środa, 20 czerwca 2012

O tłumaczeniu tytułów



Od dłuższego czasu przemyśliwaliśmy wraz z Bartkiem Paszylkiem (www.bpaszylk.com) nad wydawaniem literatury grozy. Przy okazji różnych spotkań systematycznie obgryzaliśmy kolejne aspekty takiej działalności, aż wreszcie w styczniu tego roku uznaliśmy, że trzeba spróbować. Dość szybko ustaliła się koncepcja pierwszej publikacji: wydamy dziesięć genialnych, zajebistych opowiadań autorów polskich i zagranicznych, a książka będzie miała tytuł... „Najlepsze horrory A.D. 2012”. Bartek, z racji swojego doświadczenia redaktorskiego, miał zająć się pozyskaniem autorów. Ja miałem zająć się tłumaczeniem opowiadań i wynalezieniem materiału na okładkę. Zaczęliśmy działać i teraz można już powiedzieć: udało się!

W antologii znajdzie się pięć opowiadań zagranicznych autorstwa Petera Strauba, Morta Castle'a, Michaela Slade'a, Briana Evensona i Kaaron Warren, oraz pięć tekstów polskich. Jedno z nich – opowiadanie Dariusza Zientalaka Jr – znane jest już z wcześniejszej publikacji, natomiast cztery to premiery. Specjalnie dla nas napisali opowiadania Dawid Kain, Kazimierz Kyrcz Jr, Jarosław Moździoch oraz Aleksandra Zielińska. Bardzo się też ucieszyłem, kiedy znakomity fotograf, Wiktor Franko (wiktorfranko.com), udzielił zgody na wykorzystanie swojego zdjęcia Ani Wawszczak na okładce. Samą okładkę wydziergał członek grabarzowej ekipy, Wojtek Pawlik (Grabarz Polski).

Jak wspominałem wyżej, moim głównym zadaniem było przetłumaczenie opowiadań na język polski. Bartek postawił przede mną trudne zadanie, ponieważ każdy tekst był inny: opowiadania Evensona i Slade'a to kilkustronicowe miniatury, teksty Warren i Castle'a są już solidniejszych rozmiarów, natomiast opowieść Strauba ociera się już rozmiarem o mikropowieść. Każdy z autorów pisze też innym stylem. Evenson w wyważony sposób opowiada historię przygody miłosnej, jaką pewna kobieta doświadczyła... z mimem. Rezultat tej przygody jest dość nieoczekiwany. Slade – przy pomocy mocno ekspresywnego języka – opisuje konsekwencje sikania do Amazonki. Miłośnicy ohydy i obrzydliwości będą naprawdę usatysfakcjonowani po lekturze. Warren z kolei wyciszonym, spokojnym tonem opowiada fascynującą historię człowieka, który przeżył zawał kopalniany. Opowiadania Castle'a i Strauba poświęcone są temu samemu tematowi; obydwaj autorzy wzięli na warsztat przedstawienie procesu kształtowania się seryjnego mordercy. Castle podąża w stronę biblijnych klimatów i przy okazji przedstawia nam wizję postapokaliptycznego świata. Straub koncentruje się na pokazaniu psychiki dziecka, którego doświadczenia życiowe przepychają w sferę szaleństwa i mordu.

Tłumaczenie rozpocząłem od opowiadań najkrótszych, gdyż chciałem stopniowo się rozkręcić. O ile byłem nastawiony na to, że przy tłumaczeniu beletrystyki napotkam wiele problemów, zaskoczyło mnie to, że nadspodziewanie złożonym okazało się tłumaczenie tytułów. Wyszło przy okazji, że kierujemy się z Bartkiem zupełnie odmienną filozofią tłumaczenia tytułów: ja stawiam na brzmienie, natomiast Bartek chce, aby tytuł odpowiadał długością oryginałowi. Nie będę ukrywał, boksowaliśmy się przy każdym opowiadaniu.

Oryginalny tytuł opowiadania Briana Evensona to „Invisible Box”. W pierwszym odruchu – tak, człowiek tłumaczy odruchowo – wcisnęło mi się do głowy „Niewidzialne pudełko”, gdyż prototypowym ekwiwalentem dla „box” jest oczywiście „pudło, pudełko”. Przeczytałem opowiadanie i uznałem, że skoro bohaterka mieści się cała w tytułowym „boxie”, lepiej użyć określenia „skrzynia”. Czyli mamy już gotową rybkę (tj. roboczą wersję przekładu): „Niewidzialna skrzynia”. Oczywiście, można by szarżować dalej i zastanawiać się nad „niedostrzegalną skrzynią” albo „niezauważalną skrzynią”, lecz po co komplikować rzeczy proste? Bohaterka zresztą skrzynię zauważyła i dostrzegła. Nie byłem jednak do końca zadowolony z „Niewidzialnej skrzyni” z prozaicznego powodu. Tytuł nie brzmi dobrze, ponieważ w pierwszym wyrazie jest tylko jedna mocna spółgłoska („d”), a całość nie ma tego mocnego, dobitnego wydźwięku, kiedy wypowiadamy tytuł na głos. Zaraz, zaraz... a może by coś dostawić? Jakoś dookreślić z czym mamy do czynienia? „Bajka o niewidzialnej skrzyni”? „Baśń o niewidzialnej skrzyni”? „Opowieść o niewidzialnej skrzyni”? I wtedy strzeliło mi do głowy, że można przecież wykorzystać wyraz „rzecz”. „Rzecz o niewidzialnej skrzyni”. O to właśnie chodziło. Słaby i długi wyraz „niewidzialnej” zamknięty jest między dwoma chrzęszczącymi i chroboczącymi „rz”, co doskonale buduje klimat osaczenia i uwięzienia. Bartek pokręcił mi tu co prawda nosem, że trochę archaiczne, że trochę za długie, że kłóci się z zasadą zachowania tej samej długości co oryginał, ale dał się wreszcie przekonać moim argumentom.

Drugim opowiadaniem, jakie tłumaczyłem, było „All You Can Do Is Breathe”. Uważam co prawda, że Warren mogła wymyśleć lepszy i krótszy tytuł dla swojego utworu, jednak jako tłumacz nie mam w tej sprawie nic do gadania i muszę po prostu dobrze wykonać swoją robotę. W przypadku tego tytułu ujawnia się cała piekielność języka angielskiego, która pozwala w sześciu słowach elegancko przekazać treść, którą na potrzeby języka polskiego trzeba zdekompresować i wypakować, uzyskując.... no właśnie? Ile słów uzyskamy po rozpakowaniu tej angielskiej konstrukcji? Sporządźmy sobie roboczy przekład tytułu: „Wszystkim, co możesz/można (teraz) robić, jest (jedynie/tylko) oddychać”. Nie jest jeszcze źle pod względem długości, ale tytuł zmienił się nam w mikropowieść. W takim razie trzeba przeczytać dokładnie opowiadanie i zastanowić się, co tak naprawdę chciała przekazać Warren. Po dwukrotnej lekturze uznałem, że najważniejsze jest to, iż bohater stopniowo traci siły życiowe i popada w depresję, czyli nie ma na nic ochoty, siedzi i jeszcze oddycha, ale długo już nie pociągnie (dlaczego tak się stało, dowiecie się z lektury). Wyłoniła mi się kolejna wersja przekładu: „Możesz/można jedynie/tylko oddychać”. Nadal źle. "Można" jest zbyt bezosobowe, więc decyduję się na „możesz”; niech czytelnik poczuje się od początku związany z bohaterem. Ponieważ zdecydowałem się wprowadzić do tytułu „już”, uznałem, że lepiej będzie brzmiało „tylko” (dwa dźwięki "j" po sobie brzmią fatalnie). Mamy więc „Możesz już tylko oddychać”. Nadal źle. Tytuł Warren pokazuje efekt finalny wszystkich perypetii naszego bohatera, chciałem więc w jakiś sposób zasygnalizować, że jest to koniec opowieści, a potem nie ma już nic. Zdecydowałem się rozbudować tytuł o „i”. Wreszcie jest dobrze, wreszcie jest finalność i beznadzieja: „I możesz już tylko oddychać”. Bartek łyknął bez większych oporów.

Michael Slade – tak naprawdę to dwie osoby, które piszą razem, ojciec i córka – zatytułował swoją miniaturę „Gross-out Contest”. Na początku sklęsłem trochę, gdyż roboczy przekład jakoś nie chciał mi się nawet wyświetlić w głowie. Przeczytałem opowiadanko, uśmiałem się, lecz to niewiele pomogło. „Konkurs, w którym będziemy się przelicytowywać na obrzydliwości”??? Przecież redaktor mnie za taki tytuł zabije. Potem zakopie. Potem wykopie i jeszcze raz zabije. I kto będzie tłumaczył resztę tekstów? Uznałem więc, że może najpierw zrobię tłumaczenie, a potem się zobaczy. O dziwo, ta strategia zadziała. Samoistnie przyplątał się do mnie prosty, zgrabny tytuł „Konkurs obrzydliwości”. Redaktor nie zaprotestował. Będę żył.

Po trzech krótkich opowiadaniach przyszła pora na zmierzenie się z dłuższym tekstem Morta Castle'a „And of Gideon”. Bartek podrzucił mi tomik „Zagłada” wydany przez poznański Rebis w 1991 roku, w którym znajdował się polski przekład tego opowiadania, lecz udzielił mi równocześnie ostrzeżenia, że przekład ten nie jest – delikatnie mówiąc – idealny. Zerknąłem tylko na polski tytuł – brzmiał on „Gedeon” i nie podobał mi się. Nauczony wcześniejszymi doświadczeniami najpierw dokonałem przekładu opowiadania, a potem zacząłem kombinować. Rybka brzmi: „I o Gedeonie”. „I o”, cudowne zestawienie samogłosek... Jakby osioł ryczał, iii-o! iii-o! iii-o! Trzeba iść w inną stronę. Zacząłem się zastanawiać nad możliwą interpretacją tytułu, a z opowiadania wynikało, że autor chce „jeszcze” poopowiadać o Gedeonie. Może więc „Jeszcze o Gedeonie”? Ale co jeszcze? W przypływie desperacji wrzuciłem więc „A teraz pora na Gedeona” i wysłałem Bartkowi, wiedząc, że dostanie apopleksji. Nie zawiodłem się. Tytuł był dla niego zbyt długi (z tym się zgadzam), ale Bartek pokazał, że jego myślenie idzie tym samym trybem, co moje. Sam pisze zresztą: Bardziej więc podobałoby mi się "Pora na Gedeona" ...choć tu znów zahacza mi to o "Porę na Telesfora" i przez to brzmi mało poważnie - no ale to już pewnie tylko mój problem bo Telesfora raczej mało kto poza mną będzie pamiętać. Rzecz w tym, iż ja miałem takie same skojarzenia, więc tytuł „Pora na Gedeona” odpadał (Tak przy okazji: Co je Miś Uszatek wieczorem? – Pora na dobranoc). Deliberowaliśmy więc dalej nad tytułem i zostaliśmy przy jednej z propozycji Bartka, stąd polski tytuł „Czas Gedeona”.

Peter Straub pokazał w swoim opowiadaniu prawdziwie mistrzowską klasę. Tylko skąd on wytrzasnął ten upiorny tytuł? „Bunny is Good Bread”? Rozumiem poszczególne słowa („Króliczek jest dobrym chlebem”), całość nie ma sensu za grosz... Opowiadanie Strauba przeczytałem wnikliwie, strasznie mnie zresztą wciągnęło. Na szczęście Straub nie wymyślił tytułu „od czapy”, lecz tytułowe zdanie pojawia się w pewnym miejscu i dla mnie stanowi ono moment przełomowy dla psychiki bohatera, a zarazem klucz do odczytania tekstu. Kiedy już wiedziałem, że tytuł ma sens, należało ten sens znaleźć. Bohater po pewnych wydarzeniach zaczyna popadać w obłęd, jego psychika wykrzywia się nieodwracalnie, wypiera część przeżyć ze świadomości i Straub w genialny sposób to oddaje. Jak zrozumieć tytuł, skoro to czyste szaleństwo? Odpowiedź jest banalnie prosta: trzeba na jakiś czas zwariować. Podróżując pociągiem do Katowic, czytałem te magiczne półtorej strony tekstu raz za razem i udało się. „Kicuś to smaczny chleb” – ten absurdalny przekład Bartek natychmiast kupił i chyba tym sposobem oddaliśmy Straubowi sprawiedliwość.

Oczywiście wszystkie teksty zagraniczne zawierały pułapki i każdemu z nich można by poświęcić osobny wpis. Równie ciekawe są opowiadania polskich autorów. Miałem przyjemność czytać wszystkie i zapewniam fanów literatury grozy, że antologia zawiera nadzwyczajny koktajl pomysłów i stylów!

Wydawnictwo Polonsky wstępnie określiło wydanie książki na drugą połowę lipca, więc zaglądajcie na ich stronę, która już już będzie czynna (www.polonsky.pl). Poniżej przedstawiam spis treści i okładkę.

Najlepsze Horrory A.D. 2012
Michael Slade KONKURS OBRZYDLIWOŚCI
Jarosław Moździoch KOLEKCJONER ZELÓWEK
Brian Evenson RZECZ O NIEWIDZIALNEJ SKRZYNI
Dawid Kain EKSTRAKCJA
Kaaron Warren I MOŻESZ JUŻ TYLKO ODDYCHAĆ
Aleksandra Zielińska NOCNY GOŚĆ
Peter Straub KICUŚ TO SMACZNY CHLEB
Kazimierz Kyrcz Jr RANDKA W CIEMNI
Mort Castle CZAS GEDEONA
Dariusz Zientalak Jr ROBAKI ZĘBOWE



11 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawie brzmią te rozważania na temat przekładu tytułów, szczególnie, że tytuły stanowią (a w każdym razie powinny stanowić, bo różnie z tym bywa) nie tylko wizytówkę danego tekstu, ale klucz do jego pełniejszego odczytania. W tym kontekście rola tłumacza, któremu naprawdę chce się przyłożyć do pracy, jest nie do przecenienia...

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się w zupełności. Tytuł jest szalenie ważny, a mnie samego zdziwiła dysproporcja między czasem, jaki poświęcam na tłumaczenie tekstu, a tłumaczenie tytułu. Oczywiście duża część z tego, co opisałem powyżej, to procesy podświadome: brzemienie oceniam na słuch, skojarzenia przychodzą odruchowo itp. Bezcenna jest też pomoc redaktora, gdyż czasami nie zajedzie się daleko bez przedyskutowania tytułu z kimś, kto zna tekst na wylot. No i kto by powiedział – parę słów a tyle kombinowania?

    OdpowiedzUsuń
  3. Zapowiada się megaciekawa antologia. Szczególnie mnie intryguje ten Straub z jego kiciusiem :-D
    Sam też tłumaczę, ale jeszcze nie trafił mi się tytuł w rodzaju "Bunny is Good Bread" ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Męki translatorskie są bardzo podobne do tych autorskich, kiedy człowiek chce jak najlepiej, a boi się, że przedobrzy. Czasem - choć ciężko w to uwierzyć - coś prostszego ma większą moc rażenia :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ad DK – Straub miażdży :) Nic więcej nie zdradzę, żeby nie psuć zabawy.

    Ad K – Jako tłumacz bardziej boję się zamotania w jakieś kalki językowe, albo namieszanie stylistyczne. Czasami człowiek coś przetłumaczy, wszystko niby brzmi i jest ok, ale wali niezamierzonym komizmem czy też gwałt na języku polskim aż zaskrzeczy. No ale w tej antologii przeczytaliśmy wszystko po kilka razy i JESZCZE będziemy czytać po składzie. Ceną doskonałości jest pot, krew i łzy :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Dokładnie tak. Przy czym najlepiej, kiedy człowiek ma czas na zastanowienie, odłożenie tekstu, ochłonięcie i potem spojrzenie na niego świeżym okiem. Dlatego całkowicie niezrozumiała jest dla mnie polityka niektórych wydawnictw, które mając plan wydawniczy zmuszają tłumaczy do przełożenia solidnej objętościowo powieści w miesiąc... A przecież takie tempo musi odbić się na jakości pracy :(

    OdpowiedzUsuń
  7. Na pewno sytuacja, kiedy można przeczytać tekst kilka razy i zastanowić się nad nim jest bardzo dogodna dla tłumacza. Jeśli jeszcze można tekst poprawiać i przeczytać po "odleżynach", to już świetnie.

    Z drugiej strony, jeśli tekst jest stosunkowo prosty i bez udziwnień, w ciągu miesiąca można przerzucić naprawdę sporo stron z ichniego na nasze. Ja bym się raczej obawiał sytuacji, kiedy niestarannie prowadzi się prace redakcyjne – jeśli wydawca jest świadom, że tłumacz ma niewiele czasu i sadza nad książką doświadczonego redaktora, to pół biedy. Gorzej, jeśli tłumacz jest jednocześnie tłumaczem, korektorem i redaktorem, a rola redakcji sprowadza się do pobieżnego przejrzenia "szczotek" z drukarni. Potem wychodzą takie potworki, jak tłumaczenia Stephena Kinga. Próbowałem czytać coś niedawno po polsku, rzuciłem o ścianę. Tłumacz uczył się tłumaczyć na żywym tekście, a redaktor chyba czytał przekład przez wieczka od słoików. Kalki językowe, dziwolągi składniowe, brak zrozumienia logiki w poszczególnych scenach – długo można by wymieniać...

    OdpowiedzUsuń
  8. Jestem ciekawa czy czytał pan tłumaczenie "Emilki ze Srebrnego Nowiu" Marii Rafałowicz-Radwanowej. Pewnie nie, bo to przecież powieść dla dorastających dziewcząt, ale każdy zainteresowany przekładem może się nad tym tłumaczeniem zadumać. Jest tak dziwaczne, że uwielbiam je czytać ;) Albo Ania z Zielonego Wzgórza - na stronie Wydawnictwa Literackiego jest ciekawy tekst obecnej tłumaczki na temat dziwactw przekładu z 1912 r.

    OdpowiedzUsuń
  9. świetny text, można się dużo ciekawych rzeczy dowiedzieć, pozdrawiam...

    OdpowiedzUsuń
  10. Dobrze wiedzieć, że są tłumacze, którym zależy :)

    OdpowiedzUsuń
  11. ad Anononimowy z 23-go czerwca 14:58

    Niestety nie znam, moje zainteresowania obracają się raczej w innych klimatach. Tekst o przekładzie "Ani z Zielonego Wzgórza" znajdę, ponieważ lubię bardzo czytać tego rodzaju relacje :)

    ad jacek + anononimy

    Thank you :)

    OdpowiedzUsuń