Jak co roku we wrześniu rodzice dzieci w wieku szkolnym z zaskoczeniem odkrywają, źe trzeba pociechom kupić podręczniki. Narzekaniom na ceny nie ma końca, a agresywne media i politycy chętnie podchwytują i rozdmuchują temat jakoby zbyt drogich książek. W tym artykule chciałbym wyjaśnić, skąd ceny podręczników się wzięły i co składa się na ich cenę, a potem zastanowimy się, czy książki aby na pewno są tak drogie jak nam się wydaje.
Kiedy na początku lat 90-tych XX wieku na rynek polski wchodziły zachodnie wydawnictwa jak Oxford University Press, Cambridge University Press czy Longam, nie zaprzątały one sobie głowy dostosowaniem cen do polskich zarobków. Importerzy i dystrybutorzy książek dysponowali cennikiem zachodnim i po prostu przeliczali cenę detaliczną książki na złotówki po aktualnym kursie. Nikogo nie obchodziło, że Kowalski czy Nowak zarabia X pieniędzy i jest to kwota kilkanaście razy mniejsza niż zarobki zachodnie. Cena książki była taka sama dla klienta w Anglii, Hiszpanii czy Polsce. Na mojej półce zachował mi się jeszcze egzemplarz pierwszego wydania "Essential English Grammar in Use", który w 1994 roku kosztował 165 tys. złotych. Przypominam, że było to jeszcze przed denominacją (kwotę należy podzielić przez 10.000, aby uzyskać cenę w nowych złotych).
Ludzie kupowali te książki bardzo chętnie, ponieważ "za komuny" nie było po prostu materiałów do nauki języka angielskiego. Wszyscy byli wyposzczeni i potwornie głodni, więc kupowali bez książki, słowniki i kasety bez szemrania. Wiele osób wspomina, że kolorowe książki zachwycały, a ich tematyka była ciekawsza i o wiele bardziej aktualna niż podręczniki Szkutnika czy tandemu Smólska-Zawadzka. Patrząc z perspektywy czasu, widać, że ówczesny rynek był po prostu rajem dla wydawców. Lektorzy obkupywali się w książki, anglistykę chciały studiować tysięce osób rocznie, każdy biegał na kursy, lekcje i korepetycje. W powszechnej świadomości zakodował się mem, że "książki do angielskiego to drogie są, ale cóż poradzić". Wydawcy doskonale o tym wiedzieli i robili wszystko, aby ten trend podtrzymać. Robią tak zresztą do dzisiaj.
Istnieje jednak druga strona medalu. Podręcznik kursowy do języka angielskiego to bardzo skomplikowane narzędzie w przygotowaniu i sprzedaży. Co składa się na jego cenę? Przede wszystkim, musimy zdawać sobie sprawę z tego, że osobą, która nieprzerwanie opiekuje się taką książką od samego początku do końca prac jest redaktor. Dla niezorientowanych wyjaśniam, że redaktor to osoba, która służy za pośrednika między autorem a wydawnictwem, a także dokonuje ustaleń z grafikami, ilustratorami i drukarnią. Zadaniem redaktora jest niejako kształtowanie książki i doprowadzenie jej do stanu, kiedy może ona już ujrzeć światło dzienne. Ponieważ podręcznik kursowy składa się z kilku części, a każda z nich z kilku komponentów, łatwo obliczyć, że redaktor musi zapanować nad kilkunastoma publikacjami, na które składają się: same podręczniki (czyli Student's Book), zeszyty ćwiczeń (czyli Workbook), zestawy nagrań, materiały dodatkowe, podręczniki dla nauczyciela (czyli Teacher's Book). To co wymieniłem stanowi minimum.
Przygotowanie podręcznika jest więc procesem długim i ciągnie się przez kilkanaście miesięcy, a niekiedy nawet kilka lat. Wydawnictwo musi więc zatrudnić redaktora prowadzącego, oraz kilku redaktorów pomocniczych i wypłacać im pensje. A teraz zadajmy sobie następujące pytanie: gdzie powstają ksiąźki kursowe? W Wielkiej Brytanii. Pensje muszą więc być dostosowane do realiów brytyjskich, tak więc samo utrzymanie zespołu redakcyjnego to kilkadziesiąt tysięcy funtów rocznie. Jeśli uwzględnimy zakup sprzętu i oprogramowania, a także koszty materiałów biurowych i utrzymania budynku, łatwo obliczyć, że jedynie prace redakcyjne nad podręcznikiem muszą kosztować kilkaset tysięcy funtów. A to dopiero początek...
Aby powstał podręcznik, ktoś musi przygotować jego treść. Za to odpowiedzialny jest autor, a raczej zespół autorów. Wystarczy zerknąć na okładkę dowolnego podręcznika, aby zorientować, źe nikt nie pisze go w pojedynkę. Dzieje się tak ze względu na dwa ważne powody: raz, że wydawca nie zaryzykuje współpracy z jedną osobą, która z różnych powodów może zawalić termin, a dwa – pracując w zespole można przypisać autorów do poszczególnych części książki i znacznie przyśpieszyć prace. Niestety to przyśpiesznie terminów ze względu na konkurencje zaczyna szkodzić samym podręcznikom. Nawet książki wydawane przez tak uznanych wydawców jak Oxford University Press, które obsesyjnie dbało o jakość, zawierają obecnie błędy w kluczach i literówki.
Autorzy piszący książkę muszą się z czegoś utrzymywać w trakcie pisania, więc wydawca musi wypłacić im zaliczki. Zdajmy więc następne pytanie: kto pisze podręczniki kursowe? Najczęściej to Brytyjczycy bądź Amerykanie (choć coraz częściej trafiają się autorzy innych narodowości). Koszty życia w tych krajach są doskonale znane, więc możemy śmiało obstawiać, że zaliczka dla jednego autora to kilka(naście) tysięcy funtów. Załóżmy, że autorów jest piątka... Właśnie dołożyliśmy do kosztów podręcznika kolejne kilkadziesiąt tysięcy funtów.
Dysponujemy więc zespołem redaktorskim oraz autorami, powstają już jakieś materiały. Musimy zadbać o projekt składu (a to kosztuje), wykupić czcionki i zdjęcia (a to kosztuje), zlecić przygotowanie ilustracji (a to kosztuje). Potem należy wynająć studio nagraniowe i aktorów, którzy dokonają nagrań. To wszystko kosztuje. Gotowy tekst należy sprawdzić, więc musimy zatrudnić korektorów. Koszta rosną, rosną i rosną...
Żadne szanujące się wydawnictwo nie wypuści podręcznika "w ciemno". Materiały przechodzą tzw. pilotaż, czyli wykorzystywane w zaprzyjaźnionych instytucjach, a potem nauczyciele i uczniowie przedstawiają swoje opinie. Rzecz jasna, pilotaż należy zorganizować, a to kolejny koszt.
Kiedy podręcznik jest już gotowy, należy wydrukować część papierową, a płyty muszą zostać wytłoczone. Druk odbywa się często na drugim końcu świata, książki należy więc dostarczyć do hurtowni. Wydawca za wszystko musi płacić. Zaczyna się też kampania reklamowa – kilkaset, a nawet kilka tysięcy egzemplarzy książki trzeba rozdać nauczycielom. Wydawcy organizują też spotkania z autorami podręczników, a także udostępniają materiały w sieci. Wynajęcie sal kosztuje, noclegi kosztują, serwery też trzeba kupić i utrzymać.
Istnieją jednak jeszcze dodatkowe koszta. Duże wydawnictwo będzie utrzymywać zespół naukowców, którzy zajmują się opracowywaniem materiału językowego. Samym jądrem takiego zespołu są osoby odpowiedzialne za tzw. korpus językowy. Sam korpus to prostu olbrzymia baza danych "nakarmiona" tekstami i nagraniami w języku angielskim. Każdy wyraz w takim korpusie jest otagowany na wiele sposobów, a samą bazę można przeszukiwać zadając różne zapytania. Dzięki temu wydawnictwo jest w stanie przygotować różnorodne słowniki – zarówno papierowe jak i internetowe – a także dysponuje bazą przykładów, które można wykorzystywać w podręcznikach i słownikach. Korpus trzeba bezustannie uzupełniać, więc mamy kolejny koszt stały.
A teraz zajmiemy się bardzo drażliwą kwestią, mianowicie gratisami. Dla wydawcy liczy się lojalność klientów, a za takich uznaje się nauczycieli danego przedmiotu. Jeśli przekonamy nauczyciela albo cały zespół w szkole, by skorzystali z podręczników naszego wydawnictwa, uzyskujemy sprzedaż rzędu kilkuset podręczników rocznie. Jeśli pomnożymy to przez cenę podręcznika, okaże się, że każda szkoła jest potencjalnie warta dla wydawnictwa kilkanaście tysięcy złotych rocznie (i mówimy tu o samym angielskim). Musimy więc w jakiś sposób przekonać nauczycieli, że to akurat nasze podręczniki są najlepsze. Wydawcy starają się przypodobać nauczycielom i sprawić, by ich praca była łatwiejsza. W tym celu przygotowywane są tzw. Teacher's Book. Po co nauczyciel ma się męczyć przygotowując lekcje samodzielnie, skoro można można rozpisać zajęcia etap po etapie, a w książce zamieścić też zapisy nagrań i klucze z odpowiedziami? Nauczyciele potrzebują alternatywnych materiałów, więc wydawca płaci za przygotowanie arkuszy z ćwiczeniami i rozdaje je za darmo. Nauczyciel otrzyma również podręcznik za darmo, jeśli przynajmniej kilkunastu uczniów kupi książkę, a także plany wynikowe i rozkłady materiału. Działają tutaj mechanizmy jak w każdym supermarkecie – kupujemy dużo, więc musimy dostać coś ekstra. Nie dzieje się tak, że nauczyciele wymusili coś na wydawnictwach. To raczej wydawcy, rywalizując ze sobą o względy nauczycieli, zaczęli się prześcigać w zgadywaniu myśli i zachcianek.
Nie są to rzecz jasna wszystkie składowe ceny podręcznika, ale zyskujemy już pewne pojęcie, że koszt przygotowania i sprzedaży książki to nie tylko koszt papieru i farby. W cenie podręcznika musi być uwzględniony koszt... wtopy. Nie wszystkie podręczniki sprzedają się świetnie, niektóre ponoszą sromotną klęskę, więc wydawca musi z czegoś pokryć straty. Po pieniądze wyciąga też ręce pazerne państwo – książki objęte są podatkiem VAT w wysokości 5% (dla porównania – w Wielkiej Brytanii nie ma VAT-u na książki). Za to wszystko płaci klient, czyli nabywca podręcznika. No właśnie, ile zapłaci?
Przyjrzyjmy się cenom podręczników, a za przykład niech posłużą podręczniki maturalne. W księgarni Bookcity bestselerami w tej kategorii są "Longman Repetytorium Maturalne 2012. Poziom podstawowy" (cena 65,36), "Matura Repetytorium. Poziom rozszerzony" wydawnictwa Express Publishing (cena 60,80), "Longman Repetytorium Maturalne 2012. Poziom rozszerzony" (cena 65,36), "Oxford Excellence for Matura 2012. Exam builder" (cena 63,75). Jak widać, ceny oscylują w okolicach 60 złotych, za co dostajemy solidną, obszerną książkę wypakowaną zadaniami i ćwiczeniami, a do tego nagrania. Odnieśmy tę kwotę do ceny innych towarów. Jeden podręcznik do angielskiego to równowartość: 4 kaw w Starbucksie, 5 czteropaków piwa Żywiec, 5% ceny podstawowej lustrzanki cyfrowej (Canon 1100D, cena 1199 zł w Media Markt), 4 tanich obiadów zjedzonych na mieście, 10,5 litra lepszej benzyny, mniej niż 2 normalne bilety wstępu do parku rozrywki (Parku Miniatur i Warowni w Inwałdzie, bilet normalny 38 złotych) albo 3 bilety do kina Helios na film 2D. Czy te sześćdziesiąt złotych za podręcznik do angielskiego to jakiś kosmos?
Popatrzmy się na cenę podręcznika z innej strony. Wszyscy uskarżają się na to, że podręcznika maturalnego nie da się przerobić w osiem miesięcy, jakie mają do dyspozycji klasy maturalne. Podręczniki są monstrualnych rozmiarów, a osiem miesięcy przekłada się na niewiele ponad trzydzieści tygodni nauki. Jaki jest tygodniowy koszt podręcznika? Dwa złote za tydzień? Przecież ludzie więcej wydają tygodniowo na hot-dogi czy gumę do żucia, nie wspominając o papierosach.
Powiedzmy jasno, że jeśli chodzi o materiały do języka angielskiego konkurencja na rynku jest ogromna. I dzięki temu ceny są trzymane w ryzach! Każde wydawnictwo z jednej strony chce zarobić jak najwięcej (ponieważ po to wydawnictwa są), lecz z drugiej strony nie moźe przesadzić z kosztami. Za katastrofę uznałbym natomiast sytuację, kiedy nasze kochane ministerstwo Którego-Nazwy-Lepiej-Nie-Wypowiadać wprowadziłoby tzw. otwarte podręczniki elektroniczne. Po pierwsze, byłby problem z czytnikami i tabletami. Zamówienie rządowe wyglądałoby jak przetarg na autostradę – wlokłoby się miesiącami, wszystkie specyfikacje zdąźyłby się zdezaktualiwać, a przepłacilibyśmy za sprzęt przynajmniej pięciokrotnie. Po drugie, kto utrzymywałby podręcznik otwarty? Kto by go aktualizował? Nagle okazałoby się, że jest do tego potrzebny zespół i pochłania on miliony złotych rocznie. Dziękuję ślicznie za taki monopol, wolę to, co mamy teraz.
Pamiętajmy o jednym – podręcznik to narzędzie takie samo jak młotek czy wiertarka. Służy on nam w celu zdobycia wiedzy i tak jak każdy inny intrument ma być wygodny i dobrze skonstruowany. Nie ma młotków za złotówkę, a nawet gdyby takie gdzieś były, należy się zastanowić, co one są warte. Młotek musi kosztować pewną określoną kwotę pieniędzy, i tak samo podręcznik do angielskiego. Zarówno zakup młotka, jak i znajomość języka angielskiego to pewna inwestycja, która z pewnością zwróci się w przyszłości. Niestety w Polsce dominuje niechęć do kupowania książek (wszelakich, nie tylko podręczników), lecz sądzę, że jest to spowodowane tylko i wyłącznie tym, że uczniowie i rodzice nie widzą bezpośrednich korzyści z zakupy i wykorzystywania podręcznika. A krótkowzroczność rodziców objawia się dodatkowo tym, że nie potrafią odłożyć kilkunastu złotych miesięcznie na książki i co roku są "zaskakiwani" przez szkołę.
Jeśli jednak chcemy oszczędzać i uważamy, że podręczniki do języka angielskiego są za drogie, jest rozwiązanie alternatywne. W tzw. Karcie Nauczyciela znajduje się zapis dający uczącemu całkowitą (!) swobodę w doborze materiałów. Może więc nauczyciel wykorzystać darmowe kursy języka angielskiego choćby ze strony BBC Learning English. Może nauczyciel sięgnąć po nieprzebrane zasoby OneStop English. Można uczyć wykorzystując materiały autentyczne, albo... materiały gratisowe ze stron wydawców. Można uczyć metodami, które wymagają tylko ołówka i kartki papieru (są takie metody). Możliwości jest wiele, trzeba tylko chcieć. Jest też rozwiązanie ultymatywne: nauczyciel może stworzyć sobie własny, autorski kurs dostosowany do siebie i swoich uczniów.* Jednak to my, rodzice, powinniśmy mieć świadomość tego, co w szkole można i jeśli już przeszkadzają nam tak bardzo te megadrogie podręczniki, naciśnijmy na nauczycieli, aby zastosowali alternatywne metody. Inaczej będziemy mogli obwiniać jedynie SIEBIE za swoje lenistwo.
*Uważam, że każdy dobry anglista powinien być w stanie zaprojektować cykl zajęć, a nauczyciel podejmujący pracę w szkole powinien przez dwa lata uczyć z podręcznika, a potem mieć ZAKAZ wykorzystywania innych materiałów niż własnoręcznie opracowane przez trzy lata. Dlaczego? Żeby nie popaść w lenistwo i rutyniarstwo.