Przyjęło się obecnie, że kompetencje językowe opisuje się przy wykorzystaniu "Europejskiego Systemu Opisu Kształcenia Językowego", znanego również jako "The Common European Framework of Reference for Languages" (w skrócie CEFRL lub CEF). Poziomy prezentują się następująco:
A1 – A2 (Poziom Podstawowy)
B1 – B2 (Poziom Samodzielności)
C1 – C2 (Poziom Biegłości)
Nie będziemy szczegółowo opisywać kompetencji i wymagań stawianych na każdym poziomie, gdyż nie to jest celem tego wpisu. Żeby te magiczne kombinacje literkowo-cyferkowe rozjaśnić, warto zapamiętać, że poziomy egzaminu PET oraz Matury Podstawowej odpowiadają B1, a poziomy FCE i Matury Rozszerzonej – B2.
Stawianie takich maturalnych wymagań uczniom przez MEN miało może i pewien sens, kiedy nauka języka trwała sześć lat tj. przez czas pobytu ucznia w gimnazjum i liceum. Biorąc pod uwagę to, że nauka języka trwała ok. 700h, a nauczanie w gimnazjum i liceum nie było skorelowane, można jeszcze od biedy przyjąć, że stawianie słabszemu uczniowi wymagań na poziome B1 (PET), a lepszemu na poziomie B2 (FCE), było rozwiązaniem sensownym. Oczywiście należy tu pamiętać, że przez wymagania rozumiemy uzyskanie minimalnego wyniku na egzaminie. Czym innym jest więc zdanie egzaminów PET i FCE, gdzie progi zaliczeniowe wynoszą odpowiednio 70% (sic!) i 60%. W Polsce jesteśmy bardziej litościwi dla uczniów i zarówno na Maturze Podstawowej jak i Rozszerzonej próg wymagań to 30%. Jednak nie w tym rzecz.
Przy wprowadzaniu reformy programowej MEN uznało, że należy skorelować ze sobą naukę języków obcych w szkole podstawowej, gimnazjum i szkole średniej (rzecz sama w sobie chwalebna, ciekawe tylko, dlaczego zabrało to tyle czasu?). Mało tego, za wiodący język uznano angielski, co przekłada się na – domniemaną – ciągłość kształcenia dla tego przedmiotu. No i jeszcze wisienka na szczycie tego wielkiego, smakowitego tortu, który zostanie zaserwowany uczniom i rodzicom: nauczanie języka angielskiego od pierwszej (sic!) klasy szkoły podstawowej.
Zerknijmy więc na stronę prowadzoną przez MEN i podliczmy godziny nauki języka obcego. Planowane liczby godzin wyglądają następująco:
1. Szkoła podstawowa, klasy I-III – 198h (MEN zakłada 33 tygodnie w roku szkolnym)
2. Szkoła podstawowa, klasy IV-VI – 264h (przy założeniu jak wyżej)
3. Gimnazjum – 297h (przy założeniu wymiaru nauczania 3h/tyg.)
Powyższe informacje zaczerpnąłem z przykładowych ramowych planów nauczania http://www.reformaprogramowa.men.gov.pl/dla-zarzadzajacych-szkola/ramowe-plany-nauczania
Po podliczeniu, wychodzi nam, że łączna liczba godzin kształcenia z języka obcego nowożytnego wynosi 759h. Jaki jest przewidywany efekt tak intensywnego kształcenia? Zerknijmy do "Podstawy programowej z komentarzami. Tom 3. Języki obce w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum" (str 42) i zacytujmy in extenso:
Na III etapie edukacyjnym określono dwa poziomy nauczania języków obcych nowożytnych: poziom III.0 – dla początkujących i poziom III.1 – dla kontynuujących naukę, który ma wymagania zbliżone do poziomu A2, w sześciostopniowej skali poziomów biegłości w zakresie poszczególnych umiejętności językowych (A1, A2 – poziom podstawowy; B1, B2 – poziom samodzielności; C1, C2 – poziom biegłości), zdefiniowanej przez Radę Europy.
Litości... uczeń, który poświęci ponad 700h na naukę języka obcego ma go znać na poziomie A2?! Zerknijmy więc na wytyczne CEF, które powiedzą nam, ile godzin nauki pod nadzorem nauczyciela potrzeba na osiągnięcie poziomu A2. Otóż... potrzeba tych godzin 180-200 (sic!). Nawet jeśli uwzględnimy fakt, że są to godziny zegarowe, a nie 45-ciominutowe, i tak po korekcie okazuje się, że CEF przewiduje 240 do 267 godzin szkolnych. Nasze dziecko powinno więc osiągnąć poziom A2 najpóźniej w IV klasie szkoły podstawowej. Dlaczego więc MEN tak okrutnie wydłuża naukę i przewiduje egzamin gimnazjalny na poziomie A2 dopiero pięć lat później? Czy to nauczyciele są tak słabo przygotowani? Czy może do szkół trafiło pokolenie uczniów o obniżonych możliwościach intelektualnych?
Pamiętajmy jednak, że przecież uczeń kontynuuje obowiązkową naukę w szkole średniej, gdzie na naukę języka obcego nowożytnego również przeznaczono kilkaset godzin. Poziomy wymagań pozostały niezmienione: nadal jest to B1 dla Matury Podstawowej oraz B2 dla Matury Rozszerzonej (za: Podstawa programowa z komentarzami. Tom 3", str. 60). Przeczytałem to kilkakrotnie i oczy przecierałem ze zdumienia. Jak to jest? Wydłużamy czas nauki języka obcego, chcemy też, aby był to na wszystkich etapach edukacji język angielski i co? Poziomy wymagań pozostają NIEZMIENIONE!
Nasuwa się bardzo proste pytanie: po co w ogóle jeść tę żabę? Jeśli nie zmieniamy poziomu wymagań, to dlaczego wydłużamy okres nauki? Jeśli zaś koniecznie chcemy wydłużyć okres nauki języka obcego, to dlaczego nie podnosimy wymagań stawianych na egzaminie gimnazjalnym i maturalnym? Uważam, że MEN powinno jasno i przejrzyście odpowiedzieć na te pytania.
Proszę zwrócić uwagę na to, że rozbieżności w liczbie godzin są ogromne. Samo Ministerstwo Edukacji Narodowej przewiduje, że na dojście do poziomu A2 potrzeba blisko 800h nauki pod nadzorem nauczyciela. Rekomendacje CEF mówią o liczbie ok. 250h. Jeśli postawimy się w roli klienta – a podatnik jest takim klientem, który łoży na utrzymanie systemu szkolnictwa i opłaca pracowników ministerstwa i oświaty – warto postawić pytanie, dlaczego musimy zużyć trzy razy więcej czasu niż rekomenduje to sama Rada Europy, aby nasze dzieci umiały angielski na poziomie A2? Przecież to ogromne, niewyobrażalne wręcz marnowanie czasu i zasobów ludzkich. Gdybym chciał tu się wyzłośliwiać, wytknąłbym, że tam gdzie szkolnictwo państwowe będzie potrzebować dziewięciu lat i blisko 800h, by dziecko poznało angielski na poziomie A2, zwyczajna szkoła językowa poradzi sobie w sześć lat (720h) z przygotowaniem tego samego dziecka do... egzaminu FCE. A pamiętamy przecież, że to egzamin na poziomie o dwa "oczka" wyżej, z dwukrotnie wyżej ustawioną poprzeczką, gdyż do zdania potrzebne jest 60%, a nie nasze żenujące maturalne 30%.
Rodzi się więc pytanie, co tak naprawde jest celem reformy programowej? Jak widać z powyższych prostych obliczeń, celem nie jest efektywne nauczanie. Sam miałem do czynienia z uczniami, którzy rozpoczynali naukę języka angielskiego w liceum i w trzy lata dochodzili do poziomu B1. Maturę podstawową zdawali z wynikami rzędu 70% i wyżej. Dało się? Dało! Uczniom idącym zwykłą ścieżką wystarczało też rozpoczęcie nauki angielskiego w gimnazjum, a później przystępowali oni do Matury Rozszerzonej i też uzyskiwali niezłe wyniki. A tu MEN chce wprowadzenia systemu o wiele bardziej czasożernego. Być może więc jednym z celów jest po prostu zapewnienie pracy jak największej liczbie nauczycieli i zwiększenie dotacji dla oświaty? Jeśli zliczymy godziny na wszystkich szczeblach edukacji, okaże się, że potrzebne będą prawie dwa etaty nauczycielskie na 12 lat edukacji jednego ucznia (6h+8h+9h+10h = 33h). A jeszcze do niedawna wystarczał jeden etat (9h+10h = 19h). Powiedzmy wprost: MEN w sposób bezczelny i arogancki stara się wmówić nam, że nagle na kształcenie z języka angielskiego potrzeba dwa razy więcej pieniędzy.
Za reformą w takim kształcie kryje się też bezmyślne postępowanie urzędników, którzy nie potrafią wyjść poza tabelki i podliczanie liczb. Proszę przyjrzeć się jeszcze raz poziomom CEF i porównać je z kształceniem językowym:
A1 – klasy I-III i IV-VI szkoły podstawowej (egzamin z języka obcego nowożytnego na koniec szkoły podstawowej),
A2 – klasy I-III gimnazjum (egzamin gimnazjalny),
B1 i B2 – klasy I-III liceum (Matura Podstawowa i Matura Rozszerzona),
C1 – studia licencjackie na kierunku filologia,
C2 – studia magisterskie na kierunku filologia.
Czyż nie jest to system śliczny i przejrzysty? Owszem, ale tylko w urzędniczej głowie. Korelują się tu ślicznie poziomy i klasy, tylko jakoś to razem nie przystaje do życia... Rozumiem, że urzędnicy wpadliby w panikę, gdyby nagle zabrakło im poziomów CEF, albo gdyby musieli wycofać się z twardego założenia, że matura z języka obcego odbywa się na poziomach B1 i B2. Zadać należy jednak pytanie, czy w ogóle jest nam potrzebny taki system kształcenia z języka obcego? Zwróćmy uwagę na kilka rzeczy:
– dzieci rozpoczynają naukę języka obcego w różnym wieku,
– dzieci uczą się z różną intensywnością,
– dzieci mają różne predyspozycje językowe,
– dzieci są wystawione na różnorodne bodźce anglojęzyczne,
– priorytety rodziców, jak i samych dzieci, są zróżnicowane,
– dzieci na przestrzeni 12 lat rozwijają się w różnym tempie.
Obecny system i, co gorsza, wprowadzany właśnie przez MEN system zupełnie lekceważy te uwarunkowania. Jeśli popatrzymy na założenia reformy programowej, zauważymy natychmiast, że nie ma żadnego zindywidualizowania kształcenia pod kątem czynników związanych z możliwościami dziecka. W wieku 12 lat uczeń ma być na poziomie A1, w wieku 15 lat na poziomie A2, a w wieku 18 lat na poziomie B1 lub jeśli zdecyduje się na większą liczbę godzin w liceum – B2. Koniec, nie ma innej możliwości. MEN łaskawie dopuszcza rozpoczęcie kształcenia z języka obcego nowożytnego w gimnazjum, ale taka ścieżka jest zależna od możliwości zapewnienia nauczycieli angielskiego na terenie danego powiatu.
A przecież można by kształcenie językowe rozwiązać inaczej. Po pierwsze, nie musimy się ślepo trzymać systemu egzaminacyjnego, który opiera się na zasadzie "zdał – nie zdał". Opracowanie rzetelnego testu pokazującego kompetencje ucznia, który byłby zbudowany choćby na wzór IELTS nie stanowiłoby chyba nierealistycznego wyzwania dla akademików z polskich uniwersytetów. Wystarczy ucznia testować raz w roku, by ustalić jego poziom, i przesyłać do kolejnej grupy. Rodzice mieliby jasne informacje – ich dziecko zrobiło "takie a takie" postępy w danym roku (albo i nie) i kwalifikuje się na odpowiedni poziom nauczania. Proszę zwrócić uwagę na to, że uczeń mógłby przeskakiwać poziomy (sic!). Jeśli nasze dziecko pracuje solidnie w szkole i jeszcze dodatkowo bierze korepetycje z angielskiego albo uczęszcza na kurs językowy, może przecież uzyskać wynik kwalifikujący do grupy o poziomie o "oczko" lub dwa wyższej. Są też dzieci, które rodzice posyłają na wakacyjne kursy w krajach anglojęzycznych. I są też dzieci, które zanurzone są w otoczeniu mocno nasyconym angielskim. A także są dzieci, które rozpoczynają naukę angielskiego w przedszkolu i po prostu w podstawówce na lekcjach tego języka będą się nudzić.
System ten byłby także korzystny dla dzieci, które nie mają zapewnionych takich warunków. Na pewno znajdą się dzieci, które nie są w stanie przechodzić co roku z poziomu na poziom. Przyczyny mogą być różne: kłopoty rodzinne, choroby, słabo rozwinięte zdolności językowe, mało kompetentny nauczyciel. W takiej sytuacji uczeń po prostu powtarzałby poziom (co niekoniecznie wiąże się z przerabianiem tego samego podręcznika, czy nauczaniem przez tego samego nauczyciela). Ważne jest to, że system nie dzieliłby dzieci na te, które "zdały" i "nie zdały". Co więcej, system umożliwiałby indywidualne śledzenie postępów ucznia oraz eliminowałby w ogóle potrzebę "zdawania" do kolejnej klasy. Byłby to więc system o wiele bliższy pracy zawodowej, w której przecież nie zdajemy jakiś egzaminów, ale realizujemy swoje zadania z lepszym lub gorszym powodzeniem. Na koniec obowiązkowej edukacji, która nie wiedzieć czemu trwa do ukończenia przez ucznia 18 roku życia, wystarczy odnotować wynik osiągnięty na ostatnim egzaminie. Jeśli jest on wystarczająco dobry, by dosttać się na wymarzone studia, tyle wystarczy.
Zaprezentowane wyżej rozwiązenie nie jest oczywiście jedynym, jakie można wymyśleć. Uważam jednak wprowadzenie reformy programowej za dzwonek alarmowy – ba! za syrenę alarmową! – który informuje nas wszystkich bardzo wyraźnie, że dzieje się bardzo źle. Powtórzmy to wyraźnie: wprowadzany system służy jedynie nauczycielom i prowadzi do niepotrzebnego wzrostu kosztów kształcenia ucznia. Co więcej, nie odpowiada on wymogom kształcenia zindywidualizowanego, które z łatwością można realizować na początku XXI wieku. Zamiast utrwalać obowiązujący system w zrakowaciałej postaci, powinniśmy raczej wdrożyć rozwiązanie, które pozwoli nam zredukować koszty kształcenia i dać szansę wszystkim uczniom na rozwój, który będzie powiązany z ich pracą pozaszkolną. MEN nie może działać tak, jakby nie dotyczyła go rzeczywistość. Powinien powrócić do roli służebnej względem obywateli. Mówiąc prostym językiem, powinniśmy wdrożyć takie rozwiązania, których ideę najlepiej oddaje ten cytat: "Ohana means family. Family means nobody is left behind" ("Lilo & Stitch"). Rodziną jesteśmy my, obywatele-podatnicy. Powinniśmy działać jak jedna, wielka rodzina, dbając o jakość i tempo kształcenia naszych dzieci. Nie powinniśmy marnować czasu i pieniędzy, i zdecydowanie powinniśmy się przeciwstawiać tak durnym pomysłom jak założenia reformy programowej.
Linki do źródeł:
Podstawa programowa z komentarzami. Tom 3. Języki obce w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum http://www.reformaprogramowa.men.gov.pl/images/Podstawa_programowa/men_tom_3.pdf
Liczba godzin nauki z nauczycielem dla poszczególnych poziomów językowych http://www.cambridgeesol.org/exams/exams-info/cefr.html
środa, 21 lipca 2010
Ktoś nas robi w bambuko
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Pomysł tyleż piękny, co jednak utopijny :) To by nie przeszło w szkole, żeby dziecko nie było 6/3 lat w jednej klasie (grupie). Ale myślę, że to jednak wykonalne logistycznie.
OdpowiedzUsuńMała uwaga: obowiązek nauki jest do ukończenia gimnazjum, do 18-stki jest obowiązek szkolny.
A dlaczego pomysł jest utopijny?
OdpowiedzUsuńObowiązek nauki czy obowiązek szkolny – na jedno wychodzi. Dziecko musi uczęszczać do 18-go roku życia.
No właśnie nie, musi skończyć gimnazjum, do szkoły średniej nie musi iść, ale do 18-tki musi się np. przyuczać do zawodu, np. w hufcach pracy. Kiedyś mi w pracy potrzebne było takie rozgraniczenie co jest czym i cały wydział edukacji mojego miasta zaangażowałam w znalezienie podstawy prawnej ;) Ale i tak się pomyliłam, najpierw jest obowiązek szkolny, potem już tylko nauki.
OdpowiedzUsuńA utopijny, bo szkoła nie jest chętna innowacyjnym rozwiązaniom. W szkole prywatnej spotkałam się z tym, że grupy językowe były odrębne od składu klasy, w szkole publicznej nigdy. Myślę, że to kwestia sposobu myślenia i elastyczności.
OdpowiedzUsuńA może raczej kwestia rozwiązań prawnych. Niesamowite jest dla mnie to, że od kilkudziesięciu lat w systemie szkolnym nie zmieniono nic. Dzieci podzielone są wiekowo i koniec. A po 21 latach – za datę graniczną uznaję 1989 rok – nadal tylko nieliczne szkoły odkryły dzielenie całego rocznika uczniów na poziomy zaawansowania. Zdecydowanie potrzebujemy nowej ustawy o szkolnictwie. Albo po prostu likwidację MEN i puszczenie wszystkiego na żywioł, efekty na pewno nie będą gorsze :)
OdpowiedzUsuńTak samo z gimnazjami, zrobili je, wyszło jak wyszło i boją się przyznać, że to była bardzo nieudana reforma. Że już o tej żałosnej maturze nie wspomnę. Taki 18-19 latek już procenty poznał dawno temu i widzi różnicę między 60% a 30% i na pewno wyciąga wnioski. Przecież to jest systematyczne obniżanie poziomu edukacji w kraju, hodujemy sobie naród półanalfabetów...
OdpowiedzUsuńMatura... ech... :D
OdpowiedzUsuńDear English Angel,
OdpowiedzUsuńuczę angielskiego od lat. Wykształciłam już sporą liczbę nauczycieli angielskiego zmagając się z systemem. Doskonale więc rozumiem, co czujesz patrząc na bezsensy polskiej rzeczywistości szkolnej. Mnie chwilami ogarnia poczucie bezsilności, ale się nie poddaję :)
Twój post jest jak powiew świeżego powietrza. Naturalne rozwiązania są jednak najtrudniejsze do wdrożenia (np. po co matura, skoro można by było skorzystać z tych egzaminów, które już są dostępne w Polsce i są uznawane na świecie?). Doszłam do podobnego wniosku, że nie o naukę w nauczaniu chodzi. Nie chodzi o to, by uczeń się "nauczył", lecz by się "uczył". Chodzi o to, że państwo naukę zapewnia i należy to docenić, gdyż dawniej niejeden pragnął korzystać z edukacji, a nie mógł. Mamy więc przywilej, który nie wiadomo kiedy stał się obowiązkiem, czymś niezbyt przyjemnym, ...
Zgadzam się ze wszystkim coś napisał. To nie utopia, a zdrowy rozsądek, oszczędności dla kraju, lepsze wykorzystanie potencjału ucznia, itp. Popieram twoje pomysły, czekam na ich wcielenie w życie, ale ... sam wiesz, że bez rewolucji to się nie stanie. Wszechobecny bezwład twórczy i intelektualny w szkołach, rosnący analfabetyzm, brakoróbstwo, lenistwo, brak kompetencji i brak troski o rozwój potencjału ucznia boli do żywego. Ale kto to zmieni? A może tacy jak ty, powinni zacząć działać publicznie, politycznie, wspinać się po szczeblach władzy, ... poświęcić się, by te cele zrealizować?
Zawsze byli jacyś nie/udolni nauczyciele, zawsze byli nie/zdolni uczniowie. Mnie przeraża to, iż obecnie nie tyle nie rozwija się ucznia, ale raczej zniechęca go do rozwoju. Powszechna tendencja do obniżania poziomu ze względu na dobro najsłabszych doprowadza do tego, iż dla tych średnich i najlepszych nie bardzo jest czas i środki. Zresztą, oni przecież z założenia dadzą sobie radę, więc po co dbać o ich potrzeby? A że muszą chodzić do szkoły, ... Skoro już muszą....
Ja nieraz namawiam uczniów, którzy mają pewne samozaparcie i ambicję, do indywidualnego toku nauki. Co prawda muszą przejść przez mękę, ale mają więcej czasu dla siebie! Jeden egzamin co semestr, i tyle. Nie jest to najlepsze rozwiązanie, ale w przypadku angielskiego potrafi uratować zdrowie psychiczne. Unika się wpływu niedouczonego nauczyciela w szkole, jest szansa, że nie straci się motywacji i pasji do nauki języka, można ten sam poziom osiągnąć robiąc ciekawsze rzeczy niż "przerabianie" podręcznika pod okiem nauczyciela, itp. Wadą jest to, że uczeń musi mieć zapewnioną opiekę w czasie lekcji w szkole, na których nie bywa, musi gdzieś pobierać naukę języka, aby szkoła się nie czepiała, że nic nie robi. Ponadto, uczeń jest solą w oku nauczyciela ze szkoły, bo musi przygotować specjalny test, odsiedzieć swoje na egzaminie semestralnym, potrzebna jest komisja, itp. Ale może jest to jedyne rozwiązanie, które obecnie uczeń ma do dyspozycji?
Pozdrawiam serdecznie i pisz jak najwięcej. Zrobię linki do twoich postów :) aby wywołać burzę w szklance wody. Warto, bo od małych burz wielkie się zaczynają... :D
ucze w podstawowce dzieciaki angielskiego. i widze dlaczego to co Pan uwaza za idiotyzm ma racje bytu. klasy dzieli sie od 24 osob na jezyki [na grupy] ale w klasach jest do 22-23 uczniow... dlatego podzial nie nastepuje. w grupie 23 osobowej nie uda sie pracowac tak jak na kursach gdzie jest 7-15 osob!
OdpowiedzUsuńte kilka dzieciakow ktore cos lapie... meczy sie i nudzi. reszta meczy sie bo nic nie rozumie - twierdza np. ze przez 3 lata nauczania zintegrowanego tylko rysowali na angielskim [skad inad wiem, ze tak nie bylo].
a co najwazniejsze - nie ucza sie. w ogole.
tlumacze np. czasownik "to be".. robimy cwiczenia... maja miec krotka kartkowke... nikt nie zajrzy nawet do ksiazki.
nie odrabiaja zadan domowych.
na lekcjach nie pracuja.
trzeba kilkakrotnie powtarzac i tlumaczyc polecenie... czasami kazdemu z osobna, bo nie sluchali, kiedy mowilam do wszystkich za pierwszym razem.
tacy uczniowie... nie dojda nawet do poziomow, ktore dla Pana wydaja sie wydumane. oni pod koniec roku tak samo nic nie umieja, jak nie umieli na poczatku. a nie sa wspierani przez rodzicow, bo wielu z nich mysli - po co mi jezyk obcy...
nie pomaga ukazywanie im, ze sie moze przydac.
uczylam gimnazjalistow, ktorzy zaczynali powoli myslec juz o karierach zawodowych [np. jeden chcial byc zolnierzem zawodowym] a mimo dowodow na to, ze angielski jest niezbedny do tego co sobie obmyslili uczynic ze swoim zyciem... dalej uwazali, ze po co im to.
szczerze, boli mnie i wkurza, jak wyniki zwala sie na brak kompetencji nauczyciela. jestem zafascynowana kultura brytyjska. staram sie zaszczepiac w uczniach te ciekawosc swiata, innej kultury. zawsze mowie fonetycznie choc wiekszosc dzieciakow dalej uparcie odpowiada - ARENT. dwoje sie i troje... a i tak moje klasy maja prawie same jedynki. wg widelek oferowanych przez wydawnictwa, wedlug systemow oceniania szkolnych... nie moge im wstawic nic innego niz 1.
oczywiscie, jestem niekompetenta. to najlatwiejsza odpowiedz.
pozdrawiam.
Po paru latach od zamieszczenia tego postu chciałbym uaktualnić pewne dane. Otóż Unia wymaga od filologii obcych (wszystkich, czy to japonistyki czy anglistyki), żeby absolwent studiów licencjackich znał język na poziomie B2, a absolwent studiów magisterskich na C1. Ja sam od pierwszego roku anglistyki (lat temu naście) musiałem przerabiać materiały do CPE. Po prostu z góry narzucono filologiom angielskim obniżenie poziomu nauczania języka, by wszystkie studia językowe były takie same. To w praktyce oznacza, że anglistyki będą przyjmować niemal wyłącznie kandydatów z maturą podstawową, bo ci bardziej zaawansowani na takie studia nie przyjdą. Tam gdzie pracuję już zaczęto myśleć o układaniu sylabusów tak, żeby wyrzucać materiały zaawansowane, zwłaszcza na studiach licencjackich. Smutne to, lecz nic na to nie poradzimy.
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo za uzupełnienie.
OdpowiedzUsuńPomimo tak niepomyślnych wieści, sądzę, że sytuacja się poprawi. Ludzie wiedzą, co dla nich dobre i wymuszą zwiększenie poziomu. Albo będą zmuszeni do dokształcania się z języka po studiach.
Chciałbym się odnieść do pierwszego komentarza. Coś nie chce mi się wierzyć, że po studiach magisterskich wymagany jest według standardów Unii poziom C1. Jestem słuchaczem 3 roku z kolegium (już teraz jestem na poziomie C1) i teraz poziom PNJA jest u nas CPE level(chociaż bardziej pasuje tu określenie pre-CPE), chociaż wątpię, żeby w rok dałoby się opanować ten poziom, do tego będą przecież kolejne 2 lata na magisterce. Także jakim cudem wymagane jest tylko C1?
OdpowiedzUsuńDo autora bloga: Szczena mi opadła jak napisałeś, że kiedyś na początku studiów wymagany był poziom C2 . Nie mogę sobie tego wyobrazić.
ad Anonimowy z 14.10.2012
OdpowiedzUsuńOwszem, tak było. Startowaliśmy z podręcznika "Nexus", który był po prostu kilerem (o traumie świadczy choćby to, że do dziś pamiętam jego nazwę i okładkę). Poziom brał się z liczby kandydatów na jedno miejsce oraz tego, że średnio w grupie ludzie dostawali się na filologię za drugim podejściem. Podejście było dość brutalne, "sink or swim" i sporo osób odpadło przez dwa lata. Ale pozostaje poczucie przejścia czegoś wyjątkowego i za to cenię UJ :)