niedziela, 24 stycznia 2010

Co to będzie, co to będzie...

Jest styczeń, a to dobra pora, by podsumować to, co dzieje się na rynku usług edukacyjnych związanych z językiem angielskim, oraz pokusić się o ogólną prognozę na kilka najbliższych lat. Musimy jednak zacząć od przywołania "oczywistej oczywistości": Polacy znają już język angielski. To już nie początek lat 90-tych, kiedy znalezienie porządnie wykształconego anglisty graniczyło z cudem, a liczba instytucji zajmujących się kształceniem z tego języka była boleśnie krótka. To już nie te czasy, kiedy dyrektorzy szkół zgadzali się na wszelkie ustępstwa, by znaleźć i przytrzymać anglistę. W czasie tych dwóch dekad zmieniło się kilka rzeczy.

Po pierwsze, zwiększyła się obecność języka angielskiego w naszym codziennym życiu, a dzieje się tak głównie za sprawą internetu, podróży i emigracji zarobkowej. Po drugie, język angielski stał się językiem powszechnie nauczanym w szkołach i przedszkolach. Po trzecie, znacznie zwiększyła liczba szkół wyższych, które kształcą filologów (mam tu na myśli kolegia, PWSZ-tki oraz uczelnie prywatne). Po czwarte, lektorat z języka angielskiego przestał być egzotyką dla studenta – wręcz przeciwnie, jest tak oczywisty jak oddychanie.

Ten stan rzeczy ma swoje daleko idące konsekwencje dla szkół językowych. Coraz mniej Polaków chce się uczyć tego języka dobrowolnie. Kto z osób ze starszego pokolenia miał się tego języka nauczyć, ten się już nauczył. Komu ten język nie był potrzebny kilka lat temu, ten tym bardziej nie zmusi się do nauki teraz. Natomiast pokolenie młodsze – mam tu na myśli osoby poniżej 30-go roku życia – ma stały kontakt z tym językiem, który rozpoczyna się na poziomie przedszkola czy szkoły podstawowej i trwa przez kilkanaście lat. Osoba, które po skończeniu studiów chce się nadal uczyć języka angielskiego, będzie stanowiła osobliwy przypadek. Będzie też takich osób coraz mniej. Wydaje mi się, że trendy ukształtują się następująco:
(1) systematycznie będzie spadać wielkość grupy, gdyż trudno będzie uzbierać 10-ciu czy 12-tu klientów na tym samym poziomie przy zachowaniu sztywnego warunku, jakim jest dzień i pora odbywania się zajęć;
(2) będzie wzrastał odsetek kursów "szytych na zamówienie" (custom-made), przez które rozumiem kursy "interwencyjne" (np. przygotowanie do matury czy podniesienie formy u dyrektora handlowego przed ważnymi negocjacjami), kursy dla firmy, kursy adresowane pod konkretne branże zawodowe itp.;
(3) wzrośnie odsetek klientów ze znajomością języka angielskiego na poziomie średniozaawansowanym i zaawansowanym, co oznaczać będzie inne (i niekiedy wyższe) wymagania dla lektorów;
(4) wzrośnie zainteresowanie specjalistycznymi i indywidualnymi kursami angielskiego, gdyż potrzeby wielu klientów będą unikalne, a sami klienci będą mocno zorientowani na osiągnięcie krótkoterminowego celu;
(5) coraz mniejszą rolę będzie odgrywał kalendarz szkolny, gdyż klienci będą mieli bardzo konkretne cele do zrealizowania w coraz krótszym czasie.

Jakie będzie to miało konsekwencje dla szkół językowych i lektorów? Spadek liczebności grup i uszczegółowienie potrzeb klientów będzie miało dwojakie, bardzo nieprzyjemne, konsekwencje. Ceny kursów wzrosną, gdyż szkoły nie będa w stanie zmniejszać swoich marż. To zjawisko będzie powiązane również z konkurencją ze strony bezpłatnych kursów finansowanych przez UE. Skoro część klientów wybierze "darmochę", zmniejszy się liczba osób gotowych płacić za naukę angielskiego. Lektorzy również przeżyją spore zaskoczenie w najbliższym czasie, gdyż szkoły obniżą im stawki godzinowe i podwyższą im wymagania. Lektor będzie zmuszony gimnastykować się na różnych poziomach, zadowalając gusta i potrzeby coraz wybredniejszych klientów, natomiast będzie miał zapłacone coraz mniej.

Skupmy się teraz trochę na samym lektorze. Osoby, które będą wchodzić w najbliższym czasie na rynek pracy, zdziwią się mocno, ponieważ szkoły językowe będą wykazywać niewielkie zainteresowane nowymi lektorami. Trzeba będzie liczyć na ogromny łut szczęścia, by dostać kurs czy dwa, albo po prostu znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, na dodatek z odpowiednimi rekomendacjami od kogoś, kto dla danego SJO już pracuje. Mówiąc otwarcie: stawki będą żałosne, wymagania względem dyspozycyjności mordercze, a klienci coraz bardziej wybredni. Kto będzie miał zatem szanse zaistnieć i przetrwać na takim rynku? Odpowiedź jest następująca: osoby zdeterminowane, które wezmą KAŻDĄ pracę oraz osoby, które będą angielskiego uczyły dla przyjemności, a nie dla korzyści finansowych. Szanowni absolwenci i absolwentki filologii, nie wygracie pojedynku z anglistką, która ma bogatego męża, podchowała dzieci i chce teraz "wyjść między ludzi". O ile świeży narybek będzie walczył ostro o przebicie się, "superlektorzy", czyli osoby z wieloletnim doświadczeniem, wyrobioną renomą i licznymi kontaktami, również nie będą mogli spać spokojnie, gdyż może zdarzyć się tak, że ich oczekiwania finansowe będą zbyt wygórowane.

Co będzie się działo z samymi szkołami językowymi? Plankton, czyli jednoosobowe firmy uczące w wynajętych salkach czy na wioskach, będzie miał się dobrze. Koszty funkcjonowania takie firmy mają niewielkie, więc zacisną trochę pasa i przetrwają. "Sieciówki", które mogą sobie pozwolić na wlewanie setek tysięcy złotych w reklamę oraz zatrudnienie specjalistów od pozyskiwania funduszy unijnych, również przetrwają. Kluczem będzie poszerzenie oferty o kolejne języki obce, gdyż coraz większym zainteresowaniem cieszą się włoski, hiszpański, rosyjski, portugalski oraz... egzotyka, czyli chiński i japoński. Prawdziwa eskterminacja zacznie się natomiast w segmencie niewielkich sieci i średniej wielkości firm prowadzących działalność w jednej lokalizacji. Z jednej strony, nie będzie ich stać na reklamę. Z drugiej strony, koszty wynajęcia i utrzymania infrastruktury okażą się mordercze. Kto będzie miał pomysł na biznes i zaadaptuje się szybko, być może przetrzyma. Kto nie dostosuje się błyskawicznie, najprawdopodobniej padnie.

Uzyskanie pracy w szkole państwowej będzie praktycznie niemożliwe. Za taki stan rzeczy odpowiadają dwa czynniki: moda na angielski, która prowadzi do tego, że uczelnie od kilkunastu lat wypluwają tysiące lepszych i gorszych anglistów, oraz niż demograficzny, który skutkuje tym, że szkoły już zwalniają (!) niepotrzebnych nauczycieli, w tym anglistów. Miejsca w każdej szkole miejskiej i wiejskiej są już pozajmowane, więc można liczyć jedynie na rotację z przyczyn naturalnych, tj. pojawienie się etatu, kiedy nauczyciel odchodzi z zawodu, czy po prostu przechodzi na emeryturę (pamiętajmy jednak, że większość anglistów to ludzie młodzi). I tutaj znowu najważniejszy będzie łut szczęścia, albo po prostu przysłowiowe "znajomości". Nie martwiłbym się natomiast sytuacją korepetytorów. Ponieważ system polskiego szkolnictwa jest niewydolny, oni zawsze będą potrzebni.


A poza tym... business as usual... :D

2 komentarze:

  1. Zbyt rozwinięta populacja anglistów będzie walczyć o żerowiska i każdy kawałek mięsa. Część stada zapewnie padnie, inni przetrwają żywiąc się padliną, natomiast najsilniejsi (tudzież najbardziej cwani) nie będą mieli problemu. Dobór naturalny słuszna rzecz!

    OdpowiedzUsuń
  2. To nie jest przyszłość. To jest teraźniejszość...

    OdpowiedzUsuń