piątek, 29 stycznia 2010

Jak wyjadę, to się nauczę

For Kasia and Kaja – thank you for inspiration :)


Wielokrotnie spotykałem się z radosną deklaracją "Jak wyjadę, to się nauczę". W tej deklaracji chodzi oczywiście o nauczenie się języka angielskiego za granicą, a słyszałem to magiczne zaklęcie z wielu ust. Wyjazd do Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Stanów Zjednoczonych ma być tym cwanym skrótem, który doprowadzi zaprowadzi nas na zielone łąki angielszczyzny, gdzie nażremy się, napasiemy i będziemy krakać jak tamtejsze krowy. O święta naiwności... Zawsze długo zastanawiam się nad przekłuciem balonika optymizmu, ale jeśli mam szansę porozmawiać dłużej na ten temat z marzycielem, przeważnie wygrywa u mnie uczciwość zawodowa i... przekłuwam. Pssssssss...

Zaznaczmy najpierw, że nie rozmawiamy o ludziach, których angielski jest na poziomie zaawansowanym. Oni już posługują się nim biegle, potrafią sobie poradzić w wielu sytuacjach i mają opanowane strategie uczenia się. Absolwent filologii angielskiej czy przedstawiciel handlowy podróżujący po całej Europie przeważnie wie, jak najlepiej wykorzystać pobyt w kraju anglojęzycznym. Jest jednak wiele osób, które zbytnio nie przykładały się w szkole do nauki angielskiego, z lenistwa czy ze strachu zdecydowały się na zdawanie matury podstawowej z tegoż języka, i nagle wpadły na genialny pomysł, by "coś" z tą słabą znajomością angielskiego zrobić. Remedium ma być wyjazd za granicę i nauka TAM. Są też osoby, które znają nieźle gramatykę oraz przyswoiły setki słówek, ale podświadomie czują, że coś jest nie tak. Brakuje im umiejętności płynnego, spontanicznego mówienia. Nagle zaczynają marzyć o rozbiciu szklanej szyby, która oddziela je od świata "prawdziwego" angielskiego. Oczywiście najprostszym środkiem jest wyjechać TAM i nauczyć się angielskiego na miejscu.

Niestety, to nie działa w ten sposób.

Jeśli chcemy nauczyć się posługiwać językiem angielskim płynnie i swobodnie, musimy zadbać o dwie rzeczy: (1) jak największą interakcję językową z żywymi ludźmi (po naszemu – musimy mieć z kim gadać) oraz (2) jak największą systematyczność w szlifowaniu naszej angielszczyzny (po naszemu – samo się nic nie zrobi).

Najszybciej rozwijamy się z języka obcego, jeśli możemy się nim posługiwać. Ponieważ przede wszystkim chcemy się nauczyć mówić w tym języku (pisanie to rzecz wtórna), musimy mieć okazję z Anglikiem, Amerykaninem czy innym autochtonem porozmawiać. Najlepiej, byśmy mieli do czynienia z kilkoma czy kilkunastoma osobami w przeciągu tygodnia, a sytuacja byłaby o wiele korzystniejsza dla nas, gdyby to były te same osoby. Świętym Graalem nauki angielskiego natomiast jest sytuacja, kiedy musimy współpracować z innymi ludźmi i wspólnie realizować pewien projekt albo cel.

Przełóżmy teraz ten teoretyczny opis na nasze. Wyjazd i praca w hotelu w charakterze pokojówki nie jest najszczęśliwszym pomysłem, gdyż nauczymy się co najwyżej nazw środków czyszczących i kilku prostych zwrotów. Praca w fabryce kanapek, gdzie siedzimy przy taśmie i segregujemy kromki chleba na jadalne i niejadalne, również nie zapewni nam odpowiedniej ilości kontaktu z językiem. Zatrudnienie się w pubie, gdzie będziemy przygotowywać na zapleczu posiłki to także niezbyt dobry pomysł. Widać więc, że jeśli chcemy wyjechać za granicę, by podciągnąć nasz angielski, musimy obrać inną strategię: należy szukać środowiska, gdzie będziemy zmuszeni do kontaktu z ludźmi. Musimy też pamiętać o jeszcze jednym niebezpieczeństwie – wszędzie czają się Polacy! Często jest tak, że pracę za granicą załatwiają nam krewni czy znajomi, gdyż są to jedyne osoby, które TAM znamy. Oni także znajdą nam mieszkanie, albo przechowają u siebie przez kilka miesięcy. Wskażą nam też polskie sklepy i przedstawią swoim znajomym, którzy... również są Polakami. W pracy na magazynie czy plantacji truskawek również będziemy otoczeniu Polakami. Nie łudźmy się więc, takie warunki nie służą rozwijaniu angielskiego.

Załóżmy jednak, że trafiliśmy do hotelowego baru, czy pracujemy już w pubie za kontuarem i mamy kontakt z klientami. Być może sprzątamy mieszkania i właściciele chętnie z nami porozmawiają. W czasie godzinnej przerwy na nocnej zmianie w hipermarkecie możemy porozmawiać z naszymi współpracownikami czy nawet z menadżerem. To już jest w miarę systematyczny i regularny kontakt z ludźmi. Trzeba jednak zacisnąć zęby i wykrzesać z siebie więcej. Jeśli nie potrafimy zmusić się do systematycznej nauki sami (a mało kto to potrafi), najlepszym rozwiązaniem jest zapisanie się na kurs angielskiego. Wystarczą choćby dwie albo cztery godziny tygodniowo, gdyż konieczne jest wymuszenie systematyczności i nawyku sięgania po słownik i ćwiczenia gramatyczne. Mamy też pod ręką lektora, czyli kompetentną osobę, która chętnie odpowie na nasze pytania.

Recepta jest jak widać bardzo prosta: nie zamykajmy się w polskim getcie; starajmy się wykorzystywać każdą sytuację, by porozmawiać po angielsku; pracujmy systematycznie ze słownikiem i gramatyką w ręce. To da efekty i pozwoli nam przebić się przez "szklaną szybę". A lepsza znajomość języka oznacza lepsze możliwości zatrudnienia. Po naszemu – większą kasę!

Warto wspomnieć o jeszcze jednym bardzo dobrym sposobie na naukę angielskiego za granicą. Niestety, jest on dostępny jedynie paniom. Jeśli naszym celem jest "wyjechać i się nauczyć", warto rozważyć pracę jako "au pair" (opiekunka do dziecka czy grupy dzieci). Oczywiście nie wyjeżdżamy, by pomagać naszej starszej siostrze wychowywać polskojęzyczne potomstwo, lecz znajdujemy anglojęzyczną rodzinę. Warto popytać wśród przyjaciółek i znajomych, czy ktoś nie chce "oddać" dobrej rodziny, gdyż wtedy mamy gwarancję, że trafi się nam sprawdzony pracodawca. Jako "au pair" będziemy mieli przede wszystkim kontakt z dziećmi, a dzieci to gaduły i świetni nauczyciele. Interesuje je każdy temat, posiadają ogromny zasób słownictwa i są niezmordowane w wyjaśnianiu i poprawianiu. A na dodatek są "bezobciachowe" i natychmiast zwrócą nam uwagę, że przekręcamy jakieś słowo albo źle go używamy. W domu będziemy mieli do czynienia z wieloma sytuacjami: trzeba pomóc w odrabianiu lekcji, obejrzeć razem film, omówić nowe zakupy, zająć się skaleczonym paluszkiem itd. To jest ogromna ilość sytuacji, z którymi nigdzie indziej się nie zetkniemy w takiej różnorodności i obfitości.

6 komentarzy:

  1. Uśmiałam się przy: "Wszędzie czają się Polacy". Tak, to jest niebezpieczeństwo, i co gorsza, nie tylko jezykowe. Niestety... ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że niektórzy zamiast wznosić 'Modlitwę Polaka' biorą sprawy w swoje ręce :]

    OdpowiedzUsuń
  3. au pair to program nie tylko dla pan ;) spotkalam juz chlopakow-au pair, takze tutaj w usa w akademii au pair w nowym jorku ;) ale zgadzam sie, to najlepsza metoda na nauke jezyka, a takze na jego szlifowanie :) pozdrawiam zza wielkiej wody! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. A to nowość dla mnie, że jest "au pair" dla panów. Prosiłbym o więcej informacji :)))

    Ściskam ciepło i mocno :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Gorzej jeśli trafi się na Anglika, który nie dość że popełnia mnóstwo błędów gramatycznych to jeszcze pyta się jak się pisze dane słowo w jego języku, bo jego spelling leży na całości..a niestety takich zdarza się coraz więcej. I kto ma się tu uczyć od kogo?
    Rozumiem, że nikt nie jest perfect..ale wydaje mi się że nauka angielskiego to sprawa indywidualna, jedni nauczą się języka zmywając naczynia przy słuchaniu radia, a drudzy po 10 latach pobytu w Anglii zrobią niewielki postęp..
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń