunikacji między tzw. non-native speakers. Warto sobie zadać pytanie, jakim angielskim będziemy się posługiwać za 10-20 lat.
Po pierwsze, by móc obcować z wiadomościami i kulturą, trzeba będzie znać doskonale brytyjską lub amerykańską odmianę angielskiego. Rzecz jasna istnieje wiele odmian tego języka, lecz dominację utrzymają British English i American English – bo książki, bo filmy, bo muzyka, bo gry, bo aplikacje, bo portale z wiadomościami i gazety… Czy mam jeszcze coś tłumaczyć? Jeśli będziemy chcieli poczytać lub pooglądać coś w języku angielskim i docenić to w pełni, nasz zasób słownictwa biernego będzie musiał obejmować kilkadziesiąt tysięcy jednostek leksykalnych (nie żartuję). Jednak taka znajomość języka… nie będzie nam już wystarczać.
Do sprawnego funkcjonowania będzie nam potrzebna „druga noga” w postaci angielskiego zawodowego. To zupełnie inna sfera niż angielski „mainstreamowy”; ważna jest znajomość specyficznego słownictwa, wyrażeń, oraz branżowego slangu. Angielski zawodowy (English for Vocational Purposes) już staje się coraz ważniejszy, a dzieje się tak z wielu powodów. Literatura zawodowa najczęściej dostępna jest w języku angielskim (coś o tym wiedzą choćby lekarze). Instrukcje obsługi maszyn i urządzeń – angielski. Język wewnętrzny korporacji – angielski. A handluje się w języku… tak! angielskim.
So far, so good. Czytelnik pewnie wzrusza ramionami i burczy pod nosem: „No i co w tym dziwnego? To oczywiste oczywistości, że potrzebny mi będzie angielski zawodowy, a znajomość mejnstrimowej angielszczyzny również będę musiał nieustannie pogłębiać”. Spokojnie, właśnie dotarliśmy do trzeciej sfery językowej, czyli wspomnianego wcześniej Global English.
W pewnym uproszczeniu przyjmijmy, że globalny angielski (globang? globisz?) to odmiana języka angielskiego, jaką posługują się między sobą non-native speakers. Język angielski jest przecież obecnie zawłaszczany przez hordy wschodnioeuropejczyków, Azjatów, czy mieszkańców Ameryki Południowej. A co jest zawłaszczone i przeżute, będzie musiało się zmienić. Globang będzie z pewnością miał swoją wymowę (a raczej różne wymowy), dojdzie też do zmian i przesunięć w słownictwie, a kto wie, może nawet padnie twierdza gramatyki. Jednak najciekawsze będzie to, że globang najprawdopodobniej wymusi na nas… zejście z anglistycznych wyżyn. Nie każdy bowiem użytkownik angielskiego będzie się nim posługiwał płynnie i bezproblemowo. Często będą się zdarzać takie sytuacje, kiedy jeden z rozmówców będzie znacznie przewyższał umiejętnościami drugiego. Nie pozostaje wtedy nic innego jak swoisty „downgrading”, czyli mówiąc po ludzku – dostosowanie się do mniej biegłego rozmówcy.
Ten „downgrading” będzie wymagał od nas sporej świadomości językowej, wyczulenia na umiejętności i intencję naszego rozmówcy. Będziemy musieli nauczyć się operować sprawnie naszym angielskim niczym zoomem fotograficznym, raz upraszczając nasz angielski do granic bólu, a innym razem wspinając się na przysłowiowe czubki palców. W rozmowie z Anglikiem czy Australijczykiem będziemy posługiwać się – wymyślmy jakąś fajną nazwę – High Ultra-Proper-Super-Duper English (Hupsden), a popijając piwo na wakacjach w Chinach będziemy komunikować się pozornie łatwym, lecz wyrafinowanym w swym uproszczeniu Globishem. Rzecz jasna, nigdy nie będziemy w sytuacji jednoznacznej.


TL;DR
Trzeba będzie znać „wysoką” angielszczyznę, odnogę boczną, czyli zawodowy angielski oraz globang. I trzeba będzie płynnie między nimi przeskakiwać.

środa, 20 sierpnia 2014

Nie samym angielskim 9


Przez kilkanaście miesięcy nie robiłem zdjęć. Nie był to świadomy urlop od fotografii, lecz zwykły brak potrzeby fotografowania. Jednak od pewnego czasu zaczęło mnie swędzieć pod czaszką i od czasu do czasu powtarzałem sobie: „Sfociło by się coś…”.
Miss Minolta zaczęła mieć swoje narowy – w końcu cyfrzak dobijający dziesięciu lat to jak stuletni aparat analogowy. Tu rzęzi, tam zgrzyta, czasem w samym środku sesji fotograficznej się rozkaszle i nie pomoże walenie w plecy. Fotografowanie tradycyjne zaś jest dla mnie dość kłopotliwe – trzeba kupić filmy, potem wywoływać, skanować, obrabiać. Bywa to przyjemne, ale za dużo jest w tym samego procesu, a za mało fotografowania. Zacząłem więc przemyśliwać nad zakupem nowego cyfrzaka: przeglądałem strony internetowe, podczytywałem recenzje i cicho klnąłem pod nosem, ponieważ w miarę „tentegowania w głowie” wszystko się komplikowało.
Pierwszym odruchem było kupno „luszczanki”, z czym natychmiast wiązały się dwie decyzje. Pełna klatka czy coś małego? Nikon czy Canon? Zerknąłem sobie na Allegro, aby zbadać ceny aparatów pełnoklatkowych i wybuchnąłem śmiechem. Dobrze, problem formatu mamy rozwiązany… Fotografowałem już kiedyś zarówno Nikonem, jak i Canonem, wiedziałem więc, że lepiej rozumiemy się z tym pierwszym aparatem. Jest to chyba kwestia ergonomii; mniej myślę przy obsłudze Nikona, łatwiej zgaduję, gdzie szukać potrzebnych mi funkcji. Problem wyboru firmy mogłem więc również uznać za odfajkowany.
Lustrzankę – zarówno analogową, jak i cyfrową – kupuje się ze względu na wymienną optykę. Do apartu można podpiąć najróżniejsze obiektywy: wszelkiej maści zoomy, stałki, szerokie kąty, portretówki. Ecie-pecie, sracie-pacie. Wejście w system Nikona oznaczałoby generowanie kolejnych kosztów, bo przecież przydałaby się „jasna pięćdziesiątka”, a potem trzeba by dokupić coś do fotografowania krajobrazu, a potem... I wtedy przypomniałem sobie turystów stojących w kolejce przed Natural History Museum. Co prawda większość fotografowała telefonami, lecz niektórzy mieli zawieszone na szyjach lustrzanki – wielkie, niezgrabne, ciężkie buły, które ustawicznie podtrzymywali jedną ręką. Wyobraziłem sobie taką zawieszkę na własnej szyi. I jęknąłem. No way…
W kolejce, która wiła się przed muzeum, moją uwagę przykuła dziewczyna z niewielkim, zgrabnym aparatem. Kontrast między tym maleństwem a przerośniętymi maszynami canikona był ogromny. Korzystając z tego, że kolejka co kilka metrów robiła zwrot o 180 stopni, przyglądałem się tej dziewczynie bezwstydnie i myślałem sobie: „O, takie coś bym chciał mieć”. Przypadek sprawił, że buszując w internetach kilka miesięcy póżniej, natknąłem się na recenzję tegoż właśnie aparatu i dowiedziałem się, że jest to Olympus OMD w systemie Micro 4/3.
Serce zaczęło mi się wyrywać do tego aparatu, lecz nadal miałem swoje opory. Choć obiektywy są względnie tanie (w stosunku do canikona), koszt samego korpusu nie należał do najmniejszych. A sam system Micro 4/3 jest niszowy. Uznałem więc, że nie mam zamiaru uwalić się nietypowym sprzętem i niemalże zdecydowałem się na najtańszego Nikona, kiedy w moim życiu nastąpiło krótkie spięcie.
Umowy z operatorami komórkowymi mają to do siebie, że co jakiś czas trzeba je odnawiać. Coraz mocniej wierzę w „planned obsolescence” (projektowanie produktów tak, by przestały funkcjonować po pewnym czasie), a to, co zaczęła wyczyniać moja komórka miesiąc (!) przed końcem umowy, upewniło mnie tylko, że moja wiara jest uzasadniona. Blackberry świrowało coraz mocniej, trzeba więc było wymyśleć jakiś nowy telefon. Łomatkoboska… Nie będę tu przytaczał całego procesu decyzyjnego. Ważne jest, że zakończył się dość zaskakująco: stanęło na… Ajfonie. O ile kocham komputery Apple i od wielu lat z nich korzystam, sam koncept telefonu dotykowego nie przekonywał mnie do siebie. Cóż, czas przeszły dokonany.
Tak oto przecięły się ze sobą dwa wątki, fotograficzny i telefoniczny, co zaskutowało krótkim spięciem. Przeglądając aplikacje (Ha! Godzinami by można…) natknąłem się na Hipstamatic, aparat w aparacie. Obwąchałem, poczytałem, przyjrzałem się zdjęciom w necie, odżałowałem dwa ełro (niecałe). I to był strzał w dziesiątkę.
Hipstamatic to bardzo prosta, lecz zarazem bardzo cwana aplikacja. Wizualizuje się w postaci klasycznego aparatu; dysponujemy body, wizjerem, obiektywami, filmami oraz fleszami. Wszystkie te elementy są rzecz jasna wirtualne: korpus aparatu można wymienić, wizjer może pracować w trzech trybach, a pozostałe elementy to nic innego jak filtry ubrane w apetyczne nazwy i opakowania. Dla mnie Hipstamatic ma dwie zalety: kwadratowy format zdjęcia oraz możliwość wykonywania zdjęć w rozdzielczości 6 megapikseli (chciałbym te swoje zdjęcia niekiedy wydrukować).

Ajfon jako aparat fotograficzny jest… świetny. Stare powiedzenie fotografów głosi, że „najlepszy aparat to ten, który masz ze sobą”. Ajfon jest niewielki, nieinwazyjny i zawsze gotowy do pracy. A mnie najbardziej cieszą… ograniczenia. Wbudowany w telefon obiektyw? Fajnie, nie muszę się zastanawiać, które zoomy i stałki zabrać ze sobą. Brak kontroli nad czasem i przysłoną? Fajnie, nie muszę myśleć o tym myśleć. Niewymienna bateria? Fajnie, nie muszę nosić zapasowych akumulatorków. Brak mocowań? Fajnie, nie muszę nosić filtrów
Mogę za to przyglądać się światu i fotografować :)






Study in Silence 01
Dress
(John S Lens, Uchitel 20 Film)



Study in Silence 02
Stitch
(John S Lens, Uchitel 20 Film)



Study in Silence 03
Bra
(John S Lens, Uchitel 20 Film)



Study in Silence 04
Pillow
(Lucifer VI Lens, Uchitel 20 Film)



Study in Silence 05
Pony
(John S Lens, Uchitel 20 Film)



Study in Silence Bonus
Pony in Colour
(John S Lens, Blanko Film)

(Kopiowanie, przetwarzanie i jakiekolwiek wykorzystywanie zdjęć z tej strony jest zabronione.)