Wynik nauczania języka angielskiego w szkołach podstawowych i średnich można opisać takim wzorem matematycznym: (3 +) 3 + 3 + 3 = 3 = 1.
Liczba "3" oznacza w obydwu wzorach liczbę lat nauki na danym poziomie kształcenia, tj. klasy 1-3, klasy 4-5, gimnazjum i liceum. Ponieważ nie wszystkie szkoły podstawowe prowadzą naukę angielskiego na poziomie edukacji wczesnoszkolnej, pierwszy element równania jest opcjonalny. Ponieważ wzór wygląda absurdalnie, dokonajmy przełożenia go na język codzienności.
Jeśli nasze dziecko trafi do szkoły podstawowej, która prowadzi naukę angielskiego od klasy pierwszej, wówczas zacznie się uczyć kolorków, cyferek i innych pierdółek, które pani od angielskiego strzelą do głowy. Efekt takiej edukacji będzie bliski zeru, ponieważ umiejętność zapominania jest u dzieci w wieku lat 7-9 równie wielka jak umiejętność uczenia się. Owszem, dzieciaki nauczą się być może liczyć do dziesięciu czy dwudziestu, poznają kilka wierszyków i piosenek, jednak nauka po 2-3 godziny tygodniowo z panią, która nie jest native speakerem nie doprowadzi do tego, że nasze dziecko będzie klekotać po angielsku jak jego rówieśnik z UK czy USA. Efekt nauczania angielskiego na tym poziomie możemy uznać za zaniedbywalny dla naszych rozważań.
Kolejnym etapem edukacji jest nauka angielskiego w klasach 4-6 szkoły podstawowej. Tutaj nauczyciel trzyma w swoich rękach same asy. Dzieci już zaczynają wchodzić na poziom rozumowania abstrakcyjnego, a do tego opanowały w miarę dobrze czytanie i pisanie. Są też wdrożone do pracy szkolnej: wiedzą, co to jest zadanie domowe, potrafią skupić się przez kilkanaście minut czy pracować w grupie. Natomiast największym asem jest to, że dzieci koniecznie i za wszelką cenę chcą zadowolić nauczyciela. Praca z nimi jest pod względem dyscypliny i efektywności łatwa i przyjemna, co sprawia, że jest to chyba najbardziej produktywny etap nauki angielskiego. Jeśli nauczyciel nie skomplikuje zbytnio nauki, lub nie narzuci zbyt wysokiego poziomu albo szybkiego tempa nauki, istnieje szansa, że dzieci nauczą się czegoś w tym okresie. Niestety, spora grupa nauczycieli potrafi zmarnować ten potencjał, poprzez dobór nieodpowiednich metod pracy czy/i nieodpowiedniego podręcznika, poprzez nierealne wymagania, poprzez swoją niesystematyczność czy własne braki w edukacji.
Załóżmy jednak, że dziecko wyniosło pewną wiedzę i umiejętności z lekcji języka angielskiego. Niestety, cała praca dziecka zostanie zmarnowana w gimnazjum, ponieważ nie ma łączności i współpracy między tą instytucją, a szkołą podstawową. Nauczyciele rozpoczynają często pracę od powtórek, albo automatycznie zakładają, że ich wychowankowie niewiele potrafią. Nauka języka angielskiego rusza ponownie od alfabeciku, cyferek, zaimków osobowych czy przysłowiowego "My name is...". Oczywiście prowadzi to do ogromnej frustracji uczniów, ponieważ wielu z nich przeszło już przez ten etap edukacji (z jakim skutkiem, to inna sprawa). Uczniowie nudzą się więc i olewają lekcje, ponieważ jakoś sobie na nich poradzą, a dla nauczyciela nie ma nic gorszego niż grupka znudzonych szesnastolatków. Niestety, nauczyciele są sami sobie winni. Osobiście usłyszałem kiedyś od osobniczki zatrudnionej w gimnazjum jako anglistka, że "My tu nie musimy nic robić, bo zawsze winę zwalimy na podstawówkę, a potem liceum posprząta". Nie wiem, jaki odsetek nauczycieli gimnazjalnych prezentuje taką postawę i nie mam zamiaru poprzez wrzucenie wszystkich do jednego wora obrażać tych, którzy pracują ciężko i z poświęceniem. Jednak przyznać trzeba, że nauczyciel gimnazjalny ma zapewnioną sporą dozę bezkarności dzięki temu, że gimnazjum nie jest częścią ani szkoły podstawowej, ani liceum.
Nasza pociecha, która właśnie zmarnowała trzy lata życia, trafia teraz do liceum. Tutaj zaczyna się panika i ciężka praca, ponieważ zachodzi konieczność przygotowania się do matury z języka angielskiego. Ponieważ większość uczniów deklaruje podstawową znajomość angielskiego i wybór takiegoż poziomu matury pisemnej i ustnej (po sześciu czy nawet dziewięciu latach nauki języka!!!), nauczyciele licealni zaczynają pracę od... alfabeciku, cyferek, zaimków osobowych czy przysłowiowego "My name is...". Niestety, nauka angielskiego w liceum trwa tylko 2,5 roku, a połączona jest z koniecznością przygotowania się do matury z języka polskiego, matematyki oraz przedmiotu dodatkowego. Zachodzi więc typowy syndrom "na nic nie mam czasu" i nasz licealista tylko nadgania i nadgania.
Przyjrzyjmy się więc cyferkom z wzoru podanego na początku wpisu. Dzięwięć, czy dwanaście lat nauki języka angielskiego w szkole sprowadza się tak naprawdę do pracy przez trzy lata. Gimnazjum to nieudolna powtórka szkoły podstawowej, a liceum to panikarska próba uporządkowania tego, w czym nabałaganiły podstawówka i gimnazjum. Niestety, to tylko połowa równania. Musimy pamiętać o tym, że nauka w szkole to również testy i sprawdziany, lekcje spędzone na sprawach wychowawczych, wycieczki, czy też okresy po klasyfikacji, kiedy tylko zapycha się jakoś czas do ferii. Nauka w szkole to też nauczyciel, który ugina się pod presją młodzieży i "puszcza filma" (co jest podobno praktyką nagminną). Uwzględnić też trzeba niską skuteczność lekcji szkolnych. Z tych powodów bezpieczniej jest założyć, że tak naprawdę trzy lata nauki przekładają się na jeden rok solidnej pracy.
Przełóżmy teraz powyższy wywód z powrotem na liczby. Jeśli przyjmiemy, że rok nauki szkolnej oznacza 120 godzin lekcyjnych (40 tygodni po 3 godziny), wówczas dziewięć lat spędzonych na nauce angielskiego będzie oznaczało 1080 godzin, a dwanaście lat – 1440 godzin. Jeśli zamienimy godziny szkolne na godziny zegarowe, dziewięć lat nauki będzie równało się 810 godzinom, a dwanaście lat – 1080 godzinom. Nie jest tu zresztą ważna konkretna liczba, lecz rząd wielkości. Dlaczego? Otóż przyjmuje się, że do uzyskania poziomu B2, tj. FCE potrzeba właśnie 800 godzin, a do uzyskania poziomu C2, tj. CPE – 1100-1200 godzin. Jak to jest, że większość absolwentów liceów zdaje egzamin maturalny na poziomie podstawowym, który jest na poziomie B1 (ekwiwalent 350-400 godzin nauki)? Jak to jest, że wyniki uzyskiwane z tego egzaminu są wcale nierewalacyjne, a uczniowie tak naprawdę są na poziomie A2 (180-200 godzin nauki)? Ano dlatego, że tak naprawdę (3 +) 3 + 3 + 3 = 3 = 1.
Jasno widać, że obecny system szkolnictwa i sposób nauczania angielskiego jest po prostu dobaniasty. Nie można przecież określić inaczej systemu, który zamiast zapewniać jak najwyższej skuteczności nauczania przy jak najmniejszej ilości godzin, realizuje dokładną odwrotność – marnując setki godzin pracy ucznia, doprowadza do bardzo skromnego rezultatu. Gdyby taka sytuacja miała miejsce w fabryce, czy banku, bankructwo byłoby nieuniknione. Nie można przecież marnować 70-80% materiału czy czasu pracowników. Natomiast kpiną z obywateli jest to, że w szkole można. Więc jeśli kiedyś będziesz się zastanawiał Czytelniku, dlaczego Twój poziom znajomości angielskiego jest taki marny, to przypomnij sobie zasadę "Dziewięć równa się trzy, a trzy równa się jeden".
niedziela, 13 grudnia 2009
środa, 9 grudnia 2009
Warunek konieczny do zostania lektorem, czyli rzecz o pewnej idiosynkrazji
W powszechnym przekonaniu, lektor-anglista to taka osoba, która uczy angielskiego. Owszem, ja się mogę z tym przekonaniem zgodzić, lecz tylko z czystej grzeczności. Faktycznie trzeba skończyć jakieś anglistyczne studia. Faktycznie trzeba coś o nauczanym języku wiedzieć, a nawet warto umieć poprowadzić zajęcia, choćby to nawet miały być zwykłe "korki". Jednak te wszystkie umiejętności to trochę za mało, żeby student czy absolwent anglistyki mógł nazywać siebie lektorem.
Prawdziwy lektor musi posiąść odruchową umiejętność mówienie "aha". Oczywiście, każdy normalny człowiek używa tego słowa w różnych codziennych sytuacjach. Mama się pyta – "Zrobiłeś zakupy?". Normalny człowiek odpowiada "aha". Współpracownik się nas pyta – "Masz chwilkę?". Odpowiadamy "aha". Zdarzy nam się użyć nawet kilku czy kilkunastu "aha" w ciągu jednego dnia. Jednak prawdziwy lektor używa "aha" odruchowo po każdej odpowiedzi ucznia. Prześledźmy to na przykładzie. Uczeń ma przeczytać kilka przykładów, uzupełniając czasownik. Czyta więc nasz uczeń zdania, a lektor po każdy z nich potwierdza prawidłową odpowiedź. "Mary is washing the dishes now." Lektor – "aha". "Mark has just finished cooking" Lektor – "aha".
Niestety, umiejętność odruchowego reagowania przy pomocy "aha" na każdą uczniowską odpowiedź nie jest wystarczająca, by nazywać się Prawdziwym Lektorem. Otóż, Prawdziwy Lektor potrafi wpychać swoje "aha" po każdych kilku słowach, które wypowie uczeń. Prześledźmy więc nasz przykład jeszcze raz. Uczeń czyta "Mary..." i zaczyna intensywnie myśleć, jakiego czasu gramatycznego użyć. Lektor zachęca ucznia – "aha". Uczeń nie może wymyśleć, jaki to czas, więc powtarza "Mary...", na co lektor odruchowo – "aha". Uczeń wreszcie wydusił z siebie "... is washing...", na co lektor natychmiast wbija swoje "aha", "... the dishes now". "Aha."
Istnieje jeszcze kategoria Super Lektora. Taki potrafi nie tylko potwierdzać uczniowskie wypowiedzi. On potwierdza sam siebie! Wygląda to w ten sposób: lektor czyta uczniowi polecenie i po każdym zdaniu pakuje "aha", albo tłumaczy coś i znowu co kilka wyrazów słyszymy "aha". "This structure is called Past Simple. Aha. And we use it when we talk about the past. Aha? Actions in the past. Aha? Something you did in the past. Aha?" I tak to leci, oczywiście wygłaszane powoli i z namaszczeniem, ponieważ uczeń to człowiek słabowity na umyśle, który nie zrozumie wyjaśnienia w normalnym tempie.
Zwykły człowiek, przeciętny zjadacz chleba, który nauczyłby się wydawać z siebie kilkadziesiąt czy nawet kilkaset "aha" w ciągu godziny, przestaje być normalny. Z tej przyczyny ja się lektorów po prostu boję. Aha.
__________
Wpis dedykowany Violi, która ostatnio opieprzyła mnie, że piszę o zbyt poważnych sprawach w zbyt przygnębiający sposób.
Prawdziwy lektor musi posiąść odruchową umiejętność mówienie "aha". Oczywiście, każdy normalny człowiek używa tego słowa w różnych codziennych sytuacjach. Mama się pyta – "Zrobiłeś zakupy?". Normalny człowiek odpowiada "aha". Współpracownik się nas pyta – "Masz chwilkę?". Odpowiadamy "aha". Zdarzy nam się użyć nawet kilku czy kilkunastu "aha" w ciągu jednego dnia. Jednak prawdziwy lektor używa "aha" odruchowo po każdej odpowiedzi ucznia. Prześledźmy to na przykładzie. Uczeń ma przeczytać kilka przykładów, uzupełniając czasownik. Czyta więc nasz uczeń zdania, a lektor po każdy z nich potwierdza prawidłową odpowiedź. "Mary is washing the dishes now." Lektor – "aha". "Mark has just finished cooking" Lektor – "aha".
Niestety, umiejętność odruchowego reagowania przy pomocy "aha" na każdą uczniowską odpowiedź nie jest wystarczająca, by nazywać się Prawdziwym Lektorem. Otóż, Prawdziwy Lektor potrafi wpychać swoje "aha" po każdych kilku słowach, które wypowie uczeń. Prześledźmy więc nasz przykład jeszcze raz. Uczeń czyta "Mary..." i zaczyna intensywnie myśleć, jakiego czasu gramatycznego użyć. Lektor zachęca ucznia – "aha". Uczeń nie może wymyśleć, jaki to czas, więc powtarza "Mary...", na co lektor odruchowo – "aha". Uczeń wreszcie wydusił z siebie "... is washing...", na co lektor natychmiast wbija swoje "aha", "... the dishes now". "Aha."
Istnieje jeszcze kategoria Super Lektora. Taki potrafi nie tylko potwierdzać uczniowskie wypowiedzi. On potwierdza sam siebie! Wygląda to w ten sposób: lektor czyta uczniowi polecenie i po każdym zdaniu pakuje "aha", albo tłumaczy coś i znowu co kilka wyrazów słyszymy "aha". "This structure is called Past Simple. Aha. And we use it when we talk about the past. Aha? Actions in the past. Aha? Something you did in the past. Aha?" I tak to leci, oczywiście wygłaszane powoli i z namaszczeniem, ponieważ uczeń to człowiek słabowity na umyśle, który nie zrozumie wyjaśnienia w normalnym tempie.
Zwykły człowiek, przeciętny zjadacz chleba, który nauczyłby się wydawać z siebie kilkadziesiąt czy nawet kilkaset "aha" w ciągu godziny, przestaje być normalny. Z tej przyczyny ja się lektorów po prostu boję. Aha.
__________
Wpis dedykowany Violi, która ostatnio opieprzyła mnie, że piszę o zbyt poważnych sprawach w zbyt przygnębiający sposób.
poniedziałek, 23 listopada 2009
Lepsze jutro było wczoraj, czyli Stara Matura i Nowa Matura
Na chwilę przerywamy cykl "Co dalej po anglistyce?", żeby zająć się obiecanym porównaniem tzw. Starej Matury i Nowej Matury z języka angielskiego.
Przyjrzyjmy się najpierw Starej Maturze, a właściwie "Pisemnemu egzaminowi dojrzałości z języka angielskiego". Czas trwania egzaminu wynosił 300 minut, czyli pięć godzin zegarowych. Nie było żadnej przerwy, co oznaczało, że jeśli ktoś wszedł na salę, zostawał w niej do chwili oddania kartek. Wolno było jedynie wyjść pod nadzorem nauczyciela do toalety. W czasie egzaminu wolno było jeść i pić – legendą są już owiane bułki ze ściągami, które przygotowywały mamy maturzystów. Zestaw egzaminacyjny składał się z czterech zadań: rozumienia ze słuchu, rozumienia tekstu pisanego, testu leksykalno-gramatycznego oraz wypowiedzi pisemnej. Teksty do pierwszej części były odczytywane przez dwóch nauczycieli z dwóch różnych miejsc sali egzaminacyjnej. Przy wykonywaniu pierwszych trzech zadań nie wolno było korzystać ze słownika, lecz po oddaniu kartek i przystąpieniu do zadania czwartego egzaminowany mógł posługiwać się przyniesionym przez siebie słownikiem.
Musimy pamiętać, że Stara Matura była początkowo dostępna wyłącznie w wersji dla klas z poszerzonym angielskim. Wynikało to stąd, że dla każdego profilu był zarezerwowany pewien typ matury (dla klas matematyczno-fizycznych – matematyka, dla klas biologiczno-chemicznych – biologia itd.). Uczeń, który nie uczęszczał do klasy z poszerzonym angielskim (a takich klas było w Polsce na początku lat 90-tych naprawdę niewiele), musiał najpierw zaliczyć materiał z czterech lat nauki u nauczyciela angielskiego, a dopiero potem był dopuszczony do zdawania matury. Dopiero w okolicach 2000 roku Stara Matura zaczęła być dostępna w wersjach dla klas z poszerzonym angielskim i pozostałych.
Bardzo ważne są dla nas informacje o typach zadań, jakie pojawiały się na Starej Maturze. Przejrzałem kilka zestawów z województwa śląskiego i małopolskiego z różnych lat. Oto wyniki:
Rozumienie tekstu słuchanego
– zadania typu true/false
– testy wielokrotnego wyboru
– odpowiedzi na pytania
– wpisywanie wyrazów w luki (note taking)
– porządkowanie wypowiedzi (time sequence)
– dopasowywanie zdań do osób (multiple matching)
Rozumienie tekstu pisanego
– zadania typu true/false
– testy wielokrotnego wyboru
– dopasowywanie nagłówków do akapitów
– dopasowywanie zdań do osób (multiple matching)
Test leksykalno-gramatyczny
– parafrazy
– test wielokrotnego wyboru
– podawanie synonimów
– uzupełnianie czasowników we właściwym czasie gramatycznym
– uzupełnianie słów zgodnie z ilością liter (gaps with dashes)
– tzw. częściowe tłumaczenie na język angielski (partial translation)
– test luk (cloze test)
Wypowiedź pisemna polegała na napisaniu wypracowania na jeden z trzech podanych tematów. Wypracowanie nie miało narzuconej odgórnie formy, a początkowo nawet jego długość niedoprecyzowano – polecenie mówiło o wypowiedzi pisemnej nie przekraczającej dwóch stron A4. Później wprowadzono wzorowany na anglosaskiej tradycji wymóg pisania zgodnie z określonym limitem słów. Dla Starej Matury było to 250 do 350 wyrazów.
Nie będziemy tu analizować równie szczegółowo formy Nowej Matury, gdyż wymagania są opisane w tzw. sylabusie (podaję linki poniżej). Przejdźmy od razu do porównania obydwu egzaminów.
Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na sporą różnicę w czasie trwania egzaminu. Nowa Matura stawia tutaj o wiele niższe wymagania wytrzymałości psychicznej i fizycznej, gdyż jednorazowo musimy wysiedzieć jedynie dwie godziny. Pamiętajmy, że na Starej Maturze było to pięć godzin! Nie wiem, czy Centralna Komisja Egzaminacyjna zwraca bardziej uwagę na wrażliwość tyłków obecnych maturzystów, czy słabość systemu nerwowego, ale łatwo chyba zauważyć, że krótsze egzaminy nie przygotowują do wykonywania ciężkiej, monotonnej pracy.
Po drugie, zadania na rozumienie tekstu słuchanego i pisanego są obecnie wyłącznie zadaniami zamkniętymi. Oznacza to, że Nowa Matura nie sprawdza umiejętności notowania ze słuchu, czy odpowiadania na zadane pytanie. Do minimum ograniczona jest zdolność „wysłuchiwania” informacji w szerszym kontekście językowym uwzględniającym dedukcję, łącznie różnych wątków i umiejętność powiązania ze sobą poszczególnych wypowiedzi. Egzaminowany nie musi więc wykazywać się własnym myśleniem, lecz wszystko ma podetknięte niejako "na tacy". Co więcej, zadanie ułatwiono zdającym również przez to, że lektorzy na nagraniach posługują się sztampowym i dziennikarskim akcentem RP, który w życiu mieszkańców Wielkiej Brytanii de facto nie funkcjonuje w ogóle. Znakomicie za to ułatwia zrozumienie przekazu, ponieważ kładzie nacisk na artykulację staranną i nienaganną, pozbawioną tzw. szumów, czyli dokładnie taką, jaka w sytuacjach życia codziennego jest ewenementem na skalę światową.
Mało tego, egzaminowany może jedynie ograniczyć się do zgadywania odpowiedzi, gdyż układ zadań pozwala na olanie wypracowań i "wystrzelanie" prawidłowych odpowiedzi w zadaniach zamkniętych. Pamiętajmy, że dla zadania typu TRUE/FALSE prawdopodobieństwo przypadkowej dobrej odpowiedzi wynosi ponad 50%, dla zadań wielokrotnego wyboru – ponad 25% (cztery odpowiedzi) lub ponad 33% (trzy odpowiedzi). Informacja dla osób, które zarzucą mi nieznajomość zasad rachunku prawdopodobieństwa: zadania są zmanipulowane, ponieważ NIGDY nie zdarza się tak, aby w arkuszu egzaminacyjnym wystąpiły wyłącznie odpowiedzi TRUE czy FALSE, ani w testach wielokrotnego wyboru NIGDY nie pojawiają się np. odpowiedzi A. Widać więc, że osoby układające zadania Nowej Matury delikatnie popychają języczek wagi na korzyść egzaminowanego.
Po trzecie, z matury zdawanej na poziomie podstawowym wyeliminowano wszelkie zadania gramatyczne i leksykalne. Na poziomie rozszerzonym liczba zadań została zmniejszona w porównaniu ze Starą Maturą, a zadania otwarte (np. test luk i parafrazy) znajdziemy wyłącznie w Części I. Osobiście uważam to za znaczne obniżenie wymagań. Owszem, ważniejsza jest umiejętność posługiwania się językiem, niż suche stosowanie regułek gramatycznych i wykazywanie się znajomością słówek. Niemniej jednak, nawet na egzaminach typu PET czy FCE komponent leksykalno-gramatyczny jest większy i bogatszy.
Po czwarte, pisemny egzamin dojrzałości był zdany, jeśli egzaminowany uzyskał ponad 50% punktów. Przyzwoity wynik, czyli ocena dobry, osiągało się po uzyskaniu min. 74%! Natomiast obecnie wystarczy zdobyć 30%, by maturę zdać. Łatwo chyba zauważyć, że 30 to mniej niż 50 czy 74. Taki próg mogę określić tylko dwoma słowami: skandal i żenada. Ustalenie progu zdawalności na poziomie 30% podważa zasadność przeprowadzania egzaminu, który najwyraźniej z natury rzeczy ma być sprawdzianem niemiarodajnym. Przeprowadzanie takiego nieuzasadnionego egzaminu we wszystkich szkołach średnich jest jedynie kolejnym etapem sztucznego namnażania kosztów w niebogatym skądinąd ministerstwie. Co więcej, łatwo uzyskać z Nowej Matury wynik 100%, a to oznacza, że traci ona moc różnicującą. Jak bowiem rozróżnić, który ze stuprocentowych kandydatów jest lepszy?
W moim przekonaniu obecny kształt egzaminu maturalnego z języka angielskiego to zwykła fikcja. Egzamin może zdać na poziomie podstawowym osoba, która nie zna angielskiego WCALE, gdyż wystarczy tylko rozumieć treść poleceń i mieć trochę szczęścia w dobieraniu odpowiedzi. Widać też, że od roku 2005 nastąpił ogromny spadek w wymaganiach stawianych młodzieży licealnej. Dla mnie taka sytuacja jest zwykłym oszustwem i sabotażem na skalę narodową. Ministerstwo Edukacji Narodowej oszukuje maturzystów i ich rodziców, a także pracodawców, twierdząc, że absolwenci liceów i techników znają język angielski. Słowo "sabotaż" również jest tu jak najbardziej na miejscu, gdyż wmawianie całemu społeczeństwu, że zdanie matury to faktyczne i rzetelne osiągnięcie doprowadza do posiadania niebezpiecznych złudzeń. Takie złudzenie pryskają jak bańka mydlana, kiedy absolwent liceum konfrontuje się ze światem rzeczywistym.
Widać jasno, że Nowa Matura została zaprojektowana tak, aby była przyjazna biurokratom. Po pierwsze, łatwo taką maturę o zamkniętej, sztywnej strukturze sprawdzać. Po drugie, celem egzaminu maturalnego nie jest odsianie osób nienadających się do studiowania, lecz zapewnienie jak największej, powszechnej zdawalności. To zostało osiągnięte, gdyż ok. 90% przystępujących do matury z języka angielskiego zdaje. Po trzecie, poprzez likwidację egzaminów wstępnych odebrano uniwersytetom prawo decydowania, kto będzie studentem. Zamiast tego, decydują procenciki i punkciki, czyli bezduszna, nieludzka maszyneria biurokratyczna.
Bardzo dziękuję za dopisanie trzech mądrych rzeczy Zosi P. :)
Informator o egzaminie maturalnym z języka angielskiego od 2008 roku tutaj
"Egzamin maturalny od 2010 roku. Aneks" tutaj
Przyjrzyjmy się najpierw Starej Maturze, a właściwie "Pisemnemu egzaminowi dojrzałości z języka angielskiego". Czas trwania egzaminu wynosił 300 minut, czyli pięć godzin zegarowych. Nie było żadnej przerwy, co oznaczało, że jeśli ktoś wszedł na salę, zostawał w niej do chwili oddania kartek. Wolno było jedynie wyjść pod nadzorem nauczyciela do toalety. W czasie egzaminu wolno było jeść i pić – legendą są już owiane bułki ze ściągami, które przygotowywały mamy maturzystów. Zestaw egzaminacyjny składał się z czterech zadań: rozumienia ze słuchu, rozumienia tekstu pisanego, testu leksykalno-gramatycznego oraz wypowiedzi pisemnej. Teksty do pierwszej części były odczytywane przez dwóch nauczycieli z dwóch różnych miejsc sali egzaminacyjnej. Przy wykonywaniu pierwszych trzech zadań nie wolno było korzystać ze słownika, lecz po oddaniu kartek i przystąpieniu do zadania czwartego egzaminowany mógł posługiwać się przyniesionym przez siebie słownikiem.
Musimy pamiętać, że Stara Matura była początkowo dostępna wyłącznie w wersji dla klas z poszerzonym angielskim. Wynikało to stąd, że dla każdego profilu był zarezerwowany pewien typ matury (dla klas matematyczno-fizycznych – matematyka, dla klas biologiczno-chemicznych – biologia itd.). Uczeń, który nie uczęszczał do klasy z poszerzonym angielskim (a takich klas było w Polsce na początku lat 90-tych naprawdę niewiele), musiał najpierw zaliczyć materiał z czterech lat nauki u nauczyciela angielskiego, a dopiero potem był dopuszczony do zdawania matury. Dopiero w okolicach 2000 roku Stara Matura zaczęła być dostępna w wersjach dla klas z poszerzonym angielskim i pozostałych.
Bardzo ważne są dla nas informacje o typach zadań, jakie pojawiały się na Starej Maturze. Przejrzałem kilka zestawów z województwa śląskiego i małopolskiego z różnych lat. Oto wyniki:
Rozumienie tekstu słuchanego
– zadania typu true/false
– testy wielokrotnego wyboru
– odpowiedzi na pytania
– wpisywanie wyrazów w luki (note taking)
– porządkowanie wypowiedzi (time sequence)
– dopasowywanie zdań do osób (multiple matching)
Rozumienie tekstu pisanego
– zadania typu true/false
– testy wielokrotnego wyboru
– dopasowywanie nagłówków do akapitów
– dopasowywanie zdań do osób (multiple matching)
Test leksykalno-gramatyczny
– parafrazy
– test wielokrotnego wyboru
– podawanie synonimów
– uzupełnianie czasowników we właściwym czasie gramatycznym
– uzupełnianie słów zgodnie z ilością liter (gaps with dashes)
– tzw. częściowe tłumaczenie na język angielski (partial translation)
– test luk (cloze test)
Wypowiedź pisemna polegała na napisaniu wypracowania na jeden z trzech podanych tematów. Wypracowanie nie miało narzuconej odgórnie formy, a początkowo nawet jego długość niedoprecyzowano – polecenie mówiło o wypowiedzi pisemnej nie przekraczającej dwóch stron A4. Później wprowadzono wzorowany na anglosaskiej tradycji wymóg pisania zgodnie z określonym limitem słów. Dla Starej Matury było to 250 do 350 wyrazów.
Nie będziemy tu analizować równie szczegółowo formy Nowej Matury, gdyż wymagania są opisane w tzw. sylabusie (podaję linki poniżej). Przejdźmy od razu do porównania obydwu egzaminów.
Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na sporą różnicę w czasie trwania egzaminu. Nowa Matura stawia tutaj o wiele niższe wymagania wytrzymałości psychicznej i fizycznej, gdyż jednorazowo musimy wysiedzieć jedynie dwie godziny. Pamiętajmy, że na Starej Maturze było to pięć godzin! Nie wiem, czy Centralna Komisja Egzaminacyjna zwraca bardziej uwagę na wrażliwość tyłków obecnych maturzystów, czy słabość systemu nerwowego, ale łatwo chyba zauważyć, że krótsze egzaminy nie przygotowują do wykonywania ciężkiej, monotonnej pracy.
Po drugie, zadania na rozumienie tekstu słuchanego i pisanego są obecnie wyłącznie zadaniami zamkniętymi. Oznacza to, że Nowa Matura nie sprawdza umiejętności notowania ze słuchu, czy odpowiadania na zadane pytanie. Do minimum ograniczona jest zdolność „wysłuchiwania” informacji w szerszym kontekście językowym uwzględniającym dedukcję, łącznie różnych wątków i umiejętność powiązania ze sobą poszczególnych wypowiedzi. Egzaminowany nie musi więc wykazywać się własnym myśleniem, lecz wszystko ma podetknięte niejako "na tacy". Co więcej, zadanie ułatwiono zdającym również przez to, że lektorzy na nagraniach posługują się sztampowym i dziennikarskim akcentem RP, który w życiu mieszkańców Wielkiej Brytanii de facto nie funkcjonuje w ogóle. Znakomicie za to ułatwia zrozumienie przekazu, ponieważ kładzie nacisk na artykulację staranną i nienaganną, pozbawioną tzw. szumów, czyli dokładnie taką, jaka w sytuacjach życia codziennego jest ewenementem na skalę światową.
Mało tego, egzaminowany może jedynie ograniczyć się do zgadywania odpowiedzi, gdyż układ zadań pozwala na olanie wypracowań i "wystrzelanie" prawidłowych odpowiedzi w zadaniach zamkniętych. Pamiętajmy, że dla zadania typu TRUE/FALSE prawdopodobieństwo przypadkowej dobrej odpowiedzi wynosi ponad 50%, dla zadań wielokrotnego wyboru – ponad 25% (cztery odpowiedzi) lub ponad 33% (trzy odpowiedzi). Informacja dla osób, które zarzucą mi nieznajomość zasad rachunku prawdopodobieństwa: zadania są zmanipulowane, ponieważ NIGDY nie zdarza się tak, aby w arkuszu egzaminacyjnym wystąpiły wyłącznie odpowiedzi TRUE czy FALSE, ani w testach wielokrotnego wyboru NIGDY nie pojawiają się np. odpowiedzi A. Widać więc, że osoby układające zadania Nowej Matury delikatnie popychają języczek wagi na korzyść egzaminowanego.
Po trzecie, z matury zdawanej na poziomie podstawowym wyeliminowano wszelkie zadania gramatyczne i leksykalne. Na poziomie rozszerzonym liczba zadań została zmniejszona w porównaniu ze Starą Maturą, a zadania otwarte (np. test luk i parafrazy) znajdziemy wyłącznie w Części I. Osobiście uważam to za znaczne obniżenie wymagań. Owszem, ważniejsza jest umiejętność posługiwania się językiem, niż suche stosowanie regułek gramatycznych i wykazywanie się znajomością słówek. Niemniej jednak, nawet na egzaminach typu PET czy FCE komponent leksykalno-gramatyczny jest większy i bogatszy.
Po czwarte, pisemny egzamin dojrzałości był zdany, jeśli egzaminowany uzyskał ponad 50% punktów. Przyzwoity wynik, czyli ocena dobry, osiągało się po uzyskaniu min. 74%! Natomiast obecnie wystarczy zdobyć 30%, by maturę zdać. Łatwo chyba zauważyć, że 30 to mniej niż 50 czy 74. Taki próg mogę określić tylko dwoma słowami: skandal i żenada. Ustalenie progu zdawalności na poziomie 30% podważa zasadność przeprowadzania egzaminu, który najwyraźniej z natury rzeczy ma być sprawdzianem niemiarodajnym. Przeprowadzanie takiego nieuzasadnionego egzaminu we wszystkich szkołach średnich jest jedynie kolejnym etapem sztucznego namnażania kosztów w niebogatym skądinąd ministerstwie. Co więcej, łatwo uzyskać z Nowej Matury wynik 100%, a to oznacza, że traci ona moc różnicującą. Jak bowiem rozróżnić, który ze stuprocentowych kandydatów jest lepszy?
W moim przekonaniu obecny kształt egzaminu maturalnego z języka angielskiego to zwykła fikcja. Egzamin może zdać na poziomie podstawowym osoba, która nie zna angielskiego WCALE, gdyż wystarczy tylko rozumieć treść poleceń i mieć trochę szczęścia w dobieraniu odpowiedzi. Widać też, że od roku 2005 nastąpił ogromny spadek w wymaganiach stawianych młodzieży licealnej. Dla mnie taka sytuacja jest zwykłym oszustwem i sabotażem na skalę narodową. Ministerstwo Edukacji Narodowej oszukuje maturzystów i ich rodziców, a także pracodawców, twierdząc, że absolwenci liceów i techników znają język angielski. Słowo "sabotaż" również jest tu jak najbardziej na miejscu, gdyż wmawianie całemu społeczeństwu, że zdanie matury to faktyczne i rzetelne osiągnięcie doprowadza do posiadania niebezpiecznych złudzeń. Takie złudzenie pryskają jak bańka mydlana, kiedy absolwent liceum konfrontuje się ze światem rzeczywistym.
Widać jasno, że Nowa Matura została zaprojektowana tak, aby była przyjazna biurokratom. Po pierwsze, łatwo taką maturę o zamkniętej, sztywnej strukturze sprawdzać. Po drugie, celem egzaminu maturalnego nie jest odsianie osób nienadających się do studiowania, lecz zapewnienie jak największej, powszechnej zdawalności. To zostało osiągnięte, gdyż ok. 90% przystępujących do matury z języka angielskiego zdaje. Po trzecie, poprzez likwidację egzaminów wstępnych odebrano uniwersytetom prawo decydowania, kto będzie studentem. Zamiast tego, decydują procenciki i punkciki, czyli bezduszna, nieludzka maszyneria biurokratyczna.
Bardzo dziękuję za dopisanie trzech mądrych rzeczy Zosi P. :)
Informator o egzaminie maturalnym z języka angielskiego od 2008 roku tutaj
"Egzamin maturalny od 2010 roku. Aneks" tutaj
piątek, 13 listopada 2009
Co dalej po anglistyce? Cz. 2 – Tłumaczymy.
W poprzednim wpisie omówiałem pokrótce możliwości pracy, jakie stwarza nam zawód nauczyciela. Co mają jednak robić absolwenci anglistyki, którzy swojej przyszłości nie chcą wiązać z uczeniem? Powiedzmy szczerze, nauczanie angielskiego jest coraz gorzej płatne, a poza tym wymaga ono bezpośredniego kontaktu z jednostką ludzką, która nie zawsze jest chętna do nauki. Co mają zrobić pracowite myszki, które na studiach pracowicie zakuwają słóweczka i wbijają sobie do głowy miliony reguł, lecz po prostu konają ze strachu na myśl o stanięciu przed grupą uczniów? Pisząc "szare myszki" nie mam tu wcale na myśli wyłącznie kobiet. Wręcz przeciwnie! To najczęściej mężczyźni są literalnie zesrani ze strachu przed swoimi pierwszymi występami przed publicznością. Byłem tego świadkiem wielokrotnie. Cóż więc mają robić miłośnicy książek i literek? Odpowiedź jest banalnie prosta: pracować z książkami, czyli szeroko rozumianym słowem pisanym. A to oznacza bycie tłumaczem.
Od razu musimy podzielić tłumaczy na trzy grupy, które zróżnicowane są diametralnie pod względem wymagań wstępnych potrzebnych do wykonywania zawodu. Te trzy grupy to: tłumaczy przysięgli, tłumacze beletrystyki oraz tłumacze specjalistyczni.
Jeśli chcemy zostać tłumaczem przysięgłym, musimy spełnić wymagania zawarte w "Ustawie o zawodzie tłumacza przysięgłego" (Dz.U. z 2004 r. nr 273 poz. 2702, link pod wpisem), czyli ukończyć studia filologiczne oraz zdać egzamin. Żadne studia licencjackie czy magisterskie nie przygotują nas do tego egzaminu, więc najczęściej musimy zdecydować się na studia podyplomowe lub kurs dla tłumaczy przysięgłych. Idealnym rozwiązaniem byłaby możliwość odbycia stażu u tłumacza przysięgłego, lecz chyba niewielu absolwentów anglistyki ma taką możliwość. Zawód tłumacza przysięgłego ma swoje jasne i ciemne strony (a który nie ma???). Najpierw pozytywy: pracujemy w domu, mamy możliwość korzystania z gotowych szablonów tłumaczeń, możemy odmówić przyjęcia tłumaczenia (jeśli nie znamy tematu lub jesteśmy zbyt mocno obłożeni zleceniami), biurokracja związana z prowadzeniem repertorium nie jest przesadnie skomplikowana, a strona tłumaczenia przysięgłego jest krótsza niż standardowa strona obliczeniowa (1125 znaków zamiast 1800). Jeśli chodzi o rzeczy mniej przyjemne związane z pracą tłumacza przysięgłego, należy pamiętać o tym, że stawki za tłumaczenie narzucane są odgórnie, musimy działać legalnie, istnieje konieczność świadczenia usług na rzecz sądu (co prawda płatnych, lecz przeważnie ze sporym opóźnieniem), a najgorsze jest to, że klientów nam nikt nie zagwarantuje.
W naszej przeregulowanej przepisami gospodarce, zawody tłumacza beletrystyki oraz tłumacza specjalistycznego to dwie oazy wolności, gdyż wykonywać może je KAŻDY! O ile dyplom ukończenia filologii angielskiej jest mile widziany u tłumacza, nikt nie będzie go od nas wymagał. Owszem, wielu wybitnych tłumaczy jest anglistami (np. Elżbieta Tabakowska), lecz wcale nie mniejsze sukcesy odnoszą absolwenci filologii polskiej, np. Stanisław Barańczak, czy kierunków w ogóle nie związanych z językiem angielskim, np. znany chyba wszystkim Andrzej Polkowski, z wykształcenia... archeolog. Wejście na rynek tłumaczeń "nieprzysięgłych" wydaje się więc pozornie bardzo łatwe... Przecież aby zostać tłumaczem, wystarczy rozesłać swoją ofertę do wydawnictw i biur tłumaczeń? Oj, święta ludzka naiwności...
Do wykonywania zawodu tłumacza "nieprzysięgłego" potrzebujemy dwóch rzeczy. Pierwszą z nich jest wiedza fachowa, a drugą – kontakty. Poprzez wiedzę fachową rozumiemy tu – zarówno dla tłumaczenia beletrystyki, jak i tekstów specjalistycznych – ponadprzeciętną biegłość w języku polskim, znajomość potrzebnej nam terminologii oraz choćby minimalne doświadczenie w dziedzinie, którą zamierzamy się zająć. Proszę pamiętać, że poprzez "beletrystykę" rozumiemy tu literaturę piękną, tj. głównie opowiadania, powieści i poezję. Natomiast do kategorii "teksty specjalistyczne" zakwalifikujemy wszystko od przewodnika turystycznego do instrukcji obsługi tomografu komputerowego.
W powszechnym przekonaniu tłumaczenie literatury pięknej nie wymaga żadnej konkretnej wiedzy. To put it openly and brutally: jest to jeden z najdurniejszych stereotypów funkcjonujących w naszym społeczeństwie! W powieści czy opowiadaniu możemy napotkać najdziksze i najbardziej egzotyczne słownictwo. Pamiętajmy też, że nie każdy autor pisze prostymi i krótkimi zdaniami jak John Grisham. W dziele literackim często napotkamy odnośniki i nawiązania do innych utworów. Porządnego łupnia dadzą nam też cytaty i symbole. Jak ujęła to w sposób prosty i niewyszukany moja przyjaciółka obeznana nieźle w tłumaczeniach: należy być po prostu oczytanym. Równie ważne jest, by przekład został sporządzony polszczyzną, która jest miła dla oka (i ucha!). Tekst musi "brzmieć", musi być po prostu napisany ładnie. Do tego potrzebny jest talent, poparty oczytaniem oraz wiedzą zaczerpniętą ze słowników i gramatyk języka polskiego.
Niestety, choćby nasza polszczyzna była równie dobra jak u Sapkowskiego, a wiedza fachowa prześcignęła skumulowaną wiedzę trzech laureatów nagrody Nobla, niewiele zdziałamy na rynku bez kontaktów. Tłumaczenie musi nam po prostu ktoś zlecić. Wydawnictwa i biura tłumaczeń mają najczęściej swoich zaufanych, sprawdzonych tłumaczy. Alternatywą jest praca na własny rachunek, ale budowanie pozycji na rynku zająć może lata. O wiele prościej jest, jeśli zostaniemy rekomendowani przez kogoś, kto już z firmą współpracował, lub po prostu znamy redaktora lub właściciela biura. Oczywiście pomóc nam może również działanie w egzotycznej branży, choć tutaj musimy pamiętać o tym, że nisza może okazać się zbyt płytka.
Zalety zawodu tłumacza "nieprzysięgłego" są oczywiste. Nie ma wymagań formalnych na wstępie. Pracujemy sobie w domu we własnym tempie. Praca jest najczęściej ciekawa, ponieważ każde tłumaczenie jest inne. Mamy możliwość odrzucania tłumaczeń, które są zbyt słabo płatne. Niestety taką wygodę okupimy długim okresem budowania reputacji i zdobywania kontaktów, kiedy będziemy pracować za podłe pieniądze, a niekiedy nawet za darmo. Pamiętajmy też, że niewiele firm zatrudnia tłumaczy na etacie, gdyż po prostu taniej i wygodniej jest zlecać tłumaczenie agencjom. Jeśli już etat gdzieś zdobędziemy, pełną osłonę socjalną i pensję wypłacaną regularnie przez 12 miesięcy w roku okupimy wytężoną pracą. Najbardziej rozpowszechniona wśród tłumaczy jest więc praca na umowę o dzieło, lub prowadzenie własnej firmy i wystawianie rachunków. I tu czyha kolejna pułapka: biura tłumaczeń mogą opóźnić wypłatę naszego wynagrodzenia i wtedy misternie sklecony budżet domowy wali się jak domek z kart. Jeśli wykonujemy tłumaczenie większego projektu, zleceniodawca może wymagać od nas posiadania oprogramowania wspomagającego tłumaczenie (CAT), jak np.Trados. Oczywiście zakupu takiego oprogramowania dokonujemy sami, a wiedzę, jak z niego korzystać zdobywamy na własną rękę.
Omówiliśmy dotychczas zawody nauczyciela i tłumacza, które są chyba dwoma najbardziej oczywistymi ścieżkami kariery dla absolwenta filologii angielskiej. Nie pisałem nic o tłumaczach konferencyjnych i symultanicznych, gdyż nie mam w zwyczaju wypowiadać się na tematy, które znam bardzo powierzchownie. Oczywiście dyplom filologii angielskiej można wykorzystać na wiele sposobów, więc w kolejnym wpisie omówimy zawody być może bardziej egzotyczne, ale o wiele ciekawsze niż nauczyciel i tłumacz.
P.S. 1 Więcej na temat spraw związanych z zawodem tłumacza znajdziemy na stronie prowadzonej przez p. A. Belczyka: www.serwistlumacza.com. Polecam bardzo gorąco!
P.S. 2 Ujednolicony tekst "Ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego" można znaleźć tutaj.
Od razu musimy podzielić tłumaczy na trzy grupy, które zróżnicowane są diametralnie pod względem wymagań wstępnych potrzebnych do wykonywania zawodu. Te trzy grupy to: tłumaczy przysięgli, tłumacze beletrystyki oraz tłumacze specjalistyczni.
Jeśli chcemy zostać tłumaczem przysięgłym, musimy spełnić wymagania zawarte w "Ustawie o zawodzie tłumacza przysięgłego" (Dz.U. z 2004 r. nr 273 poz. 2702, link pod wpisem), czyli ukończyć studia filologiczne oraz zdać egzamin. Żadne studia licencjackie czy magisterskie nie przygotują nas do tego egzaminu, więc najczęściej musimy zdecydować się na studia podyplomowe lub kurs dla tłumaczy przysięgłych. Idealnym rozwiązaniem byłaby możliwość odbycia stażu u tłumacza przysięgłego, lecz chyba niewielu absolwentów anglistyki ma taką możliwość. Zawód tłumacza przysięgłego ma swoje jasne i ciemne strony (a który nie ma???). Najpierw pozytywy: pracujemy w domu, mamy możliwość korzystania z gotowych szablonów tłumaczeń, możemy odmówić przyjęcia tłumaczenia (jeśli nie znamy tematu lub jesteśmy zbyt mocno obłożeni zleceniami), biurokracja związana z prowadzeniem repertorium nie jest przesadnie skomplikowana, a strona tłumaczenia przysięgłego jest krótsza niż standardowa strona obliczeniowa (1125 znaków zamiast 1800). Jeśli chodzi o rzeczy mniej przyjemne związane z pracą tłumacza przysięgłego, należy pamiętać o tym, że stawki za tłumaczenie narzucane są odgórnie, musimy działać legalnie, istnieje konieczność świadczenia usług na rzecz sądu (co prawda płatnych, lecz przeważnie ze sporym opóźnieniem), a najgorsze jest to, że klientów nam nikt nie zagwarantuje.
W naszej przeregulowanej przepisami gospodarce, zawody tłumacza beletrystyki oraz tłumacza specjalistycznego to dwie oazy wolności, gdyż wykonywać może je KAŻDY! O ile dyplom ukończenia filologii angielskiej jest mile widziany u tłumacza, nikt nie będzie go od nas wymagał. Owszem, wielu wybitnych tłumaczy jest anglistami (np. Elżbieta Tabakowska), lecz wcale nie mniejsze sukcesy odnoszą absolwenci filologii polskiej, np. Stanisław Barańczak, czy kierunków w ogóle nie związanych z językiem angielskim, np. znany chyba wszystkim Andrzej Polkowski, z wykształcenia... archeolog. Wejście na rynek tłumaczeń "nieprzysięgłych" wydaje się więc pozornie bardzo łatwe... Przecież aby zostać tłumaczem, wystarczy rozesłać swoją ofertę do wydawnictw i biur tłumaczeń? Oj, święta ludzka naiwności...
Do wykonywania zawodu tłumacza "nieprzysięgłego" potrzebujemy dwóch rzeczy. Pierwszą z nich jest wiedza fachowa, a drugą – kontakty. Poprzez wiedzę fachową rozumiemy tu – zarówno dla tłumaczenia beletrystyki, jak i tekstów specjalistycznych – ponadprzeciętną biegłość w języku polskim, znajomość potrzebnej nam terminologii oraz choćby minimalne doświadczenie w dziedzinie, którą zamierzamy się zająć. Proszę pamiętać, że poprzez "beletrystykę" rozumiemy tu literaturę piękną, tj. głównie opowiadania, powieści i poezję. Natomiast do kategorii "teksty specjalistyczne" zakwalifikujemy wszystko od przewodnika turystycznego do instrukcji obsługi tomografu komputerowego.
W powszechnym przekonaniu tłumaczenie literatury pięknej nie wymaga żadnej konkretnej wiedzy. To put it openly and brutally: jest to jeden z najdurniejszych stereotypów funkcjonujących w naszym społeczeństwie! W powieści czy opowiadaniu możemy napotkać najdziksze i najbardziej egzotyczne słownictwo. Pamiętajmy też, że nie każdy autor pisze prostymi i krótkimi zdaniami jak John Grisham. W dziele literackim często napotkamy odnośniki i nawiązania do innych utworów. Porządnego łupnia dadzą nam też cytaty i symbole. Jak ujęła to w sposób prosty i niewyszukany moja przyjaciółka obeznana nieźle w tłumaczeniach: należy być po prostu oczytanym. Równie ważne jest, by przekład został sporządzony polszczyzną, która jest miła dla oka (i ucha!). Tekst musi "brzmieć", musi być po prostu napisany ładnie. Do tego potrzebny jest talent, poparty oczytaniem oraz wiedzą zaczerpniętą ze słowników i gramatyk języka polskiego.
Niestety, choćby nasza polszczyzna była równie dobra jak u Sapkowskiego, a wiedza fachowa prześcignęła skumulowaną wiedzę trzech laureatów nagrody Nobla, niewiele zdziałamy na rynku bez kontaktów. Tłumaczenie musi nam po prostu ktoś zlecić. Wydawnictwa i biura tłumaczeń mają najczęściej swoich zaufanych, sprawdzonych tłumaczy. Alternatywą jest praca na własny rachunek, ale budowanie pozycji na rynku zająć może lata. O wiele prościej jest, jeśli zostaniemy rekomendowani przez kogoś, kto już z firmą współpracował, lub po prostu znamy redaktora lub właściciela biura. Oczywiście pomóc nam może również działanie w egzotycznej branży, choć tutaj musimy pamiętać o tym, że nisza może okazać się zbyt płytka.
Zalety zawodu tłumacza "nieprzysięgłego" są oczywiste. Nie ma wymagań formalnych na wstępie. Pracujemy sobie w domu we własnym tempie. Praca jest najczęściej ciekawa, ponieważ każde tłumaczenie jest inne. Mamy możliwość odrzucania tłumaczeń, które są zbyt słabo płatne. Niestety taką wygodę okupimy długim okresem budowania reputacji i zdobywania kontaktów, kiedy będziemy pracować za podłe pieniądze, a niekiedy nawet za darmo. Pamiętajmy też, że niewiele firm zatrudnia tłumaczy na etacie, gdyż po prostu taniej i wygodniej jest zlecać tłumaczenie agencjom. Jeśli już etat gdzieś zdobędziemy, pełną osłonę socjalną i pensję wypłacaną regularnie przez 12 miesięcy w roku okupimy wytężoną pracą. Najbardziej rozpowszechniona wśród tłumaczy jest więc praca na umowę o dzieło, lub prowadzenie własnej firmy i wystawianie rachunków. I tu czyha kolejna pułapka: biura tłumaczeń mogą opóźnić wypłatę naszego wynagrodzenia i wtedy misternie sklecony budżet domowy wali się jak domek z kart. Jeśli wykonujemy tłumaczenie większego projektu, zleceniodawca może wymagać od nas posiadania oprogramowania wspomagającego tłumaczenie (CAT), jak np.Trados. Oczywiście zakupu takiego oprogramowania dokonujemy sami, a wiedzę, jak z niego korzystać zdobywamy na własną rękę.
Omówiliśmy dotychczas zawody nauczyciela i tłumacza, które są chyba dwoma najbardziej oczywistymi ścieżkami kariery dla absolwenta filologii angielskiej. Nie pisałem nic o tłumaczach konferencyjnych i symultanicznych, gdyż nie mam w zwyczaju wypowiadać się na tematy, które znam bardzo powierzchownie. Oczywiście dyplom filologii angielskiej można wykorzystać na wiele sposobów, więc w kolejnym wpisie omówimy zawody być może bardziej egzotyczne, ale o wiele ciekawsze niż nauczyciel i tłumacz.
P.S. 1 Więcej na temat spraw związanych z zawodem tłumacza znajdziemy na stronie prowadzonej przez p. A. Belczyka: www.serwistlumacza.com. Polecam bardzo gorąco!
P.S. 2 Ujednolicony tekst "Ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego" można znaleźć tutaj.
Etykiety:
angielski,
tłumacz przysięgły,
tłumaczenie
niedziela, 8 listopada 2009
Co dalej po anglistyce? Cz. 1 – Nauczycielem być.
Przeglądając ostatnio jedno z forów internetowych poświęconych językowi angielskiegmu natknąłem się na wątek, w którym forumowicze starali się udzielić odpowiedzi na tytułowe pytanie. Odpowiedzi padały bardzo chaotyczne i różnorodne, więc postanowiłem temat trochę uporządkować. Pierwszy wpis poświęcam szeroko rozumianej pracy nauczycielskiej z wyłączeniem anglistyk (z jednej strony to sprawa bardzo niszowa, z drugiej zaś zasługuje na osobny wpis).
Odpowiadając więc na tytułowe pytanie można by rzec: Po anglistyce można uczyć i to na wiele różnych sposobów. Możemy zostać nauczycielem w szkole państwowej, lecz w tym celu potrzebujemy wpierw zdobyć tzw. uprawnienia pedagogiczne. Jeśli decydujemy się na specjalizację metodyczną w czasie studiów licencjackich, oznacza to, że będziemy musieli równocześnie zdobywać uprawniania do nauczania drugiego przedmiotu. Jeśli na specjalizację nauczycielską zdecydujemy się dopiero na drugim etapie studiów, tj. podejmując studia magisterskie, wówczas nie musimy zdobywać uprawnień do nauczania drugiego przedmiotu. Sami musimy zdecydować, co jest dla nas lepsze: ciężki licencjat z uprawnieniami do nauczania dwóch przedmiotów, czy lżejsze studia licencjackie i magisterskie okupione brakiem uprawnień do nauczania dodatkowego przedmiotu. Czy warto zostać nauczycielem w szkole państwowej. Jeśli spojrzymy od strony zabezpieczeń socjalnych, wówczas skusić nas może stała pensja oraz spora liczba wszelakich przerw wakacyjnych i świątecznych. Niestety, Ciemna Strona Mocy prezentuje się dużo groźniej: coraz większe kłopoty ze znalezieniem zatrudnienia (powodem jest niż demograficzny!!!), coraz większa ilość papierów, papiereczków i sprawozdań, coraz większe kłopoty z uczniami (mówiąc wprost – uczniowie nas coraz mniej słuchają) oraz największy kłopot – konieczność przebrnięcia przez staż i "kontraktowego", zanim dochrapiemy się upragnionego statusu nauczyciela mianowanego.
Oczywiście możliwość uczenia daje nam nie tylko szkoła państwowa. Absolwent z dyplomem ukończenia studiów magisterskich ma przewagę nad licencjatem – może pracować jako lektor w szkolnictwie wyższym. Tutaj wyraźnie musimy rozgraniczyć uczelnie państwowe od prywatnych. Na uczelni państwowej pensum lektora wynosi obecnie 540 godzin dydaktycznych w roku akademickim. Przekłada się to na obowiązek uczenia po 18h przez 30 tygodni. Pensja nie jest co prawda zbyt wysoka, ale odpadają nam wszelkie obciążenia występujące w szkole, czyli wychowawstwo, spotkania z rodzicami, wycieczki, biurokracja oraz inne pierdoły. Po kilku latach pracy możemy zostać wykładowcą. To oznacza, że co prawda nasza pensja nie rośnie, ale pensum spada do 360 godzin dydaktycznych (12h uczenia tygodniowo). To umożliwia nam bezproblemowe dorabianie, pisanie książek, wykonywanie tłumaczeń etc. Sytuacja wygląda o wiele gorzej, jeśli chodzi o uczelnie prywatne. Przede wszystkim, nie chcą one zatrudniać lektorów na etatach, lecz oferują one umowę-zlecenie albo umowę o dzieło. Oznacza to, że w najkorzystniejszym dla nas wariancie mamy zagwarantowaną pracę na jeden semestr. Uczelnia może też nas wywalić w każdym momencie, gdyż wystarczą niekorzystne ankiety i już jest "po zawodach" (jest to sytuacja rzadka, ale sam byłem świadkiem wyrzucenia lektorki natychmiast po hospitacji). Jeśli już uczelnia prywatna zaoferuje nam etat, wówczas będziemy na nasze wynagrodzenie bardzo ciężko pracować. Powtórzę jeszcze raz: bardzo, bardzo, bardzo ciężko. Na uczelni prywatnej nie istnieje coś takiego jak "goły etat", tzn. sama dydaktyka. Natychmiast zostaniemy obdarzeni tzw. "funkcją", np. będziemy odpowiadać za układanie egzaminów, czy pisanie wniosków o dotacje unijne. Władze uczelni będą również oczekiwać od nas podjęcia studiów doktoranckich lub przynajmniej publikowania w periodykach naukowych. Pamiętać też trzeba o jeszcze jednej nieprzyjemnej stronie pracy na uczelniach państwowych i prywatnych – lektoraty odbywają się również w soboty i niedziele, gdyż wtedy zjawiają się spragnieni wiedzy studenci zaoczni!
Kolejna możliwość zatrudnienia to praca dla szkoły językowej. Zajmijmy się najpierw wadami. Po pierwsze, nie jesteśmy jedynym lektorem szukającym pracy. W każdej szkole językowej leży opasły segragator, a w nim dziesiątki CV anglistów, więc pracę dostaniemy w trzech przypadkach: (1) gdy znamy właściciela szkoły, (2) gdy zostaniemy zarekomendowani przez lektora, któremu właściciel ufa, (3) gdy szkoła jest "pod ścianą", ponieważ baaaaardzo potrzebuje lektora, a my jesteśmy pierwszą osobą, do której zadzwoniono. O wejściu z ulicy i natychmiastowym otrzymaniu pracy możemy zapomnieć. Kolejną rzeczą, o której lepiej nie myśleć to praca na etacie. Etat w szkole językowej ma właściciel i jeszcze niekiedy sekretarka. Szkoła językowa najczęściej zaproponuje nam umowę-zlecenie lub umowę o dzieło, a najprzychylniej będzie patrzeć na lektorów wystawiających rachunki (czyli lektorów, którzy prowadzą własną działalność gospodarczą). Pora na zajęcie się pozytywami. Praca dla szkoły językowej to przede wszystkim praca z niewielką grupą lub prowadzenie zajęć indywidualnych bez obowiązku prowadzenia horrendalnej biurokracji znanej nam już ze szkolnictwa państwowego. Klienci to przeważnie ciekawe osoby, więc możemy nawiązać pożyteczne kontakty. Szkoły językowe działają również jako swoiste "giełdy towarzyskie" dla lektorów: tutaj w trakcie ploteczek dowiemy się, jakie są stawki u konkurencji, gdzie aktualnie poszukują lektorów, której szkoły należy się wystrzegać, jakie wymagania ma właścieiel itp. Szkoły językowe często mają w swojej ofercie tłumaczenia, więc możemy otrzymywać również takie zlecenia. Pamiętajmy koniecznie o trzech rzeczach: (1) zajęcia odbywają się w najróżniejszych porach, więc zarówno ranne ptaszki, jak i "night owls" znajdują coś dla siebie, (2) musimy być wszechstronni i utalentowani, ponieważ jednego dnia będziemy prowadzić zajęcia dla początkujących bezrobotnych, a drugiego – kurs do CAE, (3) jeśli podpadniemy sekretarce, to mamy przechlapane!
Na koniec zostały nam przysłowiowe "korki", przez które rozumiem udzielanie lekcji we własnym domu. Ogromną zaletą takiej formy pracy jest to, że całe wynagrodzenie chowamy do własnej kieszeni. Oczywiście, jeśli chcemy się szeroko reklamować i to jeszcze podając własne imię i nazwisko, lepiej pomyśleć o zarejestrowaniu działalności gospodarczej. Jeśli udzielamy korepetycji na niewielką skalę, szansa, że ktoś nas podkabluje do Urzędu Skarbowego jest naprawdę niewielka. Niestety, tak jak w przypadku pracy w szkole językowej, korepetycje są biznesem sezonowym, więc nie utrzymamy się z tej formy zatrudnienia w wakacje.
Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by łączyć ze sobą poszczególne formy zatrudnienia. Bardzo często nauczyciele dają lekcje prywatne, a lektorzy uniwersyteccy pracują dla szkół językowych. "Dziwnym nie jest", jak to mawia jeden z Wilqowych bohaterów, ponieważ każdy chce zarobić godnie.
PS. 1 Jeśli ktoś z Czytelników chciałby rozwinięcia tematu, proszę sygnalizować to w komentarzach.
PS. 2 Odkopałem archiwalne materiały z pisemnego egzaminu dojrzałości, więc w najbliższym czasie zajmę się obiecaną analizą matury.
Odpowiadając więc na tytułowe pytanie można by rzec: Po anglistyce można uczyć i to na wiele różnych sposobów. Możemy zostać nauczycielem w szkole państwowej, lecz w tym celu potrzebujemy wpierw zdobyć tzw. uprawnienia pedagogiczne. Jeśli decydujemy się na specjalizację metodyczną w czasie studiów licencjackich, oznacza to, że będziemy musieli równocześnie zdobywać uprawniania do nauczania drugiego przedmiotu. Jeśli na specjalizację nauczycielską zdecydujemy się dopiero na drugim etapie studiów, tj. podejmując studia magisterskie, wówczas nie musimy zdobywać uprawnień do nauczania drugiego przedmiotu. Sami musimy zdecydować, co jest dla nas lepsze: ciężki licencjat z uprawnieniami do nauczania dwóch przedmiotów, czy lżejsze studia licencjackie i magisterskie okupione brakiem uprawnień do nauczania dodatkowego przedmiotu. Czy warto zostać nauczycielem w szkole państwowej. Jeśli spojrzymy od strony zabezpieczeń socjalnych, wówczas skusić nas może stała pensja oraz spora liczba wszelakich przerw wakacyjnych i świątecznych. Niestety, Ciemna Strona Mocy prezentuje się dużo groźniej: coraz większe kłopoty ze znalezieniem zatrudnienia (powodem jest niż demograficzny!!!), coraz większa ilość papierów, papiereczków i sprawozdań, coraz większe kłopoty z uczniami (mówiąc wprost – uczniowie nas coraz mniej słuchają) oraz największy kłopot – konieczność przebrnięcia przez staż i "kontraktowego", zanim dochrapiemy się upragnionego statusu nauczyciela mianowanego.
Oczywiście możliwość uczenia daje nam nie tylko szkoła państwowa. Absolwent z dyplomem ukończenia studiów magisterskich ma przewagę nad licencjatem – może pracować jako lektor w szkolnictwie wyższym. Tutaj wyraźnie musimy rozgraniczyć uczelnie państwowe od prywatnych. Na uczelni państwowej pensum lektora wynosi obecnie 540 godzin dydaktycznych w roku akademickim. Przekłada się to na obowiązek uczenia po 18h przez 30 tygodni. Pensja nie jest co prawda zbyt wysoka, ale odpadają nam wszelkie obciążenia występujące w szkole, czyli wychowawstwo, spotkania z rodzicami, wycieczki, biurokracja oraz inne pierdoły. Po kilku latach pracy możemy zostać wykładowcą. To oznacza, że co prawda nasza pensja nie rośnie, ale pensum spada do 360 godzin dydaktycznych (12h uczenia tygodniowo). To umożliwia nam bezproblemowe dorabianie, pisanie książek, wykonywanie tłumaczeń etc. Sytuacja wygląda o wiele gorzej, jeśli chodzi o uczelnie prywatne. Przede wszystkim, nie chcą one zatrudniać lektorów na etatach, lecz oferują one umowę-zlecenie albo umowę o dzieło. Oznacza to, że w najkorzystniejszym dla nas wariancie mamy zagwarantowaną pracę na jeden semestr. Uczelnia może też nas wywalić w każdym momencie, gdyż wystarczą niekorzystne ankiety i już jest "po zawodach" (jest to sytuacja rzadka, ale sam byłem świadkiem wyrzucenia lektorki natychmiast po hospitacji). Jeśli już uczelnia prywatna zaoferuje nam etat, wówczas będziemy na nasze wynagrodzenie bardzo ciężko pracować. Powtórzę jeszcze raz: bardzo, bardzo, bardzo ciężko. Na uczelni prywatnej nie istnieje coś takiego jak "goły etat", tzn. sama dydaktyka. Natychmiast zostaniemy obdarzeni tzw. "funkcją", np. będziemy odpowiadać za układanie egzaminów, czy pisanie wniosków o dotacje unijne. Władze uczelni będą również oczekiwać od nas podjęcia studiów doktoranckich lub przynajmniej publikowania w periodykach naukowych. Pamiętać też trzeba o jeszcze jednej nieprzyjemnej stronie pracy na uczelniach państwowych i prywatnych – lektoraty odbywają się również w soboty i niedziele, gdyż wtedy zjawiają się spragnieni wiedzy studenci zaoczni!
Kolejna możliwość zatrudnienia to praca dla szkoły językowej. Zajmijmy się najpierw wadami. Po pierwsze, nie jesteśmy jedynym lektorem szukającym pracy. W każdej szkole językowej leży opasły segragator, a w nim dziesiątki CV anglistów, więc pracę dostaniemy w trzech przypadkach: (1) gdy znamy właściciela szkoły, (2) gdy zostaniemy zarekomendowani przez lektora, któremu właściciel ufa, (3) gdy szkoła jest "pod ścianą", ponieważ baaaaardzo potrzebuje lektora, a my jesteśmy pierwszą osobą, do której zadzwoniono. O wejściu z ulicy i natychmiastowym otrzymaniu pracy możemy zapomnieć. Kolejną rzeczą, o której lepiej nie myśleć to praca na etacie. Etat w szkole językowej ma właściciel i jeszcze niekiedy sekretarka. Szkoła językowa najczęściej zaproponuje nam umowę-zlecenie lub umowę o dzieło, a najprzychylniej będzie patrzeć na lektorów wystawiających rachunki (czyli lektorów, którzy prowadzą własną działalność gospodarczą). Pora na zajęcie się pozytywami. Praca dla szkoły językowej to przede wszystkim praca z niewielką grupą lub prowadzenie zajęć indywidualnych bez obowiązku prowadzenia horrendalnej biurokracji znanej nam już ze szkolnictwa państwowego. Klienci to przeważnie ciekawe osoby, więc możemy nawiązać pożyteczne kontakty. Szkoły językowe działają również jako swoiste "giełdy towarzyskie" dla lektorów: tutaj w trakcie ploteczek dowiemy się, jakie są stawki u konkurencji, gdzie aktualnie poszukują lektorów, której szkoły należy się wystrzegać, jakie wymagania ma właścieiel itp. Szkoły językowe często mają w swojej ofercie tłumaczenia, więc możemy otrzymywać również takie zlecenia. Pamiętajmy koniecznie o trzech rzeczach: (1) zajęcia odbywają się w najróżniejszych porach, więc zarówno ranne ptaszki, jak i "night owls" znajdują coś dla siebie, (2) musimy być wszechstronni i utalentowani, ponieważ jednego dnia będziemy prowadzić zajęcia dla początkujących bezrobotnych, a drugiego – kurs do CAE, (3) jeśli podpadniemy sekretarce, to mamy przechlapane!
Na koniec zostały nam przysłowiowe "korki", przez które rozumiem udzielanie lekcji we własnym domu. Ogromną zaletą takiej formy pracy jest to, że całe wynagrodzenie chowamy do własnej kieszeni. Oczywiście, jeśli chcemy się szeroko reklamować i to jeszcze podając własne imię i nazwisko, lepiej pomyśleć o zarejestrowaniu działalności gospodarczej. Jeśli udzielamy korepetycji na niewielką skalę, szansa, że ktoś nas podkabluje do Urzędu Skarbowego jest naprawdę niewielka. Niestety, tak jak w przypadku pracy w szkole językowej, korepetycje są biznesem sezonowym, więc nie utrzymamy się z tej formy zatrudnienia w wakacje.
Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by łączyć ze sobą poszczególne formy zatrudnienia. Bardzo często nauczyciele dają lekcje prywatne, a lektorzy uniwersyteccy pracują dla szkół językowych. "Dziwnym nie jest", jak to mawia jeden z Wilqowych bohaterów, ponieważ każdy chce zarobić godnie.
PS. 1 Jeśli ktoś z Czytelników chciałby rozwinięcia tematu, proszę sygnalizować to w komentarzach.
PS. 2 Odkopałem archiwalne materiały z pisemnego egzaminu dojrzałości, więc w najbliższym czasie zajmę się obiecaną analizą matury.
wtorek, 27 października 2009
O co chodzi z tą maturą?
Prace nad Nową Maturą trwały wiele, wiele lat. Pierwsze plany zakładały wprowadzenie nowego systemu egzaminów dla absolwentów szkół średnich już w latach 90-tych ubiegłego wieku. Później ogłoszono nowe hasło "Matura 2000", gdzie data oznaczała rok zastąpienia egzaminu dojrzałości Nowym, Lepszym Systemem Maturalnym. Jednakże Ministerstwo Edukacji Narodowej, jak to ministerstwa zwyczajowo w tym kraju czynią, uległo naciskom politycznym i z końcem września zrobiło prezent ówczesnym licealistom, Maturę odwołując. Dla jasności wytłumaczę jeszcze raz, co się stało: odpowiednio wcześniej ogłoszono sylabusy, przeprowadzono egzaminy próbne, pozbierano deklaracje, a we wrześniu zrobiono uczniów w przysłowiowe "bambuko", Maturę odwołując. Ministerstwo zakpiło sobie z milionów ludzi, gdyż oprócz tysięcy wystawionych do wiatru maturzystów uwzględnić musimy jeszcze nauczycieli, których pracę zmarnowano; spanikowanych rodziców; zdezorientowanych uczniów z młodszych roczników, etc.
Na ostateczną zmianę systemu egzaminacyjnego dla absolwentów szkół średnich przyszło nam czekać pięć lat. Pierwszy egzamin maturalny według nowych zasad odbył się w 2005 roku. Co nam ta zmiana przyniosła?
Jednym z założeń Nowej Matury było powielenie przymusu zdawania języka obcego jako jednego z przedmiotów maturalnych. Ponieważ jestem przeciwnikiem wszelkiego rodzaju przymusów, wolałbym, żeby na maturze można było wybierać dowolne przedmioty. Wystarczy określić, że zdana matura oznacza zdanie przynajmniej jednego przedmiotu i pozostawić decyzję uczniowi. W końcu jest on pełnoletni, więc należałoby jego decyzję uszanować. Podobnie jestem przeciwny blokowaniu wyboru – jak ktoś chce zdawać dziesięć przedmiotów, to niech zdaje.
Jak wygląda Nowa Matura z języka angielskiego? Zdajemy ją na poziomie podstawowym i rozszerzonym. Pisemna matura składa się z rozumienia tekstu czytanego, rozumienia tekstu słuchanego oraz pisania (na poziomie rozszerzonym mamy jeszcze kilka ćwiczeń gramatycznych). Ustna matura to rozpisany na role skrypt, który należy bezbłędnie wykonać. Egzamin trwa ok. dwóch godzin, a część ustna to 15 minut dla poziomu podstawowego, oraz 30 minut dla poziomu poszerzonego (z czasem na przygotowanie). Ministerstwo niestety wprowadza dodatkowy chaos, zmieniając ustawicznie zasady. Najpierw uczniowie zdający maturę na poziomie rozszerzonym musieli zdawać też poziom podstawowy. Potem ktoś poszedł po rozum do głowy i darował im zdawanie tego nieszczęsnego poziomu podstawowego. Mało tego, można sobie było dowolnie wymieszać komponenty egzaminu zdając, np. pisemny poziom rozszerzony, a ustny poziom podstawowy. W tym roku powrócono do rozwiązania pierwotnego, czyli dla poziomu poszerzonego, należy zdawać cztery egzaminy. Jest to jedna z przyczyn, dla których boję się opisywać bliżej procedury maturalne, gdyż błyskawicznie się one dezaktualizują. Ale przejdźmy wreszcie do pytania: Jak to się sprawdza w praktyce?
Moja opinia jest taka, że Nowa Matura z języka angielskiego nadaje się wyłącznie do utopienia w kiblu.
Dlaczego? Ponieważ ten egzamin jest ustawiony pod maksymalizację osiągnięć abiturienta. W części podstawowej obowiązują wyłącznie zadania zamknięte z rozumienia tekstu pisanego i słuchanego, co oznacza, że kompletny ignorant językowy może "wystrzelać" potrzebną mu ilość punkcików i maturę zdać. Ponieważ egzaminatorzy z CKE i OKE, którzy projektowali tę maturę, to ludzie mądrzy i wykształceni, jestem pewny, że takie rozwiązanie zostało przyjęte nieprzypadkowo.
Do zdania matury wystarczy uzyskanie 30% możliwych punktów, a to oznacza, że odgórnie usankcjonowano złamanie zasady "50% punktów plus 1". Już nawet nie warto się rozpisywać o tym, że poważne egzaminy językowe mają ustalony "pass" na poziomie 60%. Ja mam tylko pytanie: który szef prywatnej firmy by się zgodził, aby pracownik wykonywał tylko 30% jego poleceń? Jak wyglądałby świat, gdyby każdy z nas dawał z siebie tylko 30%? A może lekarz powinien kończyć operację po wykonaniu 30% zabiegu? Ministerstwo Edukacji Narodowej oraz CKE, przyjmując 30% jako próg zdawalności matury, dokonały potężnego wyłomu w etosie pracy anglistów. W praktyce wygląda to tak, że "pierwszakom", tj. studentom pierwszego roku filologii angielskiej, szczęki opadają, kiedy słyszą, że kolokwia będą zaliczane od 50% czy 60%, a niekiedy próg będzie ustawiony jeszcze wyżej. Zamiast pracować, muszę więc spędzać czas na targach, szarpaninie i wyjaśnianiu "oczywistych oczywistości". Na szczęście, jako pracownik podpadający pod Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego mogę sobie pozwolić na krytykę idiotycznych rozwiązań wprowadzonych przez "the other minister". Jeszcze mi wolno.
Osobnym zagadnieniem jest sposób oceniania wypracowań. Błędy gramatyczne i ortograficzne nie mają większego wpływu na wynik. Liczą się magiczne "kropki", czyli informacje do przekazania. Wystarczy wypisać na kartce kilka wyrazów, które tym kropkom odpowiadają, a już oceniający musi przyznać punkty. Natomiast to, dlaczego wszelka komunikacja pisemna na poziomie podstawowym została zredukowana do pisania listów, jest dla mnie tajemnicą. Usiłuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio pisałem ręcznie list po angielsku i mam z tym ogromne kłopoty. Nieżyciowość tych zadań jest koszmarna, ale zapewnia tak ukochaną przez biurokratów porównywalność.
Jeśli spojrzymy na Nową Maturę z większej odległości, zauważymy jeszcze dwa zjawiska. Otóż MEN pokazało, że przy maturze można "grzebać". Poprzednia formuła egzaminu dojrzałości była wykuta w kamieniu. Podejrzewam, że zdawałem egzamin dojrzałości w ten sam sposób, co moi rodzice trzy dekady wcześniej. Ministerstwo pokazało, że można dowolnie zmieniać termin egzaminu, czas jego trwania, sposób przygotowania itp., itp. Matura przestała być świętością, stała się zwykłą biurokratyczną zabawką, która podlega temu samemu urzędniczemu widzimisię, co budowa autostrad czy finansowanie szpitali.
Drugim bardzo niepokojącym zjawiskiem jest odebranie uczelniom wyższym prawa do przeprowadzania egzaminu wstępnego. Zamiast autonomicznej decyzji uczelnianej komisji egzaminacyjne, przyjmujemy na filologię kierując się wyniki Nowej Matury. Jest to absurd zupełny. Po pierwsze, nie można ocenić faktycznego stopnia znajomości języka kandydata, gdyż sam egzamin fałszuje wyniki. Po drugie, uzyskiwanie przez kandydatów wyników 100% na egzaminie pisemnym oznacza, że ten egzamin jest zaprojektowany błędnie. Egzamin, na którym kilka osób osiąga wynik maksymalny, traci moc różnicującą. Skąd komisja uczelniana ma wiedzieć, który kandydat jest lepszy? Po trzecie, nie można ocenić osobowości kandydata. Na egzaminie ustnym chciałbym mieć możliwość zadania kilku pytań: Co ostatnio przeczytałeś po angielsku? Czy wiesz, kto był pierwszym prezydentem USA? Który region Anglii podoba ci się najbardziej? Oraz pytania najważniejszego: DLACZEGO, do ciężkiej cholery, chcesz tu, młody człowieku, studiować?
Sytuacja opisana powyżej jest dla pracowników akademickich koszmarna, ponieważ kandydaci są wypluwani przez system. O zasadach i przebiegu przyjęć decyduje moloch biurokratycznej maszynerii, i jej punkciki i procenciki. Gdzieś po drodze gubi się człowiek, a na jego miejscu zjawia się kilka kartek papieru wypełnionych według jednego, zuniformizowanego wzorca. A mnie nie interesuje to, jak kandydat napisał szablonową recenzję na maturze poszerzonej. Ani to, czy ze Speakingu miał 94 czy 96%. Ja chcę zobaczyć anglistyczne diabełki w oczach! Ja chcę usłyszać wymowę tego człowieka! Ja chcę zmacać jego osobowość! Posłużmy się znowu prostą analogią: który dyrektor personalny, obecnie zwany dyrektorem ds. Human Resources, zatrudniłby nowego pracownika na podstawie punkcików i procencików przedstawionych na kartce przez agencję pracy? Nie widząc tej osoby na oczy? A zatrudnilibyście tak opiekunkę do dziecka? Może wzorem rozwiązań maturalnych lekarzy po LEP-ie tak trzeba do szpitali rozsyłać...
Po czterech latach obowiązywania nowego systemu egzaminacyjnego można już pokusić się o pewne podsumowanie. I niestety to podsumowanie wypada dla Nowej Matury dość niekorzystnie. Można tu jedynie zacytować jednego z bohaterów filmu "Leon", który powtarzał "Change ain't good, Leon". Tak, tak. "Change ain't good, Minister..."
PS. Porównanie poziomu Starej Matury z języka angielskiego z Nową Maturą w jednym z najbliższych wpisów.
Na ostateczną zmianę systemu egzaminacyjnego dla absolwentów szkół średnich przyszło nam czekać pięć lat. Pierwszy egzamin maturalny według nowych zasad odbył się w 2005 roku. Co nam ta zmiana przyniosła?
Jednym z założeń Nowej Matury było powielenie przymusu zdawania języka obcego jako jednego z przedmiotów maturalnych. Ponieważ jestem przeciwnikiem wszelkiego rodzaju przymusów, wolałbym, żeby na maturze można było wybierać dowolne przedmioty. Wystarczy określić, że zdana matura oznacza zdanie przynajmniej jednego przedmiotu i pozostawić decyzję uczniowi. W końcu jest on pełnoletni, więc należałoby jego decyzję uszanować. Podobnie jestem przeciwny blokowaniu wyboru – jak ktoś chce zdawać dziesięć przedmiotów, to niech zdaje.
Jak wygląda Nowa Matura z języka angielskiego? Zdajemy ją na poziomie podstawowym i rozszerzonym. Pisemna matura składa się z rozumienia tekstu czytanego, rozumienia tekstu słuchanego oraz pisania (na poziomie rozszerzonym mamy jeszcze kilka ćwiczeń gramatycznych). Ustna matura to rozpisany na role skrypt, który należy bezbłędnie wykonać. Egzamin trwa ok. dwóch godzin, a część ustna to 15 minut dla poziomu podstawowego, oraz 30 minut dla poziomu poszerzonego (z czasem na przygotowanie). Ministerstwo niestety wprowadza dodatkowy chaos, zmieniając ustawicznie zasady. Najpierw uczniowie zdający maturę na poziomie rozszerzonym musieli zdawać też poziom podstawowy. Potem ktoś poszedł po rozum do głowy i darował im zdawanie tego nieszczęsnego poziomu podstawowego. Mało tego, można sobie było dowolnie wymieszać komponenty egzaminu zdając, np. pisemny poziom rozszerzony, a ustny poziom podstawowy. W tym roku powrócono do rozwiązania pierwotnego, czyli dla poziomu poszerzonego, należy zdawać cztery egzaminy. Jest to jedna z przyczyn, dla których boję się opisywać bliżej procedury maturalne, gdyż błyskawicznie się one dezaktualizują. Ale przejdźmy wreszcie do pytania: Jak to się sprawdza w praktyce?
Moja opinia jest taka, że Nowa Matura z języka angielskiego nadaje się wyłącznie do utopienia w kiblu.
Dlaczego? Ponieważ ten egzamin jest ustawiony pod maksymalizację osiągnięć abiturienta. W części podstawowej obowiązują wyłącznie zadania zamknięte z rozumienia tekstu pisanego i słuchanego, co oznacza, że kompletny ignorant językowy może "wystrzelać" potrzebną mu ilość punkcików i maturę zdać. Ponieważ egzaminatorzy z CKE i OKE, którzy projektowali tę maturę, to ludzie mądrzy i wykształceni, jestem pewny, że takie rozwiązanie zostało przyjęte nieprzypadkowo.
Do zdania matury wystarczy uzyskanie 30% możliwych punktów, a to oznacza, że odgórnie usankcjonowano złamanie zasady "50% punktów plus 1". Już nawet nie warto się rozpisywać o tym, że poważne egzaminy językowe mają ustalony "pass" na poziomie 60%. Ja mam tylko pytanie: który szef prywatnej firmy by się zgodził, aby pracownik wykonywał tylko 30% jego poleceń? Jak wyglądałby świat, gdyby każdy z nas dawał z siebie tylko 30%? A może lekarz powinien kończyć operację po wykonaniu 30% zabiegu? Ministerstwo Edukacji Narodowej oraz CKE, przyjmując 30% jako próg zdawalności matury, dokonały potężnego wyłomu w etosie pracy anglistów. W praktyce wygląda to tak, że "pierwszakom", tj. studentom pierwszego roku filologii angielskiej, szczęki opadają, kiedy słyszą, że kolokwia będą zaliczane od 50% czy 60%, a niekiedy próg będzie ustawiony jeszcze wyżej. Zamiast pracować, muszę więc spędzać czas na targach, szarpaninie i wyjaśnianiu "oczywistych oczywistości". Na szczęście, jako pracownik podpadający pod Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego mogę sobie pozwolić na krytykę idiotycznych rozwiązań wprowadzonych przez "the other minister". Jeszcze mi wolno.
Osobnym zagadnieniem jest sposób oceniania wypracowań. Błędy gramatyczne i ortograficzne nie mają większego wpływu na wynik. Liczą się magiczne "kropki", czyli informacje do przekazania. Wystarczy wypisać na kartce kilka wyrazów, które tym kropkom odpowiadają, a już oceniający musi przyznać punkty. Natomiast to, dlaczego wszelka komunikacja pisemna na poziomie podstawowym została zredukowana do pisania listów, jest dla mnie tajemnicą. Usiłuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio pisałem ręcznie list po angielsku i mam z tym ogromne kłopoty. Nieżyciowość tych zadań jest koszmarna, ale zapewnia tak ukochaną przez biurokratów porównywalność.
Jeśli spojrzymy na Nową Maturę z większej odległości, zauważymy jeszcze dwa zjawiska. Otóż MEN pokazało, że przy maturze można "grzebać". Poprzednia formuła egzaminu dojrzałości była wykuta w kamieniu. Podejrzewam, że zdawałem egzamin dojrzałości w ten sam sposób, co moi rodzice trzy dekady wcześniej. Ministerstwo pokazało, że można dowolnie zmieniać termin egzaminu, czas jego trwania, sposób przygotowania itp., itp. Matura przestała być świętością, stała się zwykłą biurokratyczną zabawką, która podlega temu samemu urzędniczemu widzimisię, co budowa autostrad czy finansowanie szpitali.
Drugim bardzo niepokojącym zjawiskiem jest odebranie uczelniom wyższym prawa do przeprowadzania egzaminu wstępnego. Zamiast autonomicznej decyzji uczelnianej komisji egzaminacyjne, przyjmujemy na filologię kierując się wyniki Nowej Matury. Jest to absurd zupełny. Po pierwsze, nie można ocenić faktycznego stopnia znajomości języka kandydata, gdyż sam egzamin fałszuje wyniki. Po drugie, uzyskiwanie przez kandydatów wyników 100% na egzaminie pisemnym oznacza, że ten egzamin jest zaprojektowany błędnie. Egzamin, na którym kilka osób osiąga wynik maksymalny, traci moc różnicującą. Skąd komisja uczelniana ma wiedzieć, który kandydat jest lepszy? Po trzecie, nie można ocenić osobowości kandydata. Na egzaminie ustnym chciałbym mieć możliwość zadania kilku pytań: Co ostatnio przeczytałeś po angielsku? Czy wiesz, kto był pierwszym prezydentem USA? Który region Anglii podoba ci się najbardziej? Oraz pytania najważniejszego: DLACZEGO, do ciężkiej cholery, chcesz tu, młody człowieku, studiować?
Sytuacja opisana powyżej jest dla pracowników akademickich koszmarna, ponieważ kandydaci są wypluwani przez system. O zasadach i przebiegu przyjęć decyduje moloch biurokratycznej maszynerii, i jej punkciki i procenciki. Gdzieś po drodze gubi się człowiek, a na jego miejscu zjawia się kilka kartek papieru wypełnionych według jednego, zuniformizowanego wzorca. A mnie nie interesuje to, jak kandydat napisał szablonową recenzję na maturze poszerzonej. Ani to, czy ze Speakingu miał 94 czy 96%. Ja chcę zobaczyć anglistyczne diabełki w oczach! Ja chcę usłyszać wymowę tego człowieka! Ja chcę zmacać jego osobowość! Posłużmy się znowu prostą analogią: który dyrektor personalny, obecnie zwany dyrektorem ds. Human Resources, zatrudniłby nowego pracownika na podstawie punkcików i procencików przedstawionych na kartce przez agencję pracy? Nie widząc tej osoby na oczy? A zatrudnilibyście tak opiekunkę do dziecka? Może wzorem rozwiązań maturalnych lekarzy po LEP-ie tak trzeba do szpitali rozsyłać...
Po czterech latach obowiązywania nowego systemu egzaminacyjnego można już pokusić się o pewne podsumowanie. I niestety to podsumowanie wypada dla Nowej Matury dość niekorzystnie. Można tu jedynie zacytować jednego z bohaterów filmu "Leon", który powtarzał "Change ain't good, Leon". Tak, tak. "Change ain't good, Minister..."
PS. Porównanie poziomu Starej Matury z języka angielskiego z Nową Maturą w jednym z najbliższych wpisów.
Etykiety:
angielski,
anglistyka,
egzamin dojrzałości,
matura
środa, 21 października 2009
Co się dzieje z anglistyką?
Ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu odkryłem ostatnio, że decyzję o studiowaniu języka angielskiego licealiści podejmują kierując się kryteriami negatywnymi. Co to oznacza w praktyce? Ano, że ludzie decydują się na studia językowe, ponieważ "nie znoszą matematyki i fizyki", "angielski sprawiał im najmniej problemów w liceum", czy "sami nie wiedzą, co studiować" (to parafrazy autentycznych wypowiedzi osób rozpoczynających studia na kierunku filologia angielska). Jest to przerażające dla mnie, pasjonata języka angielskiego i wszystkiego, co angielskie (z wyjątkiem tych kretyńskich osobnych kraników z ciepłą i zimną wodę, bez zatyczki).
Kilkanaście lat temu (the early 1990s) niewiele było uczelni oferujących ten kierunek, a kandydat musiał pokonać kilkunastu konkurentów, żeby dostać się na wymarzone studia. Kluczem do zrozumienia tego, co się stało jest właśnie słowo "wymarzone". Obowiązywał bardzo trudny i zupełnie nieprzewidywalny egzamin wstępny (przygotowywany przez anglistów z danej uczelni), gdyż pierwszy rok nauki rozpoczynał się od poziomu pre-CPE z egzaminem na poziomie CPE po pierwszym roku. Osoba, która nie była ześwirowana kompletnie na punkcie języka angielskiego, nie miała szans się dostać. I tak najczęściej bywało – osoby, które dostawały się na anglistykę za pierwszym podejściem można było policzyć na palcach jednej ręki (w mojej grupie były to chyba dwie lub trzy osoby). Najczęściej trzeba było spędzić rok douczając się intensywnie angielskiego, żeby potem ponownie przebijać się przez ten koszmarny egzamin i tłum osób czyhających na nasze miejsce. Taką decyzję trzeba było podjąć świadomie i cierpliwie dążyć do jej spełnienia.
Obecnie sytuacja wygląda inaczej. Angielski się upowszechnił, przeważnie każdy już w mniejszym lub większym stopniu potrafi się posługiwać tym językiem. Owszem, jest to znajomość kulawa, pełna dziur i luk, ale przeciętny licealista ma przekonanie, że przecież "on angielski zna". Przekonanie jest to złudne i naiwne, ale uczelniania komisja rekrutacyjna musi przecież respektować wyniki egazminu maturalnego (dla niewtajemniczonych: maturę zdajemy mając wynik 30%), a ustanowienie własnego egzaminu wstępnego jest praktycznie niemożliwe (dla niewtajemniczonych: minister musi każdorazowo udzielić zgody na egzamin wstępny). Jak widać, zasada "Quality, not quantity" przestała obowiązywać.
Od kilku lat kręci się więc coraz szybciej błędne koło: coraz więcej osób uczy się angielskiego, lecz znajomość angielskiego coraz słabsza (matura tylko maskuje dziury i poprawia samopoczucie). Napór tych nieprzygotowanych jest ogromny, walą oni na studia niestacjonarne organizowane przez uczelnie państwowe, a kto się nie dostanie, ma zagwarantowane miejsce na uczelni prywatnej. Praktyką wcale nie tak rzadką stosowaną staje się przyjmowanie osób ze zdaną maturą podstawową z języka angielskiego (!). Na uczelnie trafia horda studentów, którzy w najlepszym wypadku znają angielski na poziomie "pre-FCE". Ponieważ walka z tak masowym zjawiskiem jest niemożliwa, uczelnie muszą się dostosować i anglistyki zaczynają obniżać wymagania. Niż demograficzny, który spędza sen z oczu rektorom i dziekanom, także dodaje tu dreszczyku emocji. Oczywiście, najszacowniejsze instytucje, które mają sporo kandydatów, jakoś trwają przy poprzednim poziomie (mam przynajmniej taką nadzieję), ale warto pamiętać, że oficjalnie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego wymaga od licencjatów znajomości języka na poziomie C1, co odpowiada egzaminowi CAE. Dla jasności, jest to egzamin na poziomie niższym niż wspominane przeze mnie wyżej CPE.
Już nawet nie warto wspominać o tym, że MNiSzW obcina systematycznie liczbę godzin przeznaczoną na dydaktykę. Dla uczelni priorytetowe jest zatrudnianie samodzielnych pracowników naukowych, tj. profesorów i doktorów habilitowanych, gdyż oni stanowią pensum kadrowe. Od ich obecności jest uzależnione w pierwszym rzędzie istnienie danego kierunku. Ponieważ samodzielni pracownicy naukowi również zoobowiązani są do prowadzenia zajęć dydaktycznych, i takie zajęcia musi im uczelnia zapewnić. A ponieważ samodzielni pracownicy naukowi raczej nauczają innych, bardziej zaawansowanych przedmiotów niż Praktyczne Nauczanie Języka Angielskiego, te przedmioty są w siatkach godzin utrzymane, a obcina się zajęcia z bloku PNJA. I tak błędne koło zamyka się, gdyż startujący z niskiego poziomu studenci anglistyki uczą się angielskiego coraz mniej i do wymarzonego poziomu CPE nie mają szans doskoczyć.
W moim założeniu ten blog ma nie sprowadzać się do próżnego narzekania i krytykowania, więc trzeba teraz zająć się odpowiedzią na przyziemne pytanie "Co kandydat na anglistykę robić ma?". Licealistom myślącym o studiowaniu filologii angielskiej doradzałbym jedną z dwóch rzeczy – albo zapominamy o anglistyce i zamiast niej zdecydować się na jakikolwiek inny kierunek z wykładowym angielskim (tu ubijamy dwa ptaszki jednym kamieniem, gdyż uczymy się angielskiego i zdobywamy wiedzę z konkretnej dziedziny), albo za wszelką cenę próbujemy się dostać na którąś z (jeszcze) elitarnych uczelni w rodzaju Uniwersytetu Śląskiego bądź Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Istnieją też dwa inne rozwiązania, jednakże są one bardziej radykalne. Możemy mianowice wyjechać na studia do Wielkiej Brytanii, czy USA, a tam angielskiego nauczymy się mimochodem (chyba, że będziemy studiować coś w rodzaju English Literature albo Applied Linguistics, gdzie angielski jest celem samym w sobie). Możemy też odpuścić sobie studiowanie angielskiego i zdecydować się na inny kierunek. To rozwiązanie nie jest oczywiście dopuszczalne dla prawdziwych pasjonatów, którzy angielskim oddychają, ale serdecznie doradzam je wszystkim osobom, które "nie lubią czytać", "angielskiego w sumie nie musiały się zbyt dużo uczyć" czy po prostu "coś musiały studiować, żeby rodzice się nie denerwowali". Pozwolę sobie sparafrazować to, co Maciej Parowski napisał kiedyś o tworzeniu literatury science-fiction: "Jeśli możesz nie studiować angielskiego, to nie studiuj".
Kilkanaście lat temu (the early 1990s) niewiele było uczelni oferujących ten kierunek, a kandydat musiał pokonać kilkunastu konkurentów, żeby dostać się na wymarzone studia. Kluczem do zrozumienia tego, co się stało jest właśnie słowo "wymarzone". Obowiązywał bardzo trudny i zupełnie nieprzewidywalny egzamin wstępny (przygotowywany przez anglistów z danej uczelni), gdyż pierwszy rok nauki rozpoczynał się od poziomu pre-CPE z egzaminem na poziomie CPE po pierwszym roku. Osoba, która nie była ześwirowana kompletnie na punkcie języka angielskiego, nie miała szans się dostać. I tak najczęściej bywało – osoby, które dostawały się na anglistykę za pierwszym podejściem można było policzyć na palcach jednej ręki (w mojej grupie były to chyba dwie lub trzy osoby). Najczęściej trzeba było spędzić rok douczając się intensywnie angielskiego, żeby potem ponownie przebijać się przez ten koszmarny egzamin i tłum osób czyhających na nasze miejsce. Taką decyzję trzeba było podjąć świadomie i cierpliwie dążyć do jej spełnienia.
Obecnie sytuacja wygląda inaczej. Angielski się upowszechnił, przeważnie każdy już w mniejszym lub większym stopniu potrafi się posługiwać tym językiem. Owszem, jest to znajomość kulawa, pełna dziur i luk, ale przeciętny licealista ma przekonanie, że przecież "on angielski zna". Przekonanie jest to złudne i naiwne, ale uczelniania komisja rekrutacyjna musi przecież respektować wyniki egazminu maturalnego (dla niewtajemniczonych: maturę zdajemy mając wynik 30%), a ustanowienie własnego egzaminu wstępnego jest praktycznie niemożliwe (dla niewtajemniczonych: minister musi każdorazowo udzielić zgody na egzamin wstępny). Jak widać, zasada "Quality, not quantity" przestała obowiązywać.
Od kilku lat kręci się więc coraz szybciej błędne koło: coraz więcej osób uczy się angielskiego, lecz znajomość angielskiego coraz słabsza (matura tylko maskuje dziury i poprawia samopoczucie). Napór tych nieprzygotowanych jest ogromny, walą oni na studia niestacjonarne organizowane przez uczelnie państwowe, a kto się nie dostanie, ma zagwarantowane miejsce na uczelni prywatnej. Praktyką wcale nie tak rzadką stosowaną staje się przyjmowanie osób ze zdaną maturą podstawową z języka angielskiego (!). Na uczelnie trafia horda studentów, którzy w najlepszym wypadku znają angielski na poziomie "pre-FCE". Ponieważ walka z tak masowym zjawiskiem jest niemożliwa, uczelnie muszą się dostosować i anglistyki zaczynają obniżać wymagania. Niż demograficzny, który spędza sen z oczu rektorom i dziekanom, także dodaje tu dreszczyku emocji. Oczywiście, najszacowniejsze instytucje, które mają sporo kandydatów, jakoś trwają przy poprzednim poziomie (mam przynajmniej taką nadzieję), ale warto pamiętać, że oficjalnie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego wymaga od licencjatów znajomości języka na poziomie C1, co odpowiada egzaminowi CAE. Dla jasności, jest to egzamin na poziomie niższym niż wspominane przeze mnie wyżej CPE.
Już nawet nie warto wspominać o tym, że MNiSzW obcina systematycznie liczbę godzin przeznaczoną na dydaktykę. Dla uczelni priorytetowe jest zatrudnianie samodzielnych pracowników naukowych, tj. profesorów i doktorów habilitowanych, gdyż oni stanowią pensum kadrowe. Od ich obecności jest uzależnione w pierwszym rzędzie istnienie danego kierunku. Ponieważ samodzielni pracownicy naukowi również zoobowiązani są do prowadzenia zajęć dydaktycznych, i takie zajęcia musi im uczelnia zapewnić. A ponieważ samodzielni pracownicy naukowi raczej nauczają innych, bardziej zaawansowanych przedmiotów niż Praktyczne Nauczanie Języka Angielskiego, te przedmioty są w siatkach godzin utrzymane, a obcina się zajęcia z bloku PNJA. I tak błędne koło zamyka się, gdyż startujący z niskiego poziomu studenci anglistyki uczą się angielskiego coraz mniej i do wymarzonego poziomu CPE nie mają szans doskoczyć.
W moim założeniu ten blog ma nie sprowadzać się do próżnego narzekania i krytykowania, więc trzeba teraz zająć się odpowiedzią na przyziemne pytanie "Co kandydat na anglistykę robić ma?". Licealistom myślącym o studiowaniu filologii angielskiej doradzałbym jedną z dwóch rzeczy – albo zapominamy o anglistyce i zamiast niej zdecydować się na jakikolwiek inny kierunek z wykładowym angielskim (tu ubijamy dwa ptaszki jednym kamieniem, gdyż uczymy się angielskiego i zdobywamy wiedzę z konkretnej dziedziny), albo za wszelką cenę próbujemy się dostać na którąś z (jeszcze) elitarnych uczelni w rodzaju Uniwersytetu Śląskiego bądź Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Istnieją też dwa inne rozwiązania, jednakże są one bardziej radykalne. Możemy mianowice wyjechać na studia do Wielkiej Brytanii, czy USA, a tam angielskiego nauczymy się mimochodem (chyba, że będziemy studiować coś w rodzaju English Literature albo Applied Linguistics, gdzie angielski jest celem samym w sobie). Możemy też odpuścić sobie studiowanie angielskiego i zdecydować się na inny kierunek. To rozwiązanie nie jest oczywiście dopuszczalne dla prawdziwych pasjonatów, którzy angielskim oddychają, ale serdecznie doradzam je wszystkim osobom, które "nie lubią czytać", "angielskiego w sumie nie musiały się zbyt dużo uczyć" czy po prostu "coś musiały studiować, żeby rodzice się nie denerwowali". Pozwolę sobie sparafrazować to, co Maciej Parowski napisał kiedyś o tworzeniu literatury science-fiction: "Jeśli możesz nie studiować angielskiego, to nie studiuj".
Etykiety:
angielski,
anglistyka,
filologia,
studia,
studiowanie
Subskrybuj:
Posty (Atom)