For Linka G.
Na fejsbukowej grupie Nauczyciele Angielskiego padło ostatnio pytanie, czy warto po anglistyce robić doktorat. Ponieważ dość trudno odpowiedzieć na nie ad hoc, w jednym komentarzu, postanowiłem rozwinąć ten temat na blogu.
Wielu absolwentów anglistyki w rok albo dwa po podjęciu pracy zaczyna odczuwać pewien brak. Anglistyka to ciężki, lecz ciekawy kierunek, który zapewnia sporą stymulację intelektualną, więc nic dziwnego, że bolesna jest sytuacja, kiedy pracując w szkole musimy pięć razy w ciągu jednego tygodnia tłumaczyć to samo banalne zagadnienie. Wielu z nas chce „czegoś więcej” i zadaje sobie pytanie, w jaki sposób dokształcać się i zrobić coś ambitnego. Odpowiedź zdaje się być bardzo prosta: Juhu! Zrobię doktorat!
Od strony formalnej „robienie doktoratu” polega na podjęciu stacjonarnych lub niestacjonarnych studiów doktoranckich, w czasie których musimy uzyskać zaliczenia z kilku przedmiotów, zdać egzaminy (w tym z języka obcego) oraz przygotować i obronić rozprawę doktorską. Studia trwają cztery lata, lecz czasu na samą obronę jest więcej. Trzeba pamiętać, że studia niestacjonarne są odpłatne (czesne nie jest kosmicznie wysokie). Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego niż zabrać się za ten wymarzony doktorat…
Warto sobie jednak zadać pytanie: dlaczego chcę uzyskać stopień doktora? Myślę, że możemy pominąć w tych rozważaniach pasjonatów, którzy nie widzą świata poza badaniami naukowymi i pracą na uczelni. Dla nich wybór ścieżki zawodowej jest prosty i oczywisty. Jeśli jednak nie jesteś pasjonatem, zastanów się, jakie są przyczyny, dla których chcesz podjąć takie studia. Może jest tak, że jesteś po prostu rozczarowana pracą w szkole i uważasz, że doktorat poza pewną nobilitacją społeczną będzie też magiczną przepustką do świata nauki, wysokich idei oraz ambitnych tematów. Może chcesz także zyskać dzięki doktoratowi możliwość pracy na uczelni, gdzie są tacy wspaniali, ambitni studenci, z którymi praca to źródło bezustannej szcześliwości? Może promotor twojej pracy magisterskiej zachęcał cię gorąco do podjęcia studiów doktoranckich? Ciepło? Ciepło.
Odczarujmy kilka mitów i „wydaje mi się” związanych z doktoratem.
Przede wszystkim, doktorat to ogromne wyrzeczenie czasowe i finansowe. Jeśli chcesz na poważnie podejść do zebrania, opracowania i przedstawienia materiału badawczego, spędzisz dużo czasu przy komputerze. Przede wszystkim należy zyskać dostęp do książek i artykułów, gdyż w rozprawie doktorskiej musimy znaleźć się solidna bibliografia, licząca nawet 200-300 pozycji. Pół biedy, jeśli masz dostęp do dobrej biblioteki i możesz dotrzeć do interesujących cię pozycji. Gorzej, jeśli musisz wyłożyć własne pieniądze na zakup książek – typowa pozycja lingwistyczna z katalogu OUP czy CUP kosztuje 40-80 funtów. Nawet jeśli wyguglasz książki w „pedeefach”, a artykułami podzielą się z tobą promotor i bratnie doktoranckie dusze, koszty pozyskania książek i artykułów mogą być spore.
Jednak schody dopiero się zaczynają, gdyż te pieczołowicie zgromadzone pozycje wypadałoby przeczytać. W każdej dziedzinie czy to językoznawstwa, czy literaturoznawstwa jest kilkanaście kanonicznych pozycji książkowych, które należy bezwzględnie znać. Lektura wymaga czasu i skupienia, co oznacza, że przez kilkanaście miesięcy tylko czytasz, czytasz, czytasz i... tak! czytasz… Ten czas trzeba wygospodarować, więc nie masz wolnych wieczorów, ani wolnych weekendów. Tak samo nie masz wolnych wakacji. Samo się to wszystko nie przeczyta, no nie?
Przez ostatnich kilka lat uczelnie wyższe uporządkowały trochę sprawy formalne związane ze studiami doktoranckimi. Wreszcie przestała być to ziemia niczyja, gdzie obowiązywała wolnoamerykanka i pełna uznaniowość wydziału. Przynajmniej na piśmie te studia posiadają programy, lecz za ten porządek przyjdzie ci zapłacić pewną cenę. Skoro uczelnia ma obowiązek zorganizowania wykładów i zajęć, ty masz obowiązek się na nie stawić. Pół biedy, jeśli mieszkasz w mieście, w którym studiujesz – łatwiej będzie ci dotrzeć na zajęcia. Jednak niezależnie od tego, czy dojeżdżasz, czy nie, i tak stracisz czas na dojazdy.
Już teraz widać, że doktorat to koszty finansowe w postaci wydatków na dojazdy i zakup literatury, a także ogromny odkurzacz, który pożre każdą ilość wolnego czasu. Ale to nie wszystko. Istnieje jeszcze takie zjawisko jak „zyski utracone”: kiedy czytasz, nie pracujesz, kiedy jedziesz na zajęcia, nie pracujesz, kiedy zbierasz dane, nie pracujesz. Każda doktorantka odkrywa wcześniej czy później, że praca okrada ją z czasu, który mogłaby przeznaczyć na doktorat. A doktorat pożera jej czas, który mogłaby przeznaczyć na pracę. Kołderka jest zawsze za krótka.
Zadajesz sobie teraz pytanie: no ale przecież chyba warto poświęcić się przez kilka lat? Przecież potem będę mogła pracować na uczelni, a wszyscy przecież wiedzą, że wykładowcy mają boskie życie i zarabiają majątek?
Załóżmy, że dociągniesz do końca studiów doktoranckich i spełnisz wszystkie wymogi formalne, aby otworzyć przewód i napisać te 200 lub 300 stron rozprawy doktorskiej. Załóżmy, że zdasz egzaminy, które do najłatwiejszych nie należą. Acha, jeszcze musisz zdać egzamin z języka obcego i nie, nie może to być angielski (sam wybuchnąłem śmiechem, kiedy się o tym dowiedziałem). Załóżmy, że obroniłaś się. Gratulacje, zostałaś doktorem nauk humanistycznych. Niestety w czasie tych studiów nikt ci nie powiedział, że minął boom na studiowanie filologii angielskiej. Przyczyn jest kilka: niż demograficzny, wysycenie rynku, spadający prestiż studiów anglistycznych. Uczelnie prywatne, które teraz ledwo robią bokami, za kilka lat zaprzestaną działalności. Trudno, aby nieistniejąca uczelnia zaoferowała ci pracę? Anglistyki na uczelniach państwowych pewnie nadal będą oblegane, lecz przyjrzyj się… biogramom kadry akademickiej. Podpowiadam: zerknij na datę urodzenia pracownika naukowego i na datę uzyskania habilitacji. Nie łapiesz?
Obecnie proces uzyskiwania stopnia doktora oraz habilitacji nabrał przyspieszenia. Uczelnie dość brutalnie egzekwują wymogi czasowe i choć można rozciągnąć przepisowe limity, nie ma już obecnie możliwości, aby bujać się z doktoratem przez dziesięć lat, a z habilitacją przez dwadzieścia. Doktorem można zostać przed trzydziestką, a habilitacja w okolicach czterdziestego roku życia nie jest już czymś wyjątkowym. Czy już widzisz, dokąd zmierzamy? Jeszcze raz zerkamy na biogramy pracowników naukowych – jeśli ktoś uzyskał habilitację w wieku 40-50 lat, oznacza to, że na uczelni będzie pracował przez kolejne kilkanaście bądź kilkadziesiąt lat. Oznacza to również, że dla ciebie nie ma miejsca.
Załóżmy jednak, że w wyniku wyjątkowego zbiegu okoliczności udało ci się dostać posadę asystenta lub adiunkta na państwowej uczelni wyższej. Są to etaty naukowo-dydaktyczne i masz obowiązek dalszej pracy naukowej. W przeciągu ośmiu lat musisz uzyskać habilitację, w przeciwnym razie uczelnia rozstaje się z tobą (Nie, to nie uczelnia odchodzi. Ty wylatujesz.). Osiem lat wydaje się ogromną ilością czasu, lecz pamiętaj, że doktorat to przysłowiowy „mały pikuś” przy habilitacji. Musisz prowadzić badania, opublikować kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt artykułów, czy brać udział w konferencjach. A książka habilitacyjna sama się nie napisze… Dopiero po uzyskaniu habilitacji stajesz się tzw. samodzielnym pracownikiem naukowym i masz względny spokój.
Musisz jednak pamiętać, że uczelnie państwowe – jak wszystkie państwowe instytucje w tym kraju – nie pogrywają fair. Uczelnia nie zatrudni cię na osiem lat (co zdawałoby się logiczne) – będziesz raczej otrzymywała umowy na czas krótszy. A dlaczego? A żeby smycz była krótsza i łatwiej było zmobilizować cię do pisania habilitacji. Fajnie, no nie? Zarobki asystenta czy adiunkta nie należą również do najwyższych. Wystarczy powiedzieć, że podstawowe wynagrodzenie jest niższe niż nauczyciela mianowanego w szkole. Pewnym rozwiązaniem jest praca na kilku etatach, jednak uczelnie coraz mocniej ograniczają takie możliwości. Ponieważ kolegia nauczycielskie już wyparowały (decyzją rządu), a uczelnie prywatne zwijają żagle, problematyczne staje się w ogóle uzyskanie gdzieś drugiego etatu (na który trzeba mieć zgodę rektora). Jak widać, szanse na zarabianie znacznie się kurczą.
Wspomnieliśmy wyżej, że wykładowca ma boskie życie. Pozornie, tylko pozornie. O ile sama dydaktyka faktycznie może być bardzo przyjemna w porównaniu do uczenia w gimnazjum czy liceum, pamiętajmy, że jako pracownik uczelni masz milion obowiązków wbitych w etat. Uczyć możesz również w weekendy (ktoś musi prowadzić zajęcia dla „zaocznych”), co skutecznie wywraca życie rodzinne. Musisz być współorganizatorem konferencji, a młodzi pracownicy naukowi zaczynają od sekretarzowania. To ty będziesz pilnować mailingu, przyjmować zapisy, załatwiać catering, redagować tom pokonferencyjny. Najprawdopodobniej będziesz też opiekunem roku, albo opiekunem praktyk studenckich. I jeszcze warto by poprowadzić koło naukowe. Pamiętaj też, że doktor może być promotorem prac licencjackich, więc będziesz prowadzić seminarium i użerać się z dziesiątką niesolidnych, nieterminowych studentów. A to tylko część twoich obowiązków, bo jeszcze trzeba napisać wniosek o grant ministerialny albo unijny. Jeszcze trzeba napisać referat na seminarium zakładu czy instytutu. Ktoś musi prowadzić stronę internetową katedry. Ktoś powiedział boskie życie?
Przyjmijmy jednak, że nie interesuje cię kariera akademicka. Może doktoratat okaże się przydatny na rynku pracy? W szkole państwowej nie ma różnicy w wynagrodzeniu magistra filologii angielskiej i doktora. Jedyny zysk (o ile mnie pamięć nie myli) to możliwość szybszego uzyskania mianowania. Pod warunkiem, że zostaniemy zatrudnieni, gdyż doktorat to płonący rdzawą czerwienią stygmat – wielu dyrektorów szkół nie chce zatrudniać doktorów, gdyż w ich przekonaniu są to teoretycy pozbawieni kontaktu z rzeczywistością („Nie poradzi sobie z naszą młodzieżą.”). Doktor, jako jednostka ambitna i pracowita, to również potencjalny rywal do dyrektorskiego stołka. A wyciągnięcie dyplomu doktorskiego w zwykłej szkole językowej to jak pomachanie kropidłem w wampirzej krypcie.
Rzecz jasna, sprawa nie jest beznadziejna. Na pewno są szkoły, które mają ambicje akademickie i z radością zatrudnią doktora. Dobra szkoła językowa również nie będzie się wzbraniać przed doktorem – jeśli potrzebny jest prestiż i pewne określone kwalifikacje, doktorat może okazać się strzałem w dziesiątkę. Jednak nie łudźmy się zbytnio – doktorat będzie raczej kulą u nogi.
Czy w innej branży doktorat może się nam przydać? I tak, i nie. Na rynku tłumaczeń ważniejsze są fachowość i terminowość, a nie tytuły, które niekiedy mogą być listkiem figowym przykrywającym ignorację ich posiadacza (nie wszystkie doktoraty polskie są klasy harwardzkiej czy oksfordzkiej). Czy nie lepiej poświęcić cztery lata na dokształcanie się w konkretnej dziedzinie zamiast pisać doktorat?
Wydawnictwa językowe również stawiają na praktyków – nikogo nie interesuje, czy masz doktorat z językoznawstwa kognitywnego czy mediewistyki. Jeśli nie umiesz współpracować z redakcją i tworzyć ciekawych materiałów (podkreślam – ter-mi-no-wo), wówczas pies z kulawą nogą się tobą nie zainteresuje. Rzecz jasna, posiadanie doktoratu i praca akademicka nie stoją w konflikcie w byciu autorem – żywym dowodem może tu być choćby prof. Mariusz Misztal, autor wielu podręczników do nauki języka angielskiego.
Czy doktorat rozwinie cię intelektualnie i językowo? Tak, ale w bardzo specyficzny sposób. Z wielkimi umysłami będziesz obcować raczej w formie książkowej, a nie osobistej. A z racji ilości i jakości wchłoniętego materiału, poprawi się u ciebie raczej umiejętność czytania ze zrozumieniem oraz interpunkcja i stylistyka, a nie umiejętność płynnej komunikacji w języku angielskim.
Dlaczego więc promotor twojej pracy magisterskiej zachęca cię do zrobienia doktoratu? Powód jest prozaiczny: ponieważ sam(a) chce mieć pracę. Uczelnia otrzymują dotację na każdego doktoranta, a wypromowanie doktora liczy się przy uzyskiwaniu habilitacji. Niestety agitacja na rzecz robienia doktoratów ma takie same korzenie jak wcześniejsza o dwadzieścia lat agitacja na rzecz studiowania. Proszę pamiętać, że doktorat, tak samo jak obecnie dyplom licencjacki lub magisterski, nie jest i nie będzie gwarancją pracy i stałego zatrudnienia.
Wśród moich znajomych jest kilka osób, które zabierały się za doktorat. Pracują one w szkołach, na uczelniach czy w kolegiach. Stopień doktora uzyskała… jedna (mówimy tu o okresie ostatnich dziesięciu lat), zatrudniona na prywatnej uczelni wyższej, która jedną ręką opłacała koszty przewodu, a w drugiej trzymała bicz, jakim karano rzymskich legionistów. Pozostałe osoby odpadały jedna po drugiej, na różnych etapach. Bez wsparcia instytucji – albo bogatego współmałżonka – jest dość trudno sobie poradzić. A przecież przytrafiają się jeszcze takie zdarzenia jak urodzenie dziecka czy zmiana pracy.
Zdaję sobie sprawę z tego, że kwestia doktoratu to prawdziwa góra lodowa, a my tylko obejrzeliśmy jej czubek. Decyzja o „robieniu doktora” jest bardzo trudna i złożona ze względu na nakłady czasowe i finansowe, jakich wymagają tego typu studia. Nie jest moim celem zniechęcić kogokolwiek – być może wśród czytelników jest kolejny Chomsky albo Lakoff. Warto jednak myśleć nie kategoriami „tu i teraz”, lecz zastanowić się, DLACZEGO chcemy robić doktorat i CO chcemy robić po uzyskaniu go.