For Agnieszka B., thank you for your questions.
Od wielu lat zadaję sobie pytanie "Co to znaczy znać język angielski?". Musimy tutaj od razu wyjaśnić, że można na to pytanie dać dwie odpowiedzi w zależnośći od tego, kto pyta. Odpowiedź dla osób, które uczą się angielskiego "niezawodowo" jest dla mnie prosta i takiej zazwyczaj udzielam: trzeba wbić sobie do głowy trochę słówek, trzeba umieć sklecić kilka prostych zdań, trzeba umieć sobie poradzić w typowych sytuacjach, i jest dobrze. Osoba, która posługuje się angielskim od przypadku do przypadku, ma pewien margines bezpieczeństwa, gdyż może zawsze rozłożyć ręce i powiedzieć "Przecież nie jestem specjalistą od angielskiego".
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja, jeśli chodzi o zawodowców. Rozumiem tutaj przez nich osoby, którym znajomość języka angielskiego jest niezbędna do codziennego funkcjonowania i zarabiania pieniędzy. Przede wszystkim, zawodowiec nie może przestać się uczyć. Nie mówię tutaj o zapisywaniu się na kursy czy dodatkowe studia, gdyż takie postępowanie jest kompletną bzdurą i oznacza również stratę pieniędzy. Zawodowiec nie może słuchać innych, gdyż sam zna swoje potrzeby najlepiej, a uczy się przecież odruchowo, wykonując swój zawód. Jaka jest więc odpowiedź dla zawodowca? Bardzo prosta: zawodowiec wie WSZYSTKO. Oczywiście jest to stan idealny i niemożliwy do osiągnięcia, przede wszystkim ze względów biologicznych, gdyż nie jesteśmy w stanie ogarnąć wszystkich odmian angielskiego i nadążyć za nowym słownictwem. Ale ja mam tak, że chciałbym i powtarzam to każdemu przyszłemu angliście :)
Mimo tego, że staramy się przyswoić angielski w sposób totalny, i tak wielokrotnie napotkamy szklaną szybę. Moje pierwsze spotkanie z tym zjawiskiem nastąpiło, kiedy zacząłem czytać książki angielskie. Wcześniej uczyłem się angielskiego metodą "gramatyka, tłumaczenie, wbijanie słóweczek", co w sumie odpowiadało mojemu analitycznemu umysłowi. Niestety pojawił się problem, kiedy wziąłem do ręki książkę i usiłowałem zrozumieć pierwszy akapit. Mózg przyzwyczajony do nauki w obronnym odruchu wrzeszczał, że trzeba przyjrzeć się gramatyce i słóweczkom, a potem trzeba przetłumaczyć, natomiast instynkt językowy odwrzaskiwał się, że książkę trzeba czytać tak, jak się czyta ją po polsku, czyli rozumiejąc instynktownie całe zdania, akapity, rozdziały. Od tego wrzasku rozbolała mnie tylko głowa. Czułem wówczas, że walę w niewidzialną ścianę i jeszcze wtedy nie wiedziałem, że napotkałem pierwszą szklaną szybę w swoim życiu.
Oczywiście rację miał wtedy mój instynkt językowy, więc nauczyłem się czytać książki szybko, bez tłumaczenia w głowie, bez sprawdzania słówek. Kiedy zdecydowałem się na przyjemność płynącą z czytania i przyswajania sensu książki, wszystko stało się o wiele prostsze i łatwiejsze. Oczywiście napotykałem fragmenty, które czytałem wielokrotnie i dalej nie potrafiłem odruchowo uchwycić ich sensu. Ślizgałem się tylko po powierzchni, rozumiałem sens wyrazów i zdań, jednak całość nie chciała mi w głowie "zagrać" czy też "zagadać" do mnie. Zdarzały się też takie miejsca, kiedy nie było wyjścia i sięgnięcie po słownik stawało się niezbędne, gdyż znajomość danego wyrazu była niezbędna do uchwycenia sensu większego fragmentu książki. Wielką przyjemnością było dla mnie, kiedy okazywało się, że dobrze domyśliłem się znaczenia słówka. Niestety, równie często wściekałem się, gdyż aparat językowy wypuszczał mnie na manowce. I to były momenty osobistej klęski. Jednak czytanie książek i skupianie się na ich treści pozwoliło mi przebić się przez pierwszą szklaną szybę.
Wiem, że wiele osób napotyka szklaną szybę przy mówieniu i pisaniu. Spotykam się bardzo często z postawą "nie będę mówił/pisał, ponieważ mi to nie wychodzi". Najczęściej takie osoby nie zdają sobie sprawy, że tylko pogarszają swoją sytuację. Wszelkie obawy o poprawność gramatyczną, o dobór właściwego słownictwa, o poprawną wymowę, czy o dobre zrozumienie interlokutora powodują tylko nakręcanie spirali strachu, co w konsekwencji prowadzi do powstania u tych osób bardzo solidnej blokady przed mówieniem i pisaniem. Co więc robić, aby się nie wkręcić i nie zablokować? Trzeba po prostu skoncentrować się na tym, co się chce przekazać w mowie i piśmie, oraz odnaleźć radość z komunikowania się z inną osobą. Akurat w przypadku tych dwóch umiejętności sprawa była dla mnie prosta. Naukę pisania po angielsku odpracowałem w ten sposób, że korespondowałem z osobami o podobnych gustach muzycznych (mówimy o drugiej połowie lat 80-tych, kiedy nie było internetu, a list z Polski do USA szedł miesiąc). Chciałem pisać, lubiłem pisać, miałem wiele rzeczy do zakomunikowania i wychodziło to jakoś samo z siebie. Byłem przy tym pozytywnie motywowany każdą odpowiedzią i każdą załatwioną sprawą. Nikt mnie też nie krytykował, ani nie oceniał, więc nie powstawały u mnie żadne blokady. Szklana szyba okazała się więc bardzo cienka i łatwa do rozbicia.
Trochę inaczej było z mówieniem, choć efekt był podobny. Pewnego dnia odkryłem, że zaczynam gadać do siebie po angielsku w głowie. Próbowałem układać sobie korespondencję w głowie, opisywałem sobie to, co widzę, albo opowiadałem sobie wydarzenia z poprzedniego dnia. Czasami wymyślałem też absurdalne dialogi, albo powtarzałem sobie coś, co wyczytałem w książkach. Z jednej strony, wydawało mi się to zupełnie naturalne, gdyż działo się to niejako samo z siebie. Z drugiej zaś strony, niepokoiło mnie to zjawisko, gdyż rozmawianie ze sobą po angielsku nie mieściło się na mojej liście normalnych rzeczy, które robią normalni ludzie w normalnym życiu. Jednak takie zachowanie jest chyba powszechne, co wnioskuję z tego, że odkryłem niedawno na jednym z forów internetowych temat poświęcony nauce własnej, gdzie kilka osób dzieliło się podobnymi doświadczeniami. Rozmawianie ze sobą w głowie po angielsku okazało się bardzo przydatne, kiedy przyszło do kontaktów z native speakerami, gdyż miałem już przećwiczone pewne wzorce i reakcje. Takie przygotowanie sprawiło, że czułem się pewnie i odważnie, choć na pewno mój angielski był wtedy pokraczny i dziwaczny.
Teraz przejdziemy do rzeczy mniej przyjemnych. Ogromny problem sprawiała mi wymowa angielska, gdyż nie słyszałem dźwięków, nie łapałem intonacji, a w konsekwencji nie potrafilem tego z siebie wyprodukować. Kontakty z native speakerami niewiele tutaj dały, a trzeba wyraźnie powiedzieć, że przez rok miałem do dyspozycji kilku Amerykanów. Szklana szyba pękła dopiero w trakcie zajęć z fonetyki na uniwersytecie. Pisałem już zresztą o tym w jednym z wpisów na tym blogu – niemiłosierne piłowanie kolejnych dźwięków w laboratorium językowym przełożyło się na efekt w postaci jednego momentu rozbłysku, kiedy nagle zacząłem słyszeć. Szklana szyba wymowy pękła.
Czytając tak o tym rozbijaniu kolejnych szklanych szyb, można by odnieść wrażenie, że możliwe jest przedostanie się na "nejtiwspikerową stronę mocy", albo przynajmniej postawienie choć dużego palca prawej nogi poza kreską. Nic bardziej błędnego. Wystarczyło wyjechać na jakiś czas do Anglii i nagle okazało się, że szklane szyby poustawiane są wszędzie. Zwykła rozmowa telefoniczna w prostej życiowej kwestii sprawia, że człowiek oblewa się potem. Wypowiedzenie jednego zdania w przychodni lekarskiej spotyka się z błyskawiczną ripostą recepcjonistki – "Could I have your passport, please?". Odzywa się nagle tuziemiec za naszymi plecami i okazuje się, że mówi do nas i COŚ CHCE. Cała duma z dotychczasowych osiągnięć wyparowuje błyskawicznie...
Jakie można więc wyciągnąć wnioski z tych obserwacji? Po pierwsze, najważniejsze jest nasze własne nastawienie. Jeśli mamy problem z mówieniem czy pisaniem po angielsku, należy przestać się zamartwiać na śmierć, czy nam to dobrze wychodzi, a zamiast tego należy zacząć mówić i pisać. And f**k the consequences, jak to mawia Your English Angel. Wszędzie można znaleźć native speakera, z którym można choćby raz na tydzień piwa się napić i pogadać o wszystkim. Wszędzie jest dostępny internet, gdzie można pisać, o czym dusza zapragnie. Po drugie, bardzo ważne jest rozwijanie swoich umiejętności. Nie studiujmy tylko regułek. Nie przerabiajmy suchych podręczników egzaminacyjnych czy repetytoriów. Skupmy się na czytaniu zwykłych książek, oglądaniu zwykłych filmów i rozmowach ze zwykłymi ludźmi. Tak naprawdę rozwija nas właśnie ustawiczne obracanie językiem. Po trzecie, pamiętajmy, że mimo tego, iż będziemy brnęli coraz głębiej w angielski, ciągle będą nam gdzieś pojawiać się szklane szyby. Będą one coraz bardziej przezroczyste, ale pokonanie ich będzie coraz trudniejsze. No ale kto powiedział, że będzie łatwo?
środa, 24 lutego 2010
Szklana szyba
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Witaj angel, podczytuję Ciebie od jakiegoś czasu.
OdpowiedzUsuńJestem na etapie uświadamiania sobie, że tej okropnej fonetyki nie uczę się bez powodu :) I tak, pamiętam ten stres, gdy za granicą tubylec mnie o coś pyta, a ja mam tylko minę "que?" albo przeżywam męki na myśl o kupnie biletu w busie. Czuję się jednak coraz pewniej z moim angielskim, nie boję się mówić, angielski w głowie mam od lat, oglądam filmy w tym języku a kilka dni temu zaczęłam czytać nawet książki :) Myśl - 'o! a to jest zastosowanie infinitive z czasownikiem "happen"' była bezcenna ;) Owszem, sens sensem, ale jestem tym upierdliwym typem, który lubi wiedzieć co się z czego wzięło.
Pozdrawiam!
No faktycznie, chyba jest JAKIŚ powód uczenia się fonetyki ;) Warto mówić prawidłowo, ułatwia to życie. Potem człowiek nie sadzi kwiatków w rodzaju "edwertajzment" (advertisement) czy "lioupard" (leopard).
OdpowiedzUsuńCo do bycia upierdliwym typem, który lubi wiedzieć, co się czego wzięło, to sam przechodziłem taki etap. Widocznie na pewnym etapie trzeba obserwowac i zauważać, ale wydaje mi się, że później to przechodzi.
Ściskam mocno!