środa, 8 lutego 2012

Jak zostałem tłómaczem

Dla Piotra K. za dbałość o bloga

Za czasów dawnego systemu mój Tata miał to wielkie szczęście, że uczęszczał do wzorcowego liceum dla robotniczych dzieci. Szczęście polegało na tym, że w tej szkole władze zezwoliły na nauczanie języka angielskiego i tym sposobem mój Tata zapoznał się z językiem Szekspira. Wbijał mu go do głowy przedwojenny nauczyciel, a czynił to wyjątkowo skutecznie – Tata językiem angielskim posługiwał się bardzo dobrze.

Drugie wielkie szczęście mojego Taty polegało na tym, że miał okazję znajomość języka angielskiego wykorzystywać w praktyce. Bywało tak, że tłumaczył instrukcje do różnych maszyn i urządzeń. Niekiedy się również zdarzało, że wielka fabryka silników wysokoprężnych, w której przepracował całe życie, wypuszczała go za tzw. Żelazną Kurtynę, czyli do krajów zgniłego, zachodniego imperializmu. Wyjazdy takie bywały okazją do podszkolenia angielskiego, gdyż kilkakrotnie Tata bywał w Wielkiej Brytanii. Przywoził też Tata ze sobą różne, różniaste rzeczy, między innymi anglojęzyczne książki, które spoczywały później na jednej z półek domowej biblioteczki.

Pod koniec szkoły podstawowej przechodziłem okres maniackiego czytania wszystkiego, co można było podciągnąć pod szeroko rozumianą fantastykę naukową. Przeżarłem wszystkie książki Lema, jakie znajdowały się w domu (przyznaję, że kilka z nich mnie pokonało, ale do dzisiaj za szczytowe osiągnięcie literatury SF uważam "Niezwyciężonego" i "Eden"). Oczywiście nie wystarczało mi to! Sczytywałem na proszek wszelkie dostępne numery "Fantastyki", a także pazurami wczepiłem się w znajomego moich rodziców, pana Andrzeja, który pół domu miał zawalone wszystkim – tak! wszystkim! – co z fantastyki ukazywało się w Polsce. Bezczelnie korzystałem z panaandrzejowych zasobów jak z prywatnej biblioteki i to właśnie z tego okresu datuje się moja wielka miłość do pisaniny braci Strugackich. Zmiażdżył mnie również Zajdel, którego "Limes inferior" do dziś pozostaje jedną z moich ulubionych lektur. Znajomość z panem Andrzejem to jedno z moich "formative experiences". Myślę, że bez rozmów z nim oraz wynoszonych z jego mieszkania siatek z lekturami byłbym zupełnie innym człowiekiem.

Muszę tu wspomieć o jeszcze jednej rzeczy. Jakoś w drugiej połowie lat 80-tych przetoczyła się przez kina PRL-u fala filmów zachodnich. Jako szczyl obejrzałem w naszym małomiasteczkowym kinie takie produkcje jak "Gwiezdne wojny", "Imperium kontratakuje", "Powrót Jedi" czy spielbergowski "ET". Kochałem zresztą nasze andrychowskie kino ogromnie, gdyż filmy oglądało się w nim świetnie, głównie ze względu na "schodkowy" układ rzędów. Nawet siatkarze nie zasłaniali ekranu. Ceny biletów były zresztą w tych czasach śmiesznie niskie: w 1987 roku za godzinną stawkę za lekcję angielskiego mogłem sobie ich kupić kilkanaście. Korzystałem z tego skwapliwie i wymienione wyżej produkcje oglądałem po kilka i kilkanaście razy.

Ale co z tymi tłumaczeniami?! – zapyta niecierpliwy czytelnik, który liczył raczej na to, że dowie się, jak najszybciej i najskuteczniej wkręcić się do biura tłumaczeń czy nawiązać stosunek translatorski z jakimś wydawnictwem. Keep calm and believe in Sherlock Holmes, już dochodzimy...

W tymże okresie – 1985? 1986? – przemykał przez nasze polskie kina film-legenda. Był to "Obcy, ósmy pasażer Nostromo". Przez długi czas nie mogłem się nigdzie dowiedzieć, o czym ten film właściwie jest. Na seanse, kiedy był grany, wpuszczano jedynie widzów pełnoletnich, więc nie miałem szans go zobaczyć, a niestety nikt z zaprzyjaźnionych dorosłych go nie widział. Legendy naprawdę chodziły straszliwe. Ktoś opowiedział mi historię, jakoby jakaś kobieta w szoku po seansie przedwcześnie urodziła. Ki diabeł, myślałem sobie, nie zdając sobie sprawy z tego, jak blisko rozwiązania zagadki jestem. Męczył mnie ten "Obcy" przez kilkanaście miesięcy, kiedy uzmysłowiłem sobie, że jedna z przywiezionych przez Tatę z Zachodu książek to właśnie... "Alien".

Moje odkrycie półkownikującego "Aliena" zbiegło się z okresem młodzieńczego buntu. Uznałem, że nie chcę być więcej nauczany angielskiego przez Tatę, trzy i pół roku edukowania mi w zupełności wystarczy, więc po kilku awanturach zaprzestaliśmy lekcji. Można to właściwie uznać za ekstremalny przejaw tzw. "learner's autonomy"; uczeń się zautonomizował do takiego stopnia, że nauczyciel poszedł w odstawkę. Nie oznacza to jednak, że angielskiego przestałem się uczyć. Rok 1987 oznaczał dla mnie początek nauki w liceum, a także rozpoczęcie udzielania korepetycji z angielskiego. Był to także rok, kiedy pierwszy raz w życiu zabrałem się za porządne tłumaczenie.

Uzbrojony w zeszyt w kratkę (nienawidziłem zeszytów w linie, i tak mi zresztą zostało do dzisiaj), długopis oraz Wielki Słownik Angielsko-Polski, czyli tzw. "stanisławskiego", zabrałem się za tłumaczenie "Aliena". Książka autorstwa Alana Deana Fostera stanowiła beletryzację scenariusza filmowego i została wydana w USA w 1979 roku. Jakimś cudem taki amerykański egzemplarz przewędrował przez kolejne "second-handy" do Wielkiej Brytanii, i tam Tata nabył go drogą kupna.

Tłumaczyłem "Aliena", jak umiałem. Prace rozpocząłem 19-go listopada 1987 roku, a zakończyłem 4-go września 1988 roku. Jak widać, trwało to długo, lecz proszę pamiętać, że musiałem chodzić do szkoły, dawałem korepetycje, a niekiedy po prostu nie chciało mi się. Co tydzień tłumaczyłem po kilka stron, aż wreszcie przemieliłem całą książkę. Gotowe tłumaczenie zajmuje siedem zeszytów formatu A5, lecz nadal było mi mało. Ponieważ skrobałem jak kura pazurem (czym zresztą doprowadzałem polonistkę w liceum może nie do szału, ale do wygłaszania kąśliwych uwag po każdej pracy klasowej), rękopis nie nadawał się do czytania. Uznałem więc, że trzeba "Aliena"... przepisać na maszynie.

Pamiętajmy, że to nadal były czasy realnego socjalizmu, a posiadanie maszyny do pisania wymagało zezwolenia (!). Własna kserokopiarka była zaś dobrem absolutnie zakazanym. Na szczęście moja Mama pracowała w biurze i swego czasu zgodę na posiadanie maszyny do pisania uzyskała. Proszę sobie teraz wyobrazić nastolatka, który dwoma paluszkami przepisuje swój rękopis tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. I to w bloku, gdzie połowa ścian jest z gipsu. Do dziś zastanawiam się, dlaczego sąsiedzi mnie nie zlinczowali.

Uzyskanie maszynopisu – w dwóch egzemplarzach! – zajęło mi kolejne kilka miesięcy. Niestety tłumaczenie nieopatrznie puściłem w obieg i kiedyś któryś z kolegów nie zwrócił mi już teczki. Oby się z uścisków alienowych w piekle nie wyplątał! Został mi na pamiątkę tylko egzemplarz powieści oraz siedem zeszytów z rękopisem, które pieczołowicie przechowuję. Tłumaczenie, jakie wyprodukowałem, było zaledwie poprawne, choć jeden z zaprzyjaźnionych czytelników kilka lat później stwierdził, że oficjalny przekład polski, z jakim się zetknął, wcale lepszy nie jest. Sama powieść nie była zbyt wymagająca, gdyż napisano ją językiem prostym, bez udziwnień i stylizacji. Ot, zwykłe ratatatata do przeczytania w jeden czy dwa wieczory. Ja byłem co prawda dumny z tego, że uporałem się z samą masą, lecz to nie wszystko – moja bezczelność sięgała jeszcze dalej...

W PRL działały kluby zrzeszające miłośników fantastyki i fantasy. Otrzymywały one zgodę na tłumaczenie i wydawanie w niewielkim nakładzie różnych publikacji. W formie tzw. "klubówek" pojawiły się między innymi przekłady powieści z serii "Star Wars" (słynny wołacz "Leju" miażdży swym urokiem do dziś), a mnie udało się dzięku panu Andrzejowi jakoś położyć na nich łapki. Na jednej ze stron okładki znajdowała się nazwa klubu (był to bodajże ŚKF) oraz jego adres... Tak, napisałem do nich z informacją, że przetłumaczyłem "Aliena" i zaproponowałem wydanie mojego przekładu w formie takiej "klubówki". Ku mojemu rozżaleniu dowiedziałem się z miłego listu z odpowiedzią, że niestety, ale ktoś już w Polsce puścił "Obcego" w obieg, ale gdybym miał coś innego to fanklub chętnie. Niestety, nie miałem.

Zabierałem się potem za tłumaczenie powieści Roberta A. Heinleina "Obcy w obcym kraju", którą przywiózł nasz znajomy ze Szwecji. Przechowuję jeszcze jeden kratkowany zeszyt, gdzie znajduje się kilkanaście przetłumaczonych stron, a data rozpoczęcia tłumaczenia to 14-ty marca 1989 roku. Niestety końcówka klasy drugiej była dosyć burzliwa, zawalił się nam system polityczny, klientów zaczęło przybywać, a tłumaczenie "Stranger in a strange land" wypuściła w odcinkach Nowa Fantastyka. Tłumaczenie zarzuciłem i zająłem się innymi sprawami.

Tłumaczenie "Aliena" na polski dało mi bardzo dużo. Przede wszystkim przekonałem się, że dam radę: w końcu ta książka liczy sobie 200 czy 300 stron, a taka ilość materiału może ogłuszyć czy zniechęcić każdego (moich studentów na ćwiczeniach z translatoryki potrafił ogłuszyć przepis kulinarny, o półstroniczce beletrystyki nie wspominając). Później ogromnie zaprocentowało przekopywanie się przez słownik i budowanie list słownictwa. Proszę mi uwierzyć, że wprawa w szybkim wynajdywaniu słówek szalenie, naprawdę szalenie ułatwiała mi późniejsze przygotowywanie się do kolokwiów z Praktycznej Nauki Języka Angielskiego. Szkoda tylko, że nie było przy mnie nikogo doświadczonego, z kim mógłbym omawiać moją pracę zarówno pod kątem mojego rozumienia oryginału oraz samej jakości przekładu.

Od czasów "Aliena" nie było mi dane tłumaczyć literatury pięknej. Zajmuję się poradnikami oraz literaturą popularno-naukową z nakierowaniem na zdrowie i medycynę. Do beletrystyki czułem niechęć, gdyż mroziła mnie i wręcz paraliżowała świadomość tego, na ile sposobów można podejść do przekładu tego samego tekstu. O ile wykonywanie tłumaczeń we wspomnianych wyżej dziedzinach jest dla mnie oczywiste i jednoznaczne – być może ze względu na fakt, że łatwo wczuwam się w pewien styl i konwencję, łatwo "podrabiam" i naśladuję – o tyle uważam, że do przekładu literackiego trzeba mieć znakomitą znajomość obydwu języków, sporo wrażliwości oraz ogromne pokłady asertywności, by móc powiedzieć "to jest moje zdanie i ja je popieram". W wieku szesnastu lat nie dysponowałem chyba żadną z tych trzech cech (chyba nawet nie znałem takiego wyrazu jak "asertywność"), lecz wszelkie braki nadrabiałem smarkaczowską arogancją. Było tak jak w tym dowcipie "... i przychodzi amator, który nie wie, że się nie da. I robi."

Pierwszym filmem o Alienie, jaki udało mi się obejrzeć, był "Aliens" w reżyserii Camerona. Do dzisiaj oglądam go przynajmniej raz w roku i zawsze podziwiam niesamowity realizm i atmosferę, jakie udało się na planie zbudować. Potem zapoznawałem się z kolejnymi częściami w miarę, jak zjawiały się w na ekranach polskich kin. Wstyd się przyznać, ale pierwszy "Alien" pojawił się u mnie dopiero na krążku DVD. Zaczekałem do później nocy, obejrzałem, rozkoszując się każdą minutą, i do dziś nie potrafię zrozumieć, co jest takiego przerażającego w tym filmie. Dla mnie jest on po prostu piękny.

A tutaj pierwsza strona mojego tłumaczenia:



2 komentarze:

  1. Autorze,

    Fajny tekst, super blog. Niemniej jednak, zachecony tytulem bylem przekonany, ze dowiem sie jak zostal Pan tlumaczem. Niestety tego sie nie dowiedzialem.
    Przetlumaczyl Pan gruba ksiazke (szacunek za to, ze podjal Pan ta probe w czasach bez elektornicznych slownikow i internetu), co niewatpliwie poprawilo Pana umiejetnosci, lecz nie przynioslo zadnych innych korzysci (nigdzie jej Pan nie opublikowal). Nastepnie zaczal Pan tlumaczyc kolejna ksiazke. Niestety, nie udalo sie jej dokonczyc. I nagle, po tej informacji, przenieslismy sie do czasu gdzie jest juz Pan tłumaczem, ma Pan swoich studentow. Co sie stalo w miedzy czasie? Jak Pan zostal tym tlumaczem i jak to sie stalo ze zaczal Pan tlumaczyc poradniki? Ciekawi mnie jak znalazl Pan ta prace, czy bylo ciezko.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za komentarz i postawione pytania.

    Jak można się zorientować po tytule artykułu (wpisu), opowiadam tu o swojej pierwszej poważnej przygodzie z tłumaczeniem. Pokazuję też, że właśnie nie stałem się nagle, z powietrza, tłumaczem, lecz że ta pasja tkwiła we mnie niejako "od zawsze".

    Absolutnie nie zgadzam się z twierdzeniem, że tłumacznie tej książki nie przyniosło mi żadnych korzyści. Owszem, bezpośrednich korzyści finansowych nie było, ale proszę zwrócić uwagę na to, że zwiększył się mój zasób słownictwa, zyskałem ogromne doświadczenie i uzyskałem pewność, że potrafię przebić się przez kilkaset stron tekstu. Uczyłem wielu studentów i na drugiego takiego wariata jeszcze nie trafiłem. Ten większy zasób słownictwa pozwalał mi być lepszym studentem, lepszym korepetytorem, a to przekłada się na jakieś dochody, no nie? Sam tekst miał kilku czytelników, więc nie zmarnował się w szufladzie.

    Tłumaczem zostaje się bardzo prosto – trzeba trafić na odpowiednich ludzi, którzy będą w stanie zlecić Panu tłumaczenie. To nie ja szukałem pracy, ale praca niejako znalazła mnie. Kolega tłumacz nie był w stanie przyjąć zlecenia, polecił mnie. Dostałem próbkę tekstu do przetłumaczenia, przyłożyłem się, przekład spodobał się pani redaktor, moja stawka okazała się akceptowalna dla wydawcy i dostałem zlecenie. Ot, droga typowa chyba dla prawie wszystkich tłumaczy.

    Pozdrawiam ciepło :)

    OdpowiedzUsuń