niedziela, 15 grudnia 2013

Co się stało z naszym szkolnictwem



Nauczam języka angielskiego studentów translatoryki stosowanej. Przeważnie prowadzę zajęcia z przedmiotów praktycznych na I roku, czyli ostatnimi czasy męczę studentów gramatyką praktyczną. Na pierwszych zajęciach lubię ze studentami porozmawiać, ponieważ ciekawi mnie, kto też pojawił się w naszych murach. Pytam o szkoły, do których uczęszczali, o podręczniki, z których się uczyli, o zajęcia dodatkowe z angielskiego, na jakie uczęszczali, a także o kontakt (nie daj boże) zawodowy z językiem angielskim.

W tym roku dyskusja zajęła całe pierwsze zajęcia, a ja nieopatrznie zadałem pytanie: „How did you learn English?” Studenci mieli sobie w grupkach zrobić wykaz wszelkich metod i sposobów, jakie wykorzystywali dotychczas, aby przyswajać język angielski. Potem każda grupa dzieliła się z nami swoją listą. Czego się dowiedziałem?

Na pierwszym miejscu pojawiły się metody i źródła powszechnie dostępne: słuchanie muzyki i przyswajanie angielskich tekstów; oglądanie filmów i filmików w internecie; granie we wszelkiego rodzaju gry (konsolowe, pecetowe i sieciowe). Niektórzy studenci przyznali się też do czytania książek w języku angielskim, lecz raczej określili to mianem eksperymentów z czytaniem „czegoś dłuższego”. Oczywiście na liście pojawiły się też kursy językowe oraz korki, ale studenci nie uznali ich za szczególnie rozwijające.

Potem przedstawicielka jednej z grup rzuciła „school”. Reakcja osób na sali – a było ponad dwadzieścia – trochę mnie zaskoczyła. Ja pisałem ten wyraz na tablicy, a studenci ryknęli śmiechem. Na moje pytanie „What’s so funny about school?” posypała się długa lista skarg i pretensji. Dwa główne zarzuty wystawiają dość niepochlebną laurkę szkole jako instytucji. Przede wszystkim studenci poinformowali mnie, że szkoła w koło Macieju uczy tego samego. Pewne zagadnienia przerabia się w szkole podstawowej, potem jeszcze raz w gimnazjum, a potem od nowa w liceum. Efekt tego jest taki, że bezustannie wałkowane są kolory i liczby, osoby zdolne tracą zaś jakąkolwiek motywację do nauki. Wszyscy zgodnie przyznali, że już na etapie gimnazjum (!) nie nauczyli się nic nowego. To rzecz jasna subiektywna ocena studentów – pytanie jak to faktycznie jest z powiększaniem zasobu wiedzy na trzech kolejnych etapach kształcenia.

O ile mogę jeszcze zrozumieć niskie wymagania i kształcenie według „spiralnego” rozkładu materiału (co zakłada systematyczne wracanie do zagadnień przerobionych wcześniej), drugi zarzut względem szkoły może odebrać nadzieję na przyszłość. Nauczyciele zostali określeni mianem osób „bez pasji”. Na moją prośbę, by jakoś wyjaśnili mi, na czym to polega, otrzymałem obraz typowej lekcji z języka angielskiego. Pozwolę sobie zacytować in extenso: „Pani nam mówiła, od której strony mamy sobie przerabiać ćwiczenia w podręczniku. Potem mieliśmy pół godziny na zajęcie się nimi. Potem pani dyktowała nam odpowiedzi z klucza, więc po paru lekcjach olewaliśmy robienie zadań, bo wiedzieliśmy, że i tak nam wszystko podyktuje”. Po moją szczękę musiałem zejść do przyziemia.

Na naszej liście pojawiło się sporo pozycji. Jednym z ciekawszych odkryć było to, że kilka osób prowadzi „wewnętrzne monologi” po angielsku. Taka metoda ćwiczenia płynności wypowiedzi została podana przez jedną ze studentek ze sporym zawahaniem. Ku zdumieniu całej grupy nie wyśmiałem jej, lecz sam potwierdziłem, że kiedyś taką metodę stosowałem. Studenci zresztą bardzo skarżyli się na brak umiejętności wypowiadania się po angielsku, a także na brak okazji w szkole do posługiwania się angielskim w formie werbalnej.

Kiedy już skompilowaliśmy i przedyskutowaliśmy naszą listę, wziąłem do ręki gąbkę i rzuciłem po raz ostatni okiem na tablicę. I wtedy jakby piorunem mnie poraził. Na liście nie było… słowników.

Na moje dalsze zapytania uzyskałem bardzo smutną odpowiedź: „Jak nie wiem to sprawdzam w necie, albo wrzucam w Google Translator”. Studenci korzystają z różnych darmowych stron, gdzie z jakością i rzetelnością przekładu haseł bywa różnie. Porządne słowniki internetowe w rodzaju Cambridge Dictionaries Online albo Longman English Dictionary Online są im nieznane. Słowniki papierowe… A co to jest?

Stałem tam na środku i zastanawiałem się równocześnie nad dwoma rzeczami. W jaki sposób można przejść sześć lub dziewięć klas ucząc się języka angielskiego i nie zetknąć się z dobrym słownikiem angielsko-polskim albo angielsko-angielskim? Przypomniałem sobie nauczycieli „bez pasji” i coś zaczęło mi świtać w głowie. Druga część mojego mózgu zastanawiała się, w jaki sposób można przejść przez trzy lata filologii angielskiej bądź translatoryki stosowanej bez umiejętności sprawnego posługiwania się słownikami. A ja się potem dziwię nieporadności studentów…

Słownik to podstawowe narzędzie pracy filologa. Tak jak krawcowa musi sprawnie posługiwać się nożyczkami i maszyną do szycia, tak filolog musi mieć dostęp do kilkunastu słowników. I musi wiedzieć, jak z nich korzystać. Uprzedzam tu od razu złośliwe komentarze pod adresem moich studentów i uczelni, na której pracuję. To nie tak, że uczymy jakieś ciężkie przypadki. Często są to całkiem nieźli absolwenci szkół średnich, którym zabrakło trochę punktów, by dostać się na filologię na Uniwersytecie Śląskim. Ich braki w wiedzy nie biorą się z głupoty czy złośliwości. Ktoś po prostu zawalił na wcześniejszych etapach kształcenia, nie przekazał im pewnej wiedzy i nie wpoił elementarnych umiejętności. Ponieważ nasz „catchment area” obejmuje kilkanaście miast aglomeracji śląskiej, grupa stanowi raczej reprezentatywną próbkę absolwentów. Pokuszę się twierdzenie, że gdzieś w systemie wkradł się błąd – pozwalamy nauczycielom na nierzetelną pracę, a skutki tego są straszliwe.

Aby nie być gołosłownym, pokrótce zrelacjonuję jeszcze jedno z moich odkryć. Uważam, że student powinien znać gramatykę angielską solidnie. Bynajmniej nie musi recytować regułek użycia czasów gramatycznych – ma potrafić budować poprawne zdania. Ot, takie abecadło gramatyczne… „Zbuduj twierdzenie, pytanie, przeczenie oraz pytania szczegółowe”. Na kolejnych zajęciach diabełek zachichotał mi nad uchem i rzucił: „Daj im tworzenie pytań!”

Efekt był dość komiczny. W zdaniach kazałem popodkreślać różne wyrazy, a potem trzeba było układać pytania, np. John kicked the ball – What did John kick? Skończyło się na tym, że musiałem tłumaczyć wszystko od zera: jak budujemy pytania o podmiot, jak ustawiamy operatory w pytaniach szczegółowych. Tak, wyjaśniałem też czym się różni „How many boys…?” od „How much water…?” Potem męczyliśmy się wspólnie budując pytania. Jeśli ktoś się zadławił ze śmiechu, czytając te słowa, serdecznie współczuję.

W taki oto sposób zbieramy efekty ćwiczeń typu „pokoloruj drwala” (jak ktoś nie wie, o co chodzi, to se zguglać proszę). Studenci są doskonale wytresowani w zakreślaniu, podkreślaniu, dopasowywaniu i łączeniu. Kiedy jednak przychodzi do manipulowania daną strukturą gramatyczną (tworzenie przeczeń i pytań), wszystko się wali. Na moje radosne pytanie: „Czy państwo tego nie robili w szkole średniej?” dostałem odpowiedź, jakiej się zresztą spodziewałem: „Nikt się o tym słowem nie zająknął, panie magistrze”.

Przeważnie staram się zakończyć każdy z wpisów na tym blogu w sposób konstruktywny. Dzisiaj chciałbym jednak postawić kilka pytań: Drodzy anglyści, dlaczego przestaliście uczyć rzeczy najbardziej elementarnych? Co takiego się stało w szkołach, że nie można uczniów nauczyć porządnie kilku czasów gramatycznych oraz korzystania ze słownika?



8 komentarzy:

  1. Zanim postaram się odpowiedzieć na pytanie/a zawarte w podsumowaniu wpisu, muszę cofnąć się kilka lat wstecz do czasów gdy sama zaczynałam uczyć. Była to praca na tzw. zastępstwa ( swoją drogą, teraz to jedyna możliwość pracy w szkole o ile się nie mylę). Miałam przyjemność, lub raczej przykry obowiązek 'wskakiwać' na podręczniki i materiał przerobiony przez moje poprzedniczki. Dlaczego przykry obowiązek, ano dlatego, że moi uczniowie nie wiedzieli prawie nic i byli z tego dumni. Obraz jaki powstał w mojej głowie po tych kilku latach jest następujący: Nauczyciele są niedokształceni w zakresie elementarnej gramatyki języka angielskiego. Ja wprawdzie rozumiem fakt, że obecnie stawiamy na komunikacje, ale jak można się komunikować nie znając ani jednego czasu??? Nie wiem czy to efekt niedouczenia czy też lenistwa, ale coś tu jest na rzeczy. Zresztą jaką motywacje mają nauczyciele do rzetelnej pracy, skoro nikt ich za nią nie rozlicza? Karta Nauczyciela broni nierobów i ignorantów. Bronią ich także dyrektorzy szkół, bo jak można zwolnić kogoś kogo zatrudniło się po znajomości? Hospitacje to kpina, wszyscy z wyprzedzeniem znają ich termin. Egzaminy i ich poziom nie jest wynikiem pracy szkoły tylko, w większości przypadków, efektem pracy korepetytorów. To tylko wierzchołek góry lodowej, jeżeli chodzi o sytuację w polskich szkołach. Niewiele się zmienia i szczerze wątpię, że nowe pokolenia będą chętniej zdobywać wiedzę. Po co, gdy można wszystko znaleźć w internecie? ściągnąć prace, przetłumaczyć tekst w google translator, znaleźć klucz do sprawdzianów kserowanych z dodatków nauczycielskich do podręczników...

    OdpowiedzUsuń
  2. Najgorsze jest to, że to powtarzanie w kółko tego samego materiału w szkole podstawowej, gimnazjum, a potem średniej nie dotyczy tylko języków, ale wielu innych przedmiotów (o ile nie większości). To samo jest z historią czy geografią (chociaż ta jest tak okrojona, że można by ją podzielić na te 9 lat). Problemem nie są jedynie niedokształceni nauczyciele, ale system, który pozwala takowych zatrudniać i fakt, że poziom nauczania zamiast w górę równa się w dół. Kolejnym jest sprawa podziału na grupy, nie ma możliwości dostosować poziomu nauczanego języka do wszystkich i zawsze znajdzie się kilku mniej lub bardziej uzdolnionych od reszty, którzy będą poszkodowani.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedyś jeden z moich podopiecznych zapytał mnie z jakiego słownika internetowego korzystam. Gdy wyjaśniłem mu, że najczęściej korzystam ze słowników papierowych i to kilku, w większości ang-ang, a ze słowników on-line to tylko longman i oxford w wersjach płatnych, to się zdziwił, że nie znam diki i ling, bo to przecież najlepsze słowniki. Papierowy słownik? Nie ma, bo to przeżytek... Ta... a co do wałkowania na okrętkę tego samego materiału, to niestety tak to w naszych szkołach wygląda...

    OdpowiedzUsuń
  4. Kilka spostrzeżeń na "szybko" :)
    Znam przykłady liceów, gdzie mając rozszerzenie, nauczyciele nie robią nic! Rzucają kserówkami i tyle. Nie ma zaangażowania, nikt nie wymaga. Dochodzi do absurdów, że uczniowie sami domagają się, żeby ich pani odpytywała co lekcję, bo nie mają motywacji się sami uczyć. 6h tygodniowo idzie w las i nie wraca. A czas leci... Zmarnowany potencjał jest ogromny. Potem ma Pan takich a nie innych studentów. Czasami nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy słyszę, co się robi (a raczej czego się nie robi) na lekcjach, gdy mam osoby z liceum na korepetycjach. Dobry wynik z matury to często praca własna ucznia lub korepetycje. A, co smutne, sukces ten przypisuje się szkole. Z drugiej strony, słyszy się o klasach 23 osobowych, gdzie nie ma podziału na grupy z powodu braku jednej sztuki uczniowskiej. Nauczyciel może czarować, ale przy obecnym realizowaniu podstawy programowej wg ściśle rozpisanego planu trudno np. każdego rzetelnie przygotować do egzaminu ustnego.

    OdpowiedzUsuń
  5. Aż nie mogę się nie odezwać! :) A to dlatego, że uczy mnie Pan właśnie na Wszopie.
    Skąd to się bierze? Dla mnie głownym powodem jest właśnie ten brak pasji wsród kadry nauczycielskiej. Nauczyciele nie zarażają pasją na zajęciach, nie pokazują jak fajny jest język angielski, że można dużo mówić, że można dużo czytać, nie zachęcają do NICZEGO. Oni tylko wymagają. Suche przerobienie ćwiczeń (klucze dostępne są wszędzie), same ćwiczenia oczywiście nie są złe, te gramatyczne są potrzebne, o czym przekonałam się dopiero na Pańskich zajęciach. Wcześniej po prostu NIKT ich nie robił, bo one NIC nie dawały. Lekcja języka angielskiego na której mówimy ze sobą? wooooow, to ktoś w ogóle takie ma?! Uczyłam się angielskiego od bodajże 5 klasy podstawówki, miałam kilkunastu nauczycieli, i tych prywatnych i na kursach, ale dopiero od Pana usłyszałam, że dobry anglista ma ze sobą zawsze słownik. Nie miałam nigdy zajęć o korzystaniu ze słownika, o tym, co można z niego wyciągnąć, o tym jak i czego szukać. Do tego potwierdzam, w pewnym momencie po prostu w szkole nie ma możliwości na rozwój. Jest takie uczucie, że stoi się w miejscu. U mnie było to w liceum, kiedy nauczycielka skupiała się na osobach słabszych, żeby zdały maturę, a osoby zainteresowane rozszerzeniem zwyczajnie OLAŁA. RAZ przez dwa lata, (od zdeklarowania się co do poziomu matury) przeprowadziła z nami próbną maturę na poziomie rozszerzonym. Zero ćwiczeń, zero wskazówek, zero materiałów. I jak tu się nie zniechęcić? I niestety, przychodząc na Wszop miałam dużo większe nadzieje. Zacznę od tego, że zanim ostatecznie zdecydowałam się na filologię, trafiłam na Pański blog, który mnie przekonał. Tu nagle miałam z Panem zajęcia, i to było super! ale reszta zajęć stoi na żenującym poziomie i tu niestety jest powtórka z rozrywki. Brak PASJI ponownie. Pańskie zajęcia są jednymi z nielicznych na które lubię uczęszczać (niestety nie zawsze mogę :() Na resztę zwyczajnie nie tracę czasu, bo są: a) nudne, b) nieciekawe, c) robimy kserówki z kluczem, d) prowadzący sam jest znudzony. I gdzie jest pasja? A w jakim innym miejscu powinnam spodziewać się anglistów z pasją? Myślałam, że na filologii, ale jak widać BARDZO się pomyliłam. Odbiegając nieco od tematu, sama czasem pomagam innym z językiem angielskim i co usłyszałam ostatnio od tegorocznej MATURZYSTKI na banalne pytanie: Do you like going to cinema? 'yyyyy, eeeee, I like yyyy because yyyyy I watches film' mniej więcej coś takiego :) I NIE, to nie jest mój pierwszy taki przypadek, takich osób jest MASA. I wszystkie z tych osób opisując mi swoje lekcje języka angielskiego w szkołach, mówia, że robią ćwiczenia sami przez większość lekcji (czyli nie robią nic, bo jest klucz), a na końcu sprawdzają odpowiedzi :) Zadna z tych osób nie rozmawia na lekcjach, a każda ma do zdania jakąś chorą listę słówek co dwa tygodnie (oczywiście pisemnie, co z tego, że nie potrafią słowa wymówić, kogo to obchodzi prawda? :)) Pomagałam w tamtym roku też pewnej rodzinie (3 dzieci, podstawówka klasa 3, podstawówka klasa 5, i gimnazjum klasa 1) i co? w pewnym momencie wszystkie robiły to samo! Gimnazjalistka powtarzała stopniowanie przymiotników 3 raz! Będę już kończyć swoje żale, bo mogłabym pisać tak do rana ... :) Główny zarzut: w szkołach nie ma nauczycieli z pasją. I teraz wiem, że jako korepetytorka mogę być spokojna, bo z tego co obserwuję, będzie tylko gorzej! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo dziękuję komentującym za podzielenie się tak szczegółowymi obserwacjami.

    To co dzieje się w szkolnictwie wzbudza mój coraz większy niepokój. Idziemy chyba w złą stronę i pora ten trend zahamować.

    OdpowiedzUsuń
  7. Problem tkwi już na uniwersytetach. Przede wszystkim większość wykładowców nigdy nie uczyło w zwykłej państwowej szkole, lub ostatni raz byli tam 30 lat temu i zwyczajnie nie mają pojęcia jak to wygląda od strony praktycznej. Znają teorię i obserwują jedynie wyniki badań swoich magistrantów. Do tego czas traci się na powtarzanie teorii o suggestopedii albo silent way drugi lub trzeci raz, zamiast wzbudzić w studentach pasję do nauczania i pokazać im jak stworzyć ciekawe zajęcia za każdym razem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest osobna kwestia. Ja pamiętam kilka kwiatków z ujotowskiego NKJO. Żaden z wykładowców nie wiedział jak wygląda i jak się wypełnia dziennik (!), a takie pytanie padło na zajęciach. Oczywiście nikt nie był "wierzącym praktykującym" anglistą, czyli nikt z prowadzących ćwiczenia z metodyki nie uczył w szkole. Natomiast utytułowana kadra nawet nie ukrywała tego, że szkołę i jej codzienne problemy ma w głębokiej pogardzie.
      Niestety bardzo brakuje na uczelniach praktyków. Ćwiczenia z metodyki powinien prowadzić ktoś, kto od 10 czy 15 lat uczy w szkole i ma wypracowane rozwiązania. Dlatego chyba lepiej zrobić sobie dyplom CELTA niż liczyć na polskie uczelnie.

      Usuń