czwartek, 7 kwietnia 2011

Nie samym angielskim... (3)


Pierwszy plener w tym roku zaliczony :)


Aneta (fot. YEA, 2011)

Widoki z okna też mogą być ciekawe :)






"neurons 2" (fot. YEA, 2011)





* * * (fot. YEA, 2011)


(Kopiowanie, przetwarzanie i jakiekolwiek wykorzystywanie zdjęć i grafik bez uprzedniego zezwolenia autora jest zabronione)



wtorek, 5 kwietnia 2011

Kumulacja, czyli dlaczego sześciolatki do szkół z przymusu nie trafią

Minister Katarzyna Hall od 2007 roku prowadzi systematyczny demontaż systemu szkolnictwa w naszym kraju. Oprócz wprowadzenia nowej podstawy programowej zawdzięczamy jej również pomysł polegający na posłaniu sześciolatków do szkół, który MEN usiłuje nad wyraz nieudolnie wprowadzić od dwóch lat w życie. Jako ojciec dziecka, które urodziło się w 2005 roku, pozwolę sobie tutaj na opublikowanie prognozy co do tego, jak sześciolatkowe zamieszanie się skończy.

MEN co prawda zdecydował, że od roku szkolnego 2009/10 obowiązkiem szkolnym objęte zostają dzieci w wieku sześciu lat, lecz na okres trzech lat decyzja o posyłaniu potomstwa do szkoły została przy rodzicach. Jeszcze w tym roku rodzice będą mogli samodzielnie decydować, czy sześciolatka do szkoły posłać, czy zostawić na rok w przedszkolu. Niewielu rodziców skorzystało z tego wątpliwej jakości przywileju. Większość zdecydowała na razie, że tradycyjne siedem lat to odpowiedni wiek, by dziecko posłać do szkoły. O ile MEN przyjęło taki werdykt społeczeństwa bez niepokoju w 2009 roku, o tyle obecnie – po naborze szkolnym z 2010 roku – w wywiadzie, jaki minister Hall udzieliła "Rzeczpospolitej", pojawiły się wyraźne oznaki paniki (link pod wpisem). Nie dziwota. Wygląda na to, że w tym roku rodzice również wstrzymają się z posyłaniem sześciolatków do szkoły (sam tak zrobię z własnym dzieckiem), a to oznacza "kumulację" w roku 2012, kiedy do szkół trafią dzieci z rocznika 2005 (siedmiolatki) i 2006 (sześciolatki). Przynajmniej tak to wygląda w teorii.

Co zatem stanie się w ciągu najbliższego półrocza? Rodzice, kierując się instynktem opiekuńczym i potrzebami swoich dzieci, nie rzucą się masowo, by posyłać dzieci do szkół. Wydziały oświaty i dyrekcje szkół otrzymają (lub już pewnie otrzymały) ponaglenia, by starać się zwabić jak najwięcej sześciolatków. Rząd będzie trąbił na prawo i lewo o korzyściach, jakie dziecko odniesie z wcześniejszego startu szkolnego, by tylko ratować się przed kolejną kompromitacją. Przed wakacjami sytuacja wyjaśni się, gdyż wtedy będzie ostatecznie wiadomo, ile sześciolatków zostało zapisanych do szkół. I wtedy będzie straszno i grożno...

Można przyjąć, że rodzice nie doznają nagłego przypływu pozytywnych uczuć do pomysłu wcześniejszego posyłania swoich pociech do szkoły. Pasywność, która przecież nic nie kosztuje, będzie tu jednocześnie demokratycznym wyborem, a jego skutkiem będzie to, że władze państwa oraz samorządy staną przed zadaniem przyjęcia blisko 600 tysięcy dzieci do szkół w 2012 roku. Natychmiast ciśnie się na usta różnorakie pytania: skąd wezmą się pieniądze na dodatkowe etaty nauczycielskie? Jak samorządy mają sobie poradzić z widmem dwóch zmian? Jak będzie wyglądać liczebność oddziałów szkolnych? Dla przypomnienia podam, że rząd, który z jednej strony chce przyśpieszyć edukację i wtłoczyć dodatkowe paręset tysięcy dzieci do szkół, jednocześnie systematycznie likwiduje placówki szkolne. Być może będą forsowane pomysły w rodzaju zwiększenia wielkości oddziałów (niech uczy się 40 dzieci razem, kiedyś przecież tak było...), czy wprowadzenia dwóch zmian. Upadną one ze względu na banalny brak funduszy. Myślę więc, że rząd ponownie rozwiąże problem po swojemu, czyli zrobi tak, aby nic nie zrobić, a jednocześnie dołożyć wszystkim problemów.

Jak będzie to "rozwiązanie" problemu wyglądało? Po wakacjach minister edukacji narodowej, Katarzyna Hall, w swej łaskawości ogłosi, że... rząd nie będzie wciskał na siłę dwustu lub trzystu tysięcy sześciolatków do szkół. Wytłumaczy to, a jakże, dobrem dzieci, które nie mogą przecież trafić do przepełnionych sal, ani uczęszczać na popołudniowe zmiany do szkół pozbawionych świetlic. Rząd, który przez cztery lata ma w d*pie znalezienie rozwiązania dla problemu, który sam wykreował, nagle zacznie się troszczyść o najmłodszych obywateli. Winą zresztą zostaną obarczone samorządy, które nie dość skutecznie zachęcają rodziców do wcześniejszego posyłania dzieci do szkół. Proszę, mamy winnych, to nieskuteczne samorządy! To włąsnie minister Hall obwieści oficjalnie z dumą we wrześniu lub październiku Anno Domini 2011.

Dlaczego ta reforma jest zaplanowana tak bezmyślenie? Odpowiedź jest prosta: mądre planowanie to coś, o czym polscy politycy – niezależnie od swoich przekonań i przynależności partyjnych – nie mają bladego pojęcia. Nikt nie zadał sobie pytania "A co stanie się, jeśli rodzice masowo NIE poślą dzieci dobrowolnie do szkół wcześniej?". Nikt nie zadał sobie trudu przemyślenia konsekwencji zjawienia się w szkołach "skumulowanego" podwójnego rocznika, a pamiętajmy, że te dzieci pobierałyby nauki przez piętnaście lat (jeśli uwzględnimy również studia).

Polskich polityków i urzędników ministerialnych cechuje jednak nie tylko bezmyślność, ale również tchórzostwo. Sądzę, że minister Hall wystraszona wizją tysięcy wściekłych rodziców oraz walących się finansów oświaty, po prostu wycofa się rakiem z tej reformy. Oczywiście nie będzie to wycofanie się honorowe, czyli przywrócenie przepisów nakazujących, by naukę w szkołach dzieci rozpoczynąły od siódmego roku życia. Nie, nie, nie! Ministerstwo straciłoby twarz – wdrożona została przecież nowa podstawa programowa, trybików maszyny nie da się zatrzymać. Aby minister Hall nie musiała wypijać nawarzonego przez siebie piwa, oraz by mogła równocześnie podlizać się wyborcom, zostanie utrzymane obecne rozwiązanie: wybór zostanie u rodziców.

Wpisuje się to zresztą doskonale w tradycję naszej biurokracji. Mieliśmy niedokończoną reformę systemu kształcenia nauczycieli, która co prawda wprowadziła kolegia nauczycielskie, ale "zapomniała" o wprowadzeniu możliwości kontynuowania nauki na dziennych studiach magisterskich. Uczelnie skwapliwie skorzystały z możliwości wzbogacenia się na absolwentach kolegiów, odmawiając im prawa do bezpłatnej kontynuacji nauki i wprowadzając odpłatne SUM-y. W roku 2000 przygotowywaną przez wiele lat Nową Maturę odwołano już PO rozpoczęciu roku szkolnego, gdyż tak nakazywał interes polityczny (był to w końcu rok wyborów). To nic, że przez dwa lata młodzież wbijano do głowy warunki nowego egzaminu. W końcu to na idiotów wyszli nauczciele, którzy musieli "odszczekiwać" swoje zapewniania o Nowej Maturze, a nie urzędnicy ministerialni. Oni do szkół rzadko zaglądają...

Obecnie wygląda na to, że zaliczymy kolejną wpadkę biurwokratów, której skutki będą takie "jak zawsze". Rodzice dzieci urodzonych w 2006 roku do samego końca nie będą pewni, czy ich pociechy będą musiały, czy też nie. Zostawienie możliwości wyboru rodzicom postawi dyrektorów szkół podstawowych w sytuacji, kiedy nie będą nigdy znali liczebności oddziałów klas pierwszych. A będą przecież musieli zakładać, że nagle wszystkim rodzicom odbije szajba i zapiszą... Skutkiem tego to właśnie dyrekcje szkół będą zniechęcać (!) rodziców sześciolatków, by dzieci jednak nie zapisywali. Ironię tej sytuacji każdy czytelnik chyba widzi: nauczyciele będą zniechęcać do rozwiązania, które wcześniej ogłaszono cudownym (bo wyzwania cywilizacyjne, i nowe technologie, i dzieci mamy teraz mądrzejsze...). Boki można ze śmiechu zrywać. Jednak będzie to rozsądna postawa ze strony dyrekcji szkół – siedmiolatki i tak trzeba przyjąć, więc lepiej mieć przewidywalną ilość dzieci w szkole. A to oznacza zniechęcanie rodziców sześciolatków. Kolejny przejściowy przepis zacznie funkcjonować w sposób trwały w naszym prawodawstwie, tak jak przejściowo miał funkcjonować podatek Belki czy opłata na drogi zawarta w cenach paliwa. I kolejne rządy będą toczyły wieloletnie boje z potworkiem zrodzonym z ministerialnego łona. Jak te boje się potoczą, można sobie wyobrazić...

Oczywiście porzucenie rozpoczętej reformy w pół drogi to tylko jeden z możliwych scenariuszy, lecz obserwując i analizując od wielu lat decyzje rządzących, byłbym skłonny uważać go za najbardziej prawdopodobny. Paradoksalnie, byłoby to rozwiązanie przyjazne obywatelom. Pewien drobny obszar, jakim jest możliwość podjęcia decyzji, kiedy własne dziecko wysłać do szkoły, zostałby wyrwany ze szponów urzędasów. Z ulgą odetchnęliby rodzice dzieci urodzonych w końcówce roku kalendarzowego, gdyż mogliby w zgodzie z prawem posłać do szkoły siedmiolatka. Rozwiązanie takie podniosłoby również świadomość obywatelską, ponieważ zaoferowanie wyboru oznacza przekazanie odpowiedzialności obywatelom. A obywatele, będący jednocześnie rodzicami, z pewnością starannie przemyśleliłby decyzję o tym, kiedy posyłać swoje pociechy do szkoły, gdyż taka decyzja odbijałaby się na życiu dziecka przez resztę życia. I na pewno podejmowaliby w stosunku do własnych dzieci decyzje lepsze niż MEN. Cóż... najbliższe pół roku zapowiada się ciekawie...



Wywiad z minister edukacji, Katarzyną Hall tutaj

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Poprawione wydanie "United Kingdom at a Glance"


W styczniu br. pojawiło się trzecie wydanie United Kingom at a Glance, które zawiera poważną modyfikację: każdemu tekstowi towarzyszy obecnie ramka z zapisem wymowy nazw własnych oraz trudniejszych wyrazów. Ramki zostały przygotowane przez dr. Arkadiusza Rojczyka z Uniwersytetu Śląskiego. Ja się ogromnie cieszę, gdyż książka wreszcie zyskała kształt, jaki marzył mi się od samego początku. Nareszcie nie trzeba zastanawiać się, jak wypowiedzieć nazwisko czy rzadszą nazwę. 

Jeśli kupujecie książkę w księgarni, zajrzyjcie do środka, by upewnić się, czy aby na pewno macie w rękach egzemplarz z wymową nazw własnych. Osobom zaopatrującym się w księgarniach internetowych radzę zapytać sprzedawcy, które wydanie książki kupują.

Czym zajmuje się dr A. Rojczyk? Opowiedź znajduje się tutaj :)